Zgubiło go pół litra i czekoladki dla panny Władzi. Historia Jerzego Paramonowa, króla warszawskiej ulicy

news.5v.pl 1 dzień temu
  • Milicjant, którego zaatakował, przyjął na głowę kilka uderzeń młotkiem. W efekcie mundurowemu wypłynęło oko. Do końca życia został kaleką
  • Paramonow ukradł milicjantowi pistolet. Terroryzował później ekspedientki w gminnych sklepach, by oddawały mu cały utarg z dnia
  • Złodziej przepijał wszystko w najdroższych stołecznych lokalach. Jego legenda rosła, a dla bawiących się na warszawskich podwórkach dzieci został idolem
  • Gdy usiadł na ławie oskarżonych, przez sądem pojawiały się tłumy urków, zbójów i apaszy, którzy wzorowali się na jego życiorysie
  • Przypominamy archiwalny tekst Onetu
  • Więcej informacji znajdziesz na stronie głównej Onet.pl

19 sierpnia 1955 r. pracownicy Fabryki Płyt Gramofonowych „Muza” przy ul. Płockiej w Warszawie zgłaszają napad z włamaniem. Dyżurny wysyła na Płocką dzielnicowego, sierżanta Stanisława Lesińskiego. Ten wsiada na rower, popularny wówczas środek transportu wśród funkcjonariuszy, i pędzi na miejsce zdarzenia.

Milicjanci mają tego lata ręce pełne roboty. Niemal dokładnie miesiąc przed włamaniem do „Muzy”, koledzy Lesińskiego brali udział w uroczystym otwarciu Pałacu Kultury i Nauki. Obstawiali też otwarcie Stadionu Dziesięciolecia. Oficjalnie w kraju wszystko zmierza w dobrą stronę. To jednak właśnie w 1955 r. na warszawskich ulicach coraz śmielej poczynają sobie podzielone w niewielkie gangi urków terroryzujących przykładnych obywateli.

Lesiński został wysłany do „Muzy” sam. Po drodze pewnie zastanawia się, po co ktoś włamał się do fabryki produkującej czarne winyle. Dojeżdża na miejsce i robi obchód. 27-letniemu, niedoświadczonemu milicjantowi nic spektakularnego nie wpada w oczy. Śladów brak. Kręci się jeszcze chwilę wokół budynku, spisuje zeznania pracowników, nad miastem powoli zapada zmrok. Jest piątek, więc jeżeli Lesiński uwinie się ze sprawą raz, dwa, zdąży jeszcze z kolegami wychylić kieliszek. Oględziny kończy około godz. 22, wsiada na rower i rusza w stronę komendy.

W tym samym czasie magazynier z pobliskiego Domu Książki, Jerzy Paramonow kończy szychtę. Jest wściekły. Piątek, sierpniowy, upalny wieczór, a kieszeń pusta. Nie tak wyobrażał sobie pobyt w Warszawie, do której przyjechał z rodzinnych Skierniewic. Zdany na łaskę szwagra (dyrektora Domu Książki, który załatwił mu pracę), zarabia marne 900 zł. Perspektyw na zmianę brak. Paramonow idzie na przystanek autobusowy, planuje być może wizytę w Śródmieściu. Ma tam kilku zaprzyjaźnionych kelnerów, którzy poleją mu za półdarmo. Nikogo z przechodniów nie dziwi, iż szczupły i niewysoki 20-latek w ręce trzyma młotek. W końcu Warszawa się odbudowuje.

Lesiński z Paramonowem spotykają się na ul. Wolskiej. Po latach nie da się ustalić, który zaczął rozmowę. Być może to Paramonow, chłopak o wybuchowym charakterze, zdążył już wypić trochę wódki i zaczął się awanturować. Może Lesiński chciał go uspokoić. Ostatecznie między panami dochodzi do sprzeczki. Paramonow czuje okazję, widzi, iż milicjant jest zdecydowanie słabszy. Nagle chwyta za młotek i okłada nim Lesińskiego bez opamiętania, po głowie, brzuchu, nogach. Milicjant pada na ziemię i uderza głową o bruk. Traci przytomność. Paramonow jest w amoku. Odkłada na bok młotek i przeszukuje milicjanta. Kradnie mu pistolet, zbiera swój młotek i ucieka w stronę Śródmieścia.

Gdy Lesiński się ocknie, okaże się, iż w wyniku bójki stracił oko. Przeżył, ale do końca życia będzie okaleczony. Na komendzie koledzy dopytują o rysopis napastnika. Lesiński nic nie pamięta.

W poniedziałek, dwa dni po ataku na milicjanta, w stołecznej prasie pojawia się wzmianka o terroryzującym stolicę niebezpiecznym bandycie, który zaatakował sierżanta. Służby apelują o pomoc w schwytaniu napastnika. Ale na wsparcie liczyć nie mogą. Stolica, niemal jak powietrza, potrzebowała wówczas czarnego bohatera, który zagra na nosie znienawidzonej władzy.

Paramonow jeszcze o tym nie wie, ale właśnie 19 sierpnia 1955 r. stał się bohaterskim urką (z rosyjskiego przestępcą), który podniósł rękę na mentownię. I chociaż władza widziała w nim pospolitego bandytę bez skrupułów, to Paramonow z każdym swoim kolejnym atakiem zamieniał się w stołeczną legendę. Zaczęto o nim rozprawiać w ciemnych barach i w poczekalniach przy wódce, dzieciaki zaś na warszawskich podwórkach bawiły się w Paramonowa i milicję.

Pospolity bandzior z ambicjami

Paramonowa tak naprawdę wychowała skierniewicka ulica. Trafił na nią, bo wściekał się na ojca, który na co dzień był przykładnym kolejarzem, nocami zaś zamieniał się w brutalnego alkoholika znęcającego się nad synem, piątką rodzeństwa Jerzego i matką, Anielą. Jurek postanowił uciec z domu i żyć na ulicy. Żeby przetrwać, zaczął kraść. W jego ręce trafiało nie byle co. A to rower, a to bryczka z koniem, wreszcie jakiegoś „frajera” rozebrał z marynarki, włożył ja na siebie i… w niej właśnie został schwytany przez milicję. Miał wówczas 14 lat.

Okazuje się jednak, iż człowiek, który stał się po latach bohaterem stołecznego półświatka, w przeszłości dopuścił się zbrodni, obok której honorowi kryminaliści nie przechodzą ot tak. Paramonow został skazany na sześć lat za gwałt. Wyszedł za dobre sprawowanie po odsiedzeniu połowy wyroku. Wówczas szwagier znalazł mu pracę w Warszawie. I tu zaczął kraść, a to, co trafiło w jego ręce, wymieniał na pieniądze. Te z kolei szły na przelew, i — jak sam po latach powie Paramonow w sądzie — na „hulaszczy tryb życia”.

Maska wycięta z gazety

Paramonow po ataku na milicjanta był podekscytowany i przejęty jednocześnie. Widział już nagłówki prasy, wprawdzie jeszcze bez jego nazwiska i rysopisu, ale to przecież jego szukała cała stołeczna milicja. Z tetetką, milicyjnym pistoletem, który ukradł Lesińskiemu, postanowił uciec z miasta.

Wojciech Stróżyk/REPORTER / East News

Radziecki pistolet TT, tzw. „tetetka”, którym posługiwali się polscy milicjanci w latach 50. (Zdjęcie ilustracyjne)

Trafił do Międzyborowa koło Grodziska Mazowieckiego. Kręcił się chwilę po mieście, szukał nowego celu ataku, żeby wreszcie pod wieczór sterroryzować ekspedientkę sklepu gminnego. Pomny popularności w Warszawie, Paramonow wyciął sobie z gazety prowizoryczną maskę zasłaniającą twarz. Jego łupem padło wówczas 10 tys. zł. Spod sklepu wziął nieprzypięty rower i pojechał nim do wsi obok. Tam zaopatrzył się w wódkę, papierosy i coś do jedzenia.

Do Warszawy wrócił, gdy skończyły się pieniądze. Wydawał szybko. Po tygodniu od ostatniej kradzieży jego kieszeń znów była pusta.

Stolica lat 50.

Warszawa czekała na Paramonowa z otwartymi ramionami. Zuchwały atak na milicjanta nie schodził z pierwszych stron gazet. Milicja była bezradna, a legenda Paramonowa rosła. Kelnerzy, szatniarze, barmani, muzycy w nocnych lokalach nie przestawali o nim mówić. Paramonow musiał znaleźć środki na życie. Spacerując Żoliborzem, wstąpił do sklepu przy ul. Powązkowskiej. Ekspedientka, widząc pistolet w jego ręku, natychmiast wyciągnęła z kasy 400 zł i bez specjalnych negocjacji wręczyła je złodziejowi. Dla Paramonowa, który potrzebował przecież nieustającej uczty, zimnej wódki, toastów i hulaszczej nocy, to było za mało.

Na obrzeżach miasta trafił do restauracji Goplana, gdzie tuż przed zamknięciem barmanki wydały mu cały utarg z dnia, w sumie ponad 1200 zł. Miał już 1600, ale dalej było mu mało. Na odchodne kazał kelnerkom wyjąć portmonetki. Dozbierał jeszcze 80 zł.

Warszawa tamtych lat miała dwa oblicza. Leopold Tyrmand w „Złym” (wydanym zresztą po raz pierwszy właśnie w 1955 r.), pisał „dziwne dzielnice! Inaczej wyglądają we dnie, a inaczej w nocy. Inne w dzień, a inne w nocy są w nich szmery i odgłosy, wonie i nastroje, zdarzenia i przeznaczenia ludzkie. W dzień są leniwe i pyskate, biedne i brudne, pochłonięte pracą i staraniami o rzeczy małe”.

Paramonow kochał jednak życie nocne. Bywał w najdroższych barach i restauracjach. W nich trwonił zrabowane pieniądze. W nich wypijał kolejne kieliszki wódki i w nich spalał papierosy przy suto zastawionym stole. To właśnie Warszawa nocna, kryminalna, tajemnicza, ciemna i hulaszcza była ulubioną Warszawą Paramonowa. Tak pisał o niej Tyrmand:

Po tej nocnej, szemranej Warszawy, snuje się też Paramonow.

Władzia z pigalaka

Czarną Mańką dla Paramonowa staje się panna Władysława Buraczyńska, warszawska prostytutka, która dołącza do przestępcy, widząc jego coraz grubszy portfel. Paramonow wydaje na zachcianki Władzi coraz więcej. W zamian dostaje od niej gwarancję, iż jest mu na wyłączność. Paramonow widzi, iż w kryminalnym półświatku radzi sobie coraz lepiej. Postanawia doprosić kompana.

Na przełomie sierpnia i września kręci się wokół pośredniaka na Podwalu. Pośród poczciwych, posmutniałych i bezradnych poszukiwaczy pracy, Paramonow dostrzega Kazimierza Gaszczyńskiego. 18-latek dostał właśnie skierowanie do pracy na budowie. Paramonow zaczepia chłopaka i proponuje mu wódkę. Od razu łapią wspólny język. Zresztą Kazimierzowi, drobnemu złodziejaszkowi okradającemu starsze panie w tramwajach, nie w głowie ciężka harówka. Woli zarobić, ale się nie narobić. Paramonow staje się jego szefem i obaj ruszają w złodziejską podróż.

Jest ich teraz trójka. Paramonow, mający już na koncie kilka napadów z bronią w ręku i brutalne pobicie milicjanta, Władzia, prostytutka, która chwilowo porzuciła pracę, dołączając do Paramonowa, i Kaziu Gaszczyński, który przebojem wkracza do warszawskiego półświatka.

To, co panowie ukradną, natychmiast przeznaczają na uczty. Przesiadują w lokalu Stolica, przezornie, od czasu do czasu robią wypad za miasto. Kradną w Płocku, Kutnie, Łowiczu i Łodzi. Wydają w najdroższych warszawskich knajpach. Cała trójka czuje, iż są bezkarni i przebiegli. Do czasu.

Odważna gospodyni księdza proboszcza

Kolejne napady organizowane przez bandę Paramonowa nie są już tak spektakularne jak dotychczas. Jerzy z Kazimierzem nie robią dobrego rekonesansu, atakują na ślepo, czasem się sparzą. Tak było, gdy wpadli na pomysł napadu na plebanię. Krewka gospodyni ze wsi Bartniki koło Skierniewic pogoniła ich tak, iż uciekali w popłochu. Wprawdzie tego samego wieczoru panowie sterroryzowali sprzedawcę sklepu, któremu zabrali całodzienny utarg, ale zaczęli popełniać coraz więcej błędów.

Wyjątkowym zamiłowaniem Paramonowa stały się również rowery, które kradł na potęgę. To nimi też uciekł z miejsc włamań. Brak ostrożności bandy Paramonowa brał się pewnie stąd, iż do tej pory nikt nie był w stanie go schwytać. Prestiż w stolicy ciągle rósł, a jego kumple nie pytali, skąd ma tyle pieniędzy. Był szanowany i podziwiany. Swoich szwagrów zapraszał do najdroższych lokali. Z szarego, nieznaczącego nic chłopaka ze Skierniewic, wyrastał na niebezpiecznego i budzącego podziw idola warszawskich, ciemnych zakamarków.

Feralny wypad po pół litra i czekoladę

21 września 1955 r. kilka mieszkanie na Woli. Gospodarz, szwagier Paramonowa, gości Jerzego z Władzią, Kazimierza i jeszcze kilku typów z ulicy. Litr wódki przyniósł Paramonow. Są ogórki i śledzie. Towarzystwo podśpiewuje warszawskie ballady. Nagle, całkiem już podpita panna Władzia zauważa, iż wódka się kończy, a ona ma smaka na coś słodkiego. Paramonow nie myśli długo. Bierze Władzię pod rękę, dla towarzystwa zabierają jeszcze Kazimierza. Schodzą na dół i wołają taksówkę. Paramonow pokazuje kierowcy gruby portfel, i każe się wieść do najbliższego sklepu z alkoholem. Kazimierz siada z przodu. Władzia z Jerzym zajmują miejsca z tyłu. Obściskują się tam, całują, co chwilę śpiewają.

Gdy trafiają pod sklep, do samochodu na rowerze, zaniepokojony hałasem podjeżdża sierżant Zdzisław Łęcki. Legitymuje towarzystwo i każe taksówkarzowi zawieźć panów na komendę na Wilczą. Sam dojeżdża na miejsce na rowerze.

Pod komendą Łęcki stawia opiera rower o ścianę. Zaczyna już świtać. Pijanemu niemal do nieprzytomności Paramonowi przypadkiem z kieszeni wypada magazynek od pistoletu. Łęcki to widzi i orientuje się, iż ma do czynienia nie z przypadkowym pijaczkiem, tylko groźnym przestępcą. Nie myśląc długo, Paramonow sięga po broń i oddaje trzy strzały. Dwa z nich dosięgają Łęckiego, który ginie na miejscu. Paramonow z Gaszczyńskim uciekają sprzed komendy w stronę dworca wschodniego.

„Osobno ręka, osobno głowa, to jest robota Paramonowa”*

Uciekają, ale zapomnieli o jednej, kluczowej rzeczy. W kieszeni Łęckiego zostały dowody osobiste Paramonowa i Gaszczyńskiego. Teraz milicja wie już, kogo szuka. Trwa obława. Prasa na pierwszych stronach publikuje rysopis groźnego przestępcy. Miasto żyje sprawą i zna wreszcie nazwisko swojego ulicznego bohatera.

Paramonow w końcu wpada. Razem z Gaszczyńskim chowają się w stogach siana na tyłach Dworca Wschodniego. Dwaj sierżanci patrolujący teren są zaniepokojeni pochrapywaniem dobiegającym z góry siana. Na hasło „ręce do góry”, Jerzy i Kazimierz poddają się bez walki. Obok nich milicjanci znajdują pistolet i młotek. Narzędzia zbrodni.

Paramonow staje przed sądem, któremu podjęcie decyzji o karze śmierci zajmuje raptem trzy dni. W tym czasie na Pradze i Woli już śpiewa się ballady o Paramonowie. W sądzie Jerzy występuje w białej koszuli i marynarce. „Spokojnym, beznamiętnym głosem opowiada historię swoich zbrodni i występków, jakby relacjonował najbardziej oczywiste fakty” — piszą reporterzy sądowi. Sędzia Stepczyński, wiceprezes sądu wojewódzkiego, pyta: — Na co szły zrabowane pieniądze? — Na hulaszczy tryb życia — odpowiada Paramonow.

Gdy Paramonow został powieszony w areszcie śledczym przy ulicy Rakowieckiej, na podwórkach Woli śpiewano: „Cała Warszawa chodzi w żałobie, / Bo Paramonow leży już w grobie…”.

Korzystałem z tekstu „To jest robota Paramonowa”: Helena Kowalik, opublikowanego we „Wprost”, oraz tekstu „Ręka i głowa Paramonowa”: Alex Kłoś i Bogdan Wróblewski, opublikowanego w „Gazecie Wyborczej”.

*”Tam leży ręka, tu leży głowa. To jest robota Paramonowa” — fragment ballady o Paramonowie, autor nieznany

Idź do oryginalnego materiału