Co jakiś czas zastanawiamy się, kiedy uda nam się ponownie zawitać do Polski i w okolice? Ceny biletów odgrywają w tym procesie niepoślednią rolę. Od szeregu tygodni śledzę website Air Canada, gdzie podstawowy bilet w jedną stronę do Barcelony kosztuje tylko ok. $580. To może nam pasować, tym bardziej, iż nie mamy sprecyzowanej daty powrotu. Mało tego, historycznie rzecz biorąc, w większości naszych ostatnich podróży data powrotu uległa zmianie. Oznacza to też, iż nie powinniśmy kupować biletu najtańszego, bo takowy nie zezwala na żadne zmiany.
Kilka tygodni temu opcja ta zawęziła się tylko do kilku dni na początku października. Nie ma co się zastanawiać, bilety LOT-u są drogie, a większość linii sprzedaje bilet w jedną stronę prawie iż w cenie biletu powrotnego. No i kupiliśmy, ale następnego dnia rano zadzwonił Graeme, młody inżynier z mej (byłej) pracy informując, iż chciałby mnie do pomocy w jakimś nowym projekcie. Na dodatek, cały zespół jest w biurze pod Paryżem i najlepiej, abym tam trochę pobył.
Tłumaczę Graemowi, iż jako starszy facet mam po drodze jeszcze kilka wizyt lekarskich, ale ogólnie to czemu nie! No i zaczynamy dyskutować kontrakt. Wychodzi na to, iż wylot byłby w podobnym terminie, tyle, iż do Paryża. Kasujemy wczoraj zakupiony bilet, mając nadzieję, iż ten cały plan dojdzie jakoś do skutku.
Za to kurczy nam się czas na wszystko co mieliśmy jeszcze w planie zrobić wokół domu. Potrójne polskie okna, których instalację planowała Pani Basia odsuną się w czasie. Zresztą to spory wydatek, a my, ledwo co, uporaliśmy się z wymianą dachu.
Za to jesteśmy w połowie ambitnego mini-projektu remontu naszych dwóch ławek ogrodowych. Mają ładne, żeliwne ramy, ale drewno zjadł czas i w zasadzie nie da się na nich usiąść. Myślałem o takiej renowacji nie od dzisiaj, ale dotąd nie doszło do jej realizacji. Pan Bohdan, który już od kilku tygodni pomaga nam w dokończeniu różnych prac ogrodowych jest istotnym czynnikiem motywacyjnym. Deski dębowe, trzeba obrobić routerem i nawiercić dość precyzyjnie otwory pod wkłady gwintowane. Potem czterokrotne malowanie i na końcu montaż. Prawie tydzień na każdą ławkę i ledwo zdążyliśmy. Ławki wyglądają tak dobrze, iż na zimę zostały w garażu i choćby zakupiliśmy stosowne ochronne pokrowce. Nad ceną końcową lepiej się nie rozwodzić, ale zrobiliśmy to sami.
***




Na lotnisko dowozi nas Sebastian, okazja do pół godziny rozmowy.
Kolejki do stanowisk Air France nie ma, ale musimy sami wydrukować etykiety bagażowe. Okazuje się, iż nasze walizki ważą po 23 kilo, a choćby trochę powyżej. Wynika z tego, iż waga bagażowa, której używamy w domu i która była dotąd superdokładna, chyba się popsuła.
Pani Basia zagaduje, ile kosztuje miejsce w klasie biznesowej. Okazuje się, iż pozostało jedno, choć samolot ponoć nie jest pełny. Po chwili zastanowienia bierzemy. To będzie wielka ulga dla jej nóg, które będzie mogła wyprostować na kilka godzin podróży.
Moim zyskiem ma być wejście do „business lounge”, ale tu wielkie zaskoczenie; aby wprowadzić tam osobę towarzyszącą trzeba mieć teraz co najmniej status „Gold”. Kiedyś wystarczył jeden bilet w klasie biznesowej, aby wprowadzić współtowarzysza lotu do salonu. Pani tłumaczy, iż mogę wejść za jedyne $60, ale nie chcę. Pani Basia zostaje więc, a ja wracam w okolice bramki i czekam, a w wyobraźni piłem już szampana. Szampana ponoć nie ma, ale Pani Basia przynosi mi zdobyczną puszkę niemieckiego piwa.
Już jesteśmy w powietrzu. Nasz 767 jest strasznie długi. Widać to było już w czasie wsiadania do samolotu. Sznur wchodzących pasażerów zdawał się nie kończyć. Jedynie urozmaicenie to Pani Basia, która, jak błyskawica pojawia się nagle ze szklaneczką szampana i znika. Popijam, zastanawiając się od jakiego to producenta. Wydaje się być trochę kwaskowaty, czyli nie Piper-Heidsieck, ale nie jestem pewien co innego? Zobaczymy czy jeszcze podają tu szampana jako aperitif w klasie ekonomicznej i może rozpoznam butelkę? Czekanie trochę potrwa, bo załoga roznosi pełno posiłków specjalnych, a te idą typowo przed resztą obiadów. Kiedyś przejeżdżał wpierw wózek z „Apero”, ale to chyba pozostanie już wspomnieniem.
A jednak podają; na wózeczku, oprócz innych płynów stoi butelka z charakterystyczną folią wokół szyjki, Canard-Duchene. Reszta jest jadalna, kurczak albo wegetariańskie – nie spytałem co to było – ale bez wzlotów. Twarda, płaska bułeczka, na pewno poniżej standardów nacji, który szczyci się paryską bagietką. Pani Basia potem powie, iż biznesowe menu było nieoszałamiająco podobne.
Najważniejsze jednak to, aby szczęśliwie dolecieć i wylądować. Tekstujemy Panu Adasiowi, iż jesteśmy. Potem kolejka szynowa, bo terminal 2E jest rozległy, ale kontrola celna i bagaż są tylko we frontowym budynku. Mieliśmy w planie dotrzeć najpierw do stacji kolejowej, która jest w środku terminala 2, aby zakupić bilet miesięczny na komunikację paryską, ale okazuje się, iż Pan Adaś jest już blisko i bilet trzeba będzie załatwić później. Za to znikamy z „pola rażenia”.
Przed laty znajoma wycieczka do Lourdes i innych miejsc świętych ledwo co wyszła z terminala i nagle okazało się, iż kilka osób jest bez paszportów i pieniędzy.
Zakładam, iż wewnętrzna strona terminala jest bezpieczna, ale w momencie, gdy odbierze się bagaż i wyjdzie do części dostępnej dla wszystkich, trzeba pamiętać o potencjalnej zmorze „pickpockets”. Pasażerowie z jetlagiem, wpółprzytomni po nieprzespanej nocy są świetnym obiektem treningowym. Może działała też Opatrzność wysyłając Pana Adasia zbyt wcześnie na lotnisko.
•••
Okazuje się, iż nasi gospodarze postawili na downsizing. Całkiem możliwe, iż w domu, który poznaliśmy gdzieś dwadzieścia trzy lata temu, jesteśmy po raz ostatni. Zakupili mieszkanie w okolicy Chateau Vincennes i będą się tam wyprowadzać mniej więcej za rok. Dom zostanie wówczas sprzedany.
Ostatni raz widzieliśmy się jakieś dwa lata temu. Siedzimy w salonie pod portretem Pana Adasia, zwanym, dla niepoznaki „Portretem przodka”, ale jest nowość – w jadalni naprzeciw, wisi kolejny obraz, to portret Pani Tereni. Wiosenny, cały w kwiatach i pastelowych odcieniach błękitu. Ten portret wykonany pędzlem francuskiej malarki Inez Lefranc. Portret przodka namalował przyjaciel rodziny, tarnowski malarz Witold Pazera.
Powoli sączymy Chateau de Plassan, 2019, które leżakowało w piwnicy gospodarzy, potem dołączam się do Sauvignon z Saint Bris, 2023, które w międzyczasie napoczęła Pani Tereska. Jemy obiad. Nagle okazuje się, iż jest siódma wieczorem. Minęło pięć godzin, nie wiemy jak. Trzeba się zbierać, ale to zabierze następne dwie. Wyjeżdżamy po dziewiątej. Po drodze się gubimy, między innymi dlatego, iż się zdrzemnąłem trzymając w ręce telefon z mapą Google.
Do hotelu Nemea w Velizy dojeżdżamy po dziesiątej wieczorem. Okazuje się, iż recepcja przestała funkcjonować o 22-giej. Nie ma tu obsługi przez całą dobę, takie nowoczesne obyczaje. Dodzwaniam się do jakiejś panienki. Klucz jest ponoć w skrytce na biurku. Cyfry rozumem, ale panienka dodaje słowo „diez”, czyli krzyżyk na klawiaturze telefonu. Po piętnastu latach marnego kontaktu z językiem, takie szczegóły się ulotniły. Pan Adam jest, na szczęście, jeszcze z nami. Skrytka się otwiera, są w niej trzy koperty z kluczami, jeden dla nas. Pokój trochę mały, jak na trzy tygodnie, ale jest tam wszystko co potrzeba. Rozpakowujemy się i bierzemy po 5 mg melatoniny. Mam być w biurze, jakieś pół godzimy stąd, około 9-tej rano.
***
Tamara Lich ostatecznie zasądzona. Podaję za „Rebel News”, które zorganizowały fundusze na opłacenie kosztów obrony, które teraz wynoszą na pewno grubo powyżej pół miliona. Sukcesem prawników Tamary jest to, iż nie pójdzie do więzienia. Za to skazano ją na półtorej roku surowego aresztu domowego; przez 12 miesięcy może chodzić do pracy, raz w tygodniu na zakupy i do lekarza. Przez ostatnie 6 miesięcy będzie obowiązywać ją godzina policyjna.
To najdłuższy tego typu proces w historii kanadyjskiego sądownictwa. To po prostu kara za postawienie się rządowi i przestroga dla wszystkich innych. To też precedens. Efekty już widać. Dziennikarz z CTV zapytał po ogłoszeniu wyroku, czy protestujący pracownicy ze strusiej farmy w B.C, nie powinni potraktować tego wyroku jako ostrzeżenie.
Jeszcze istotny szczegół. Oskarżyciel rządowy, Siobhain Wetscher, który żądał siedem lat więzienia dla Tamary i osiem dla Chrisa Barbera, jest na garnuszku rządu naszego rzekomo prawicowego Douga Forda. Nie bierze pensji, jakbyśmy myśleli, z funduszy rządu federalnego!
Pani Lich przypuszczalnie odwoła się od wyroku.
***
Obrzezać się, czy nie? “Napletek nie ma żadnych zalet” Pani Katarzyna Staszak z Wyborczej wie to na pewno. Pozbierała trochę statystyk i wykonała zadanie bojowe, które – myślę – było następujące; Trzeba lemingom wmówić, iż powinni się obrzezać a już na pewno swoich synów, bo to i mądrze, i zdrowo. Ale myślę, iż tak naprawdę, chodzi o to, aby nie można było odróżnić mądrzejszych od całej reszty.
Temat jest stary, choć kontekst zmienił się z religijnego na polityczny. Nowo powstały kościół zrobił z tego istotny temat Soboru w Jerozolimie w roku 49 naszej ery. Chrześcijanie pochodzenia żydowskiego z Judei byli zdania, iż poganie muszą być obrzezani, aby mogli zostać zbawieni. Ostatecznie apostołowie i starsi postanowili, iż chrześcijanie nie mają obowiązku przestrzegania obrzezania ani innych przepisów Prawa Mojżeszowego.
Ponoć zabieg jest proponowany rutynowo. W 1988 w szpitalu w Ajax, gdzie urodził się nasz pierwszy syn, tzw. „propozycja” polegała na tym, iż obcięcie napletka było wykonywane, chyba iż wykreśliłeś tą opcję na przedłożonej formie i podpisałeś się. Ale choćby wtedy doktor przychodził ci wytłumaczyć, iż z obrzezanym byłoby lepiej.
Warto wyobrazić sobie matkę, w dzień po porodzie, która z uwagą czyta podsuwane jej papiery. Mieliśmy szczęście, szpital był blisko mego miejsca pracy i gdy przyszedłem odwiedzić żonę w czasie lunchu podsunęła mi ten papier do przeczytania.
O dziwo, kilka lat później, gdy w tym samym szpitalu urodził się nasz drugi syn, u tego samego doktora, forma znikła i nikt już nas nie nagabywał w sprawie obrzezania. Nie jesteśmy pewni czy formy dotyczące obrzezywania męskich niemowląt znikły urzędowo, czy po prostu dano nam spokój.
Zaliczyliśmy jednak kolejne, ponad trzydzieści lat postępu i widać, iż w tej chwili niektórzy polscy lekarze też przekonują do procedury pełnią swego autorytetu.
Nie mam tu zamiaru konkurować z medycznymi argumentami, ale oto praktyczny przykład z życia.
Ojcu mojemu, zatrzymanemu we Lwowie w łapance, Niemcy kazali w bramie zdjąć spodnie. Gdyby okazał się obrzezany, wylądowałby na ciężarówce, a potem w bydlęcym wagonie do Brzezinki.
Pani Basia opowiedziała tę właśnie historyjkę naszemu, zacnemu skądinąd, lekarzowi rodzinnemu, który wtedy dał sobie spokój z argumentami medycznymi.
***
Okazuje się Kanada jest jedynym krajem z G20, który nie ma żadnej rezerwy złota. Znaczy się ZERO! Resztę sprzedał ponoć sam Trudeau uznając to za archaizm.
W tym samym czasie rząd amerykański uzupełnia rezerwy złota i realizowane są ponoć dyskusje czy warto wrócić jakoś do stanu sprzed 15 sierpnia 1971, kiedy to Nixon zawiesił wymienialność dolara na złoty kruszec. Nie wiem co będzie, nie mając dostępu do żadnych istotnych informacji, ale ruch poprzedniego rządu Kanady oznaczał dla mnie przygotowanie do przyjęcia waluty cyfrowej. Banki się też szykują, ale za Trumpa się to pewno nie wydarzy, a wymienialność na złoto byłby ruchem w przeciwną stronę. Jedną z wielu ułomności cyfrowego pieniądza to możność powiększania jego ilości na rynku kilkoma uderzeniami klawiatury. Będą pewno rozmaite zabezpieczenia, ale to chyba tylko dla mas, aby to wszystko dobrze wyglądało.
https://www.peoplespartyofcanada.ca/news/speech-a-monetary-reset-is-coming-and-canada-isnt-prepared
Wydaje mi się, iż ustabilizowanie dolara, nie będzie w smak zwolennikom waluty cyfrowej, bo być może wyeksponuje jej słabości. Pseudo-stabilizujące, rzekomo, efekty cyfrowego pieniądza zostałyby obnażone przez naturalnie bardziej stabilnego dolara. Na dodatek, utrudniłoby to zakusy państw BRICS na jego detronizację, tak przynajmniej myślę. Finansowi doradcy Trumpa pewno to wszystko wiedzą i w zasadzie dziwi fakt, iż to nie jest wprowadzane w czyn. Widać są i inne za i przeciw, i dodatkowe interesy, które są tak bardzo atrakcyjne dla różnych grup, iż najważniejszy interes społeczeństwa amerykańskiego okazuje się nie aż tak ważny.
Instytucją, która traktuje groźbę cyfrowej waluty na serio, jest chyba kościół. Właśnie byliśmy na mszy niedzielnej w polskiej rotundzie na Concorde. Panowie zbierający tacę, oprócz koszyczka noszą małe komputerki. Są zaprogramowane na szybkie przesyłanych danych. Kilka guziczków ma standardowe oznaczenia jak 5, 10, czy 15 Euro. Jedno kliknięcie, dotknięcie karty i wpłata dokonywana jest w kilka sekund. Gdy świat niedługo przeskoczy na walutę cyfrową, kościół będzie gotowy, reszta nie wiem?
Leszek Dacko