Nie lubił tego dnia. I tak było co roku, od czasu, gdy zaczął spędzać ten dzień w samotności. No, może niezupełnie sam, bo z psem, z którym nie rozstawał się. Żona dawno mu zmarła, a córka i syn ułożyli sobie życie poza granicami kraju. Nigdy choćby w domu nie przystrajał choinki, by nie przypominała mu o świętach. Wolał, by był to dzień tak zwyczajny, jak każdy inny w roku.
Spojrzał przez okno i ujrzawszy gwiazdę, przypomniał sobie, jak w dzieciństwie wypatrywał jej. Bo, zgodnie z tradycją, dopiero wtedy można było rozpoczynać kolację wigilijną, gdy jej blask pojawił się na nieboskłonie.
– Idziemy na spacer – mruknął sam do siebie, a pies odpowiedział radosnym merdaniem ogona i stał już przy drzwiach.
Mroźne powietrze smagało twarz i wirowały wokół płatki śniegu. Ulice były puste, bo ludzie siedzieli przy wigilijnych stołach. Kierował się w stronę osiedlowego skweru, gdzie lubił spędzać czas z psem. Z daleka ujrzał czterech mężczyzn, stojących obok wysokiego świerka. Gdy podszedł bliżej, zauważył, iż na gałęziach wisi kilka baniek i innych ozdób choinkowych. Nieraz ich już tu widywał i wiedział, iż byli to bezdomni, zagubieni w życiu ludzie. W dłoniach trzymali opłatki.
– Dołącz do nas – zaproponował starszy mężczyzna z długo nie goloną brodą, podając mu trzęsącą się dłonią, kawałek odłamanego opłatka.
Jeden z nich, trzymający gitarę zaintonował kolędę „Wśród nocnej ciszy” i wszyscy po chwili włączyli się do śpiewania. On też. Śpiewał donośnym głosem, jak dawniej w rodzinnym gronie. Ale po chwili głos ugrzązł mu w gardle. Wzruszył się i dyskretnie otarł łzy spływające po policzkach.
– Dlaczego tak spędzacie ten wieczór? – spytał, gdy trochę ochłonął i kolęda dobiegła końca.
– Bo nie chcemy być sami w tak wyjątkowym dniu – odparł ochrypłym głosem jeden z mężczyzn i rozpoczął śpiewać następną kolędę.
POWRÓT
Świt nie nadchodził, choć pragnął bardzo, by pierwsze promienie dnia jak najprędzej przedarły się przez kraty okna. Spędził tu ponad pięć lat i odliczał każdą chwilę, która przybliży go do dnia, kiedy będzie mógł opuścić mury więzienia.
O warunkowym zwolnieniu z odbywania kary dowiedział się dopiero wczoraj, w przeddzień Wigilii Bożego Narodzenia. Trudno było mu w to uwierzyć, iż spędzi ten dzień w gronie najbliższych. Nie zadzwonił do żony. Zrobię rodzinie niespodziankę – pomyślał. Czeka go jednak jeszcze sześciogodzinna podróż pociągiem.
Wstał wcześnie. Natrętne myśli nie dały mu już zasnąć. Cicho spacerował po celi, by nie obudzić współwięźniów. Ogolił się, włożył czystą koszulę i spakował swoje rzeczy. Jeszcze tylko codzienny apel, kiedy sprawdzana jest obecność skazanych i śniadanie, które zje wspólnie z osadzonymi. Zaczął przywoływać w pamięci te wszystkie dni wigilijne tutaj spędzone, z dala od bliskich, żony i dzieci. Patrzył wtedy na ich wspólną fotografię, by poczuć choć w ten sposób bliskość z nimi, a ten moment zawsze budził w nim wzruszenie i wyciskał łzy.
Po śniadaniu oczekiwał na wezwanie, a każda chwila wydawała się wiecznością. I nadszedł ten upragniony moment. Zazgrzytał klucz i w drzwiach celi pojawił się barczysty strażnik więzienny. Wszyscy wstali wpatrując się w niego.
– Piórkowski, wychodzisz – oświadczył stanowczo klawisz i obserwował wnętrze celi.
Zabrał swoje rzeczy, każdemu ze współwięźniów uścisnął w milczeniu dłoń, by nie powiedzieć „do zobaczenia”. Jeden z nich szepnął: Leszek, trzymaj się! Na korytarzu, zgodnie z regulaminem, został zrewidowany i pozostało mu jeszcze załatwienie formalności związanych z opuszczeniem zakładu karnego.
Na zewnątrz poczuł uderzenie chłodnego, świeżego powietrza. Niewielki wiatr kołysał gałęziami drzew, okrytymi białym puchem. Nie odwracał się po opuszczeniu bramy więziennej– jak nakazuje zwyczaj – by już tu nigdy nie wrócić. Szedł w kierunku dworca kolejowego. Na ulicach był dość duży ruch i wielu przechodniów, dokonujących ostatnie, przedświąteczne zakupy. Niektórzy nieśli jeszcze choinki, śpiesząc się, by zdążyć ubrać je w ozdoby i zawiesić światełka przed wieczerzą wigilijną. Wejdę tu – pomyślał Leszek – gdy zobaczył przy ulicy niewielki sklepik. Mam kilka pieniędzy, ale kupię przynajmniej dla dzieci jakieś słodycze. A muszą mi wystarczyć jeszcze na bilet. Przyglądał się cenom i stwierdził, iż może sobie pozwolić tylko na dwie czekolady i bombonierkę dla żony.
Na dworcu kolejowym wielu podróżnych oczekiwało na połączenia. Stanął w kolejce po bilet, ale i tak musiał jeszcze poczekać około jednej godziny na odjazd swojego pociągu. Przyglądał się śpieszącym się podróżnym, bo przyzwyczaił się do tego, iż w celi nikt nigdzie się nie śpieszył, a czas upływał bardzo wolno. Pociąg przyjechał opóźniony, co wywołało u niego trochę niepokoju, czy zdąży na wieczerzę.
Gdy wsiadł do wagonu, zajął miejsce przy oknie. To dobrze – pomyślał – będę mógł nacieszyć wzrok ciągle zmieniającym się pejzażem, a i podróż szybciej mi zleci. Obok siedzący mężczyzna założył okulary i czytał kolorowe czasopismo, a młoda kobieta, pewnie studentka, zaraz sięgnęła po telefon i przeglądała najnowsze wiadomości. Co jakiś czas ktoś wysiadał, lub nowy pasażer wchodził do przedziału, ale nikt nie rozpoczynał rozmowy. Każdy marzył już tylko o jak najszybszym ukończeniu podróży.
Leszek teraz, jak i przez wszystkie lata spędzone w więzieniu, rozmyślał, czy musiało dojść do tego wypadku. Czy można było go uniknąć? Czy głęboki wykop był odpowiednio zabezpieczony, gdy osunęła się ziemia i przysypała grubą warstwą jednego z robotników, którego nie dało się uratować. Znał go dobrze i wiedział, iż pozostawił w trudnej sytuacji żonę i syna. Jako inżynier, kierujący budową, był przecież odpowiedzialny za wszystko, co się tam mogło zdarzyć, więc za niewłaściwy nadzór, wyrokiem sądu został skazany na sześć lat pozbawienia wolności. Ale teraz to już przeszłość, co docierało do niego z trudem .
Gdy wysiadł z pociągu, nałożył kaptur na głowę; wolał, by nikt go nie rozpoznał. Szybkim krokiem szedł w stronę swojego domu. Było już ciemno, ulice oświetlały dekoracje świąteczne. Z niektórych domów docierały ciche melodie kolęd. Żebym tylko zdążył – pomyślał – i przyśpieszył kroku.
– No wreszcie – powiedział sam do siebie gdy znalazł się koło drzwi, zza których dobiegały głosy córki i syna.
Przycisnął dzwonek i zapadła cisza. Po chwili ukazała się drobnej budowy kobieta i jakby zamarła z zaskoczenia. Była odświętnie ubrana i jak zwykle włosy upięła w kok.
– Leszek! – krzyknęła i przycisnęła go do siebie, jakby chciała się upewnić, iż to on. – Tak cieszę się, iż jesteś.
– Tata! Tata! – dzieci podbiegły, przytulały się i nie opuszczały go ani na chwilę.
– Dobrze, iż zdążyłem na kolację, bo pociąg miał trochę opóźnienia – zwrócił się do żony, która czyniła w kuchni ostatnie przygotowania.
W rogu pokoju stała świerkowa choinka, pięknie ozdobiona, z zapalonymi kolorowymi żarówkami. Na stole czekały opłatki i nakrycia dla czterech osób, czyli tradycyjnie też dla niespodziewanego gościa.
– Dzieci!, proszę do łazienki umyć ręce – nakazała – by mogła dyskretnie mężowi zadać pytanie.
– Na długo przyjechałeś?
– Na stałe. Zostałem warunkowo zwolniony.
– Bardzo się cieszę – ciepło odparła, przytulając się do niego.
Po kolacji wigilijnej Leszek przypomniał sobie o prezentach.
– Wybaczcie, iż tylko tak skromne przywiozłem wam prezenty – wyznał zażenowany.
– Dla nas dzisiaj ty jesteś najlepszym prezentem, Leszku.
Adam Decowski
Adam Decowski – uprawia lirykę, satyrę oraz krótkie formy prozą. Urodził się w Sieniawie, mieszka w Rzeszowie. Jest zrzeszony w Związku Literatów Polskich. Swoje utwory zamieścił w kilkudziesięciu pismach w kraju, a także za granicą. Wiele z nich zostało przetłumaczonych na angielski, słowacki, rumuński, czeski, ukraiński i serbski. Opublikował dziewięć zbiorów wierszy i utworów satyrycznych. Uhonorowany Odznaką Zasłużony dla Kultury Polskiej.