Rano w zsypie ktoś leżał. "Wstawaj, bęcwale!". To było martwe dziecko

1 dzień temu
Zdjęcie: materiały sądowe, Gazeta.pl


Amadeusz M. miałby dziś 35 lat. Miałby, bo został brutalnie zamordowany w nocy z 5 na 6 października 2000 r. Ciało chłopca znaleziono w zsypie w jednym z bloków w Tarnowie. Zaledwie miesiąc po tej tragedii zatrzymano w zupełnie innej sprawie matkę Amadeusza, Elżbietę M. Kobieta stała się później jedną z najbardziej rozpoznawalnych polskich morderczyń ostatnich lat.


O Elżbiecie M. z Tarnowa przed laty usłyszała cała Polska. 30-letnia kobieta w listopadzie 2000 r. zabiła 21-letnią Katarzynę O., a następnie spaliła jej ciało w windzie. Gdy sześć lat później sąd zgodził się na przerwę w odbywaniu kary, Elżbieta M. zwabiła do mieszkania spod jednej ze szkół 8-letnią Magdę i udusiła dziewczynkę. Dziś Elżbieta M., już pod zmienionym imieniem i nazwiskiem, odsiaduje karę dożywocia. O zabójstwach, których dokonała, pisaliśmy w lipcu w obszernym tekście w Gazeta.pl.


REKLAMA


Elżbieta M., 2006 r. Paweł Topolski/PAP


Zaledwie miesiąc przed tym, jak Elżbieta M. została zatrzymana w związku ze śmiercią Katarzyny O., został zamordowany jej 11-letni syn Amadeusz.
Elżbieta M. w 1999 r. zamieszkała z synem w Tarnowie, wcześniej uciekła od męża, który miał stosować wobec niej przemoc. Na co dzień pracowała w kwiaciarni w tarnowskim domu handlowym "Krakchemia".
To był czwartek, 5 października 2000 r. Elżbieta M. po skończonej zmianie, po godz. 21, przyszła do swojej matki. Powiedziała, iż Amadeusza nie ma w mieszkaniu i najprawdopodobniej nie pojawił się tam w ogóle po szkole. Na stole w kuchni wciąż leżało 2 zł, które zostawiła mu na kupno napoju.


Zobacz wideo Fajbusiewicz o tematach, które musiał odpuścić przez pogróżki. "Sprawdzałem lusterkiem, czy mi nie podłożyli bomby"


Elżbieta i babcia chłopca zadzwoniły do ojca Amadeusza, pytając, czy może syn jest u niego. Nie było go. Matka chłopca wraz z bratem zgłosiła więc zaginięcie na komisariacie Tarnów-Centrum.
- Była załamana całą sytuacją, nie wiedziała, co robić. Skupiłem się nad tym, by zebrać od niej jak najwięcej informacji. Opowiadała, iż mieszkała wcześniej w innym mieście, iż w przeszłości znęcał się nad nią partner, iż sama opiekowała się synem. Nie komentowałem tego, co mówiła, ale w środku było mi jej żal - mówi w rozmowie z Gazeta.pl były policjant, który 24 lata temu przyjmował zgłoszenie od Elżbiety M. - Widać było, iż bardzo kocha swojego syna, iż jest jej wyjątkowo bliski - dodaje.
W aktach sądowych natrafiamy na zawiadomienie o zaginięciu 11-latka:
Stan cywilny - kawaler.


Zawód i ostatnie miejsce pracy - uczeń piątej klasy szkoły podstawowej nr 15 w Tarnowie.
Zamiłowania, upodobania itp. - Lubi grać na komputerze i automatach zręcznościowych.
Elżbieta M. mówiła policjantowi, iż Amadeusz wyszedł tego dnia do szkoły o 7.30 rano. Dała mu 10 zł, bo pożyczył ponoć pieniądze od jakiegoś znajomego na grę flipperach. Ów znajomy miał potem grozić Amadeuszowi, iż "spuści mu wpieprz", jeżeli nie odda.
Ona sama wyszła do pracy na drugą zmianę, przed godz. 14. Nie widziała się już tego dnia z synem. Brat Elżbiety M. zeznał potem, iż miała dzwonić do mieszkania matki ok. godz. 17 i pytać, czy wie, co się dzieje z jej synem. Sama Elżbieta M. nie wspominała w zeznaniach o tym, by próbowała skontaktować się tego dnia z Amadeuszem.


Po tym, jak już złożyła zawiadomienie na policji, Elżbieta M. pojechała z bratem do swojego mieszkania, by sprawdzić, czy Amadeusz wrócił. Weszła na górę sama, brat został w samochodzie. Po chwili oznajmiła, iż dziecka nie ma. Część tej dramatycznej nocy spędziła nie w swoim mieszkaniu, ale u matki. Wróciła do siebie, jak wskazują zeznania bliskich, najprawdopodobniej nad ranem.
Kilka dni przed zaginięciem, Amadeusz wsiadł sam do pociągu na stacji Tarnów Mościce. W Brzesku przekazano go matce. Tłumaczył ponoć, iż chciał odbyć wycieczkę. Rodzina twierdziła, iż zamierzał wtedy odwiedzić ojca na Śląsku. Dlatego też policjanci jeszcze tej samej nocy z 5 na 6 października przeszukali wspomniany dworzec, a także dworzec PKS.
Sprawdzili też garaże i piwnice przy ul. Lwowskiej 67, w bloku, w którym Amadeusz mieszkał z matką. Patrolowali ulice Reymonta, Fredry, Rolniczą, Mościckiego. Nic z tego. W nocy funkcjonariusze odwiedzili też najbliższego kolegę Amadeusza, Krystiana. Chłopiec mówił, iż nic nie wie. Twierdził, iż tego dnia Amadeusz w ogóle nie przyszedł do szkoły.
"Myślałam, iż to jakiś narkoman"
Od zgłoszenia zaginięcia na policji minęło kilka godzin. Był piątek, 6 października, ok. godz. 6 rano. Blok przy ul. Lwowskiej 59, oddalony ok. 400 metrów od bloku, w którym mieszkał Amadeusz.


Kobieta sprzątająca klatki otworzyła drzwi zsypu, znajdujące się tuż przy wejściu do klatki. Ktoś tam leżał.
Fragment zeznań: Przy samych drzwiach na betonie zauważyłam nogi, które były wykrzywione i na nogach tych zauważyłam tenisówki. Przestraszyłam się i uciekłam do koleżanki. (...) Nie podchodziłyśmy bliżej. W pewnym momencie schodził jakiś lokator, poprosiłam go, by obudził tę osobę. Myślałam, iż to jakiś narkoman, gdyż często osoby takie śpią na strychach, a szczególnie w bloku nr 59.
Lokator: Nie potrafiłem rozpoznać, czy leżący człowiek to kobieta, mężczyzna, czy dziecko. Było tak ciemno, iż widziałem tylko sylwetkę i jej ułożenie. Gdy zajrzałem do wnętrza, to wtedy krzyknąłem trzy razy do lężącego "wstawaj, bęcwale!". To nie pomogło, leżący człowiek nie poruszył się.
Kobiety wezwały policję. Na miejsce przyjechał lekarz. Okazało się, iż w zsypie leżało martwe dziecko.


Miejsce, w którym znaleziono ciało Amadeusza materiały sądowe, Gazeta.pl


Z zeznań lekarza: Wziąłem go za ręce, które były prawie sztywne, zimne i wyczuwało się już stężenie pośmiertne. Obejrzałem źrenicę lewego oka, która była szeroka i sztywna. Ze względu na znaczne stężenie pośmiertne odstąpiłem od prowadzenia akcji reanimacyjnej, gdyż nie miała ona żadnego sensu, gdyż według mnie zgon nastąpił jakieś trzy lub cztery godziny wcześniej.
Spodnie Amadeusza miały rozpięty guzik i rozsunięty rozporek, ale nie były opuszczone. Brzuch chłopca nie był obnażony, nie było widać gołego ciała. Kurtka 11-latka była zapięta, ale podciągnięta do góry, aż na ramiona.
Babcia Amadeusza potwierdziła. To był jej wnuk
Ok. godz. 8 do matki Elżbiety M. przyjechała policja. Poproszono babcię chłopca o zidentyfikowanie zwłok.


Elżbietę M. policjanci spotykali nie w mieszkaniu, a w domu handlowym. W piątek rano przyszła do pracy w kwiaciarni. Na komisariacie dowiedziała się, iż jej matka potwierdziła tożsamość Amadeusza. "Po uspokojeniu się chciała zobaczyć jego zwłoki" - czytamy w policyjnej notatce.
Sekcja zwłok została przeprowadzona następnego dnia w Zakładzie Medycyny Sądowej Uniwersytetu Jagiellońskiej w Krakowie. Przyczyna śmieci: uduszenie gwałtowne przez zagardlenie.
Na szyi widoczna jest bruzda. Biegli oceniają, iż pochodziła ona od sznurowadła. Na sznurowadle wisiał klucz do mieszkania, z którym chodził Amadeusz. W organizmie dziecka nie stwierdzono obecności alkoholu ani narkotyków.
Elżbieta M.: Gdy przeprowadziliśmy się na ul. Lwowską, to każdego dnia przyprowadzałam go do szkoły i odbierałam go ze szkoły. Przez wakacje nauczyłam go obchodzić się z kluczem do mieszkania. Najpierw takie krótkie odległości do sklepu, kilka razy przychodził do mnie do pracy. Miał tłumaczone, aby nie otwierać nikomu drzwi do mieszkania, gdy przebywał sam. Przestrzegał tego, była choćby sytuacja, iż nie otworzył drzwi mojemu bratu czy mojej mamie.


Gdy policjanci chcieli, by media opublikowały komunikat o śmierci Amadeusza z prośbą o informacje od świadków, Elżbieta M. początkowo się nie zgodziła. Jako powód podała rzekomo nieprawdziwe informacje dotyczące zaginięcia jej syna, które pojawiły się w jednej z ogólnopolskich stacji radiowych. Dwa dni później zmieniła jednak zdanie.
Policjanci przepytywali też mieszkańców bloku przy ul. Lwowskiej 59, w którym znaleziono ciało Amadeusza. W noc zaginięcia chłopca przed budynkiem stało i rozmawiało kilku młodych sąsiadów. Spotkanie (w różnym składzie) trwało od ok. 22.20 do ok. godz. 0.10-0.20. Mężczyźni niczego niepokojącego w pobliżu nie zauważyli.
Niczego nie słyszał też mężczyzna, którego okna mieszkania znajdowały się tuż nad daszkiem zsypu.
Woźna znajduje plecak
W szkole Amadeusza już w piątek rozeszły się wieści na temat śmierci chłopca. Wśród dzieci krążyły różne informacje, niektóre prawdziwe, niektóre fałszywe. Na przykład o tym, iż Amadeusz miał ślady na gardle, iż został porwany, iż miał jakiegoś kolegę, któremu się zwierzał i ten kolega na pewno wie, kto to zrobił.


- Mama powiedziała mi, żebym po szkole zaraz wrócił do domu. Bała się o mnie - zeznawał jeden z uczniów.
Wychowawczyni Amadeusza twierdziła, iż w dniu jego zaginięcia, w czwartek 5 października, nie uczestniczył w żadnych lekcjach. Było to zaskakujące, bo zwykle nie opuszczał zajęć bez ważnego powodu i bez usprawiedliwienia od matki. Nie wagarował.
- Doszły do mnie jakieś sygnały, ale już dopiero w piątek, iż Amadeusz miał być widziany w godzinach popołudniowych jako grający w piłkę na boisku przyszkolnym. Według mnie nie jest to możliwe, aby Amadeusz nie był na zajęciach, a grał w piłkę po skończonych lekcjach. Po prostu nie był typem łobuziaka, by tak robić - twierdziła nauczycielka w rozmowie ze śledczymi.
- Byłoby to dla takiego chłopca ryzykowne, iż może zostać zauważony przez kogoś z okien szkoły - dodała. Również koledzy i koleżanki z klasy nie widzieli tego dnia Amadeusza.


I choć Amadeusz w czwartek nie uczestniczył w lekcjach, woźna znalazła tego dnia jego plecak w piwnicy szkolnej, tuż pod schodami. Twierdziła, iż plecak musiał się tam pojawić nie wcześniej niż ok. godz. 12.30.
Nie wiadomo, w jakich okolicznościach plecak został tam pozostawiony i czy zrobił to sam Amadeusz, czy też ktoś inny. Teoretycznie, istniała możliwość, iż ktoś ów plecak mógł podrzucić. Byłoby to dość łatwe. Wystarczyło wejść na chwilę do budynku na głębokość ok. 2 metrów i zrzucić go z podestu drzwi wejściowych.
Policjanci skrupulatnie przepytywali uczniów. Relacje co do wydarzeń z ostatnich dni i godzin z życia chłopca niekiedy bywały wręcz sprzeczne. Dzieciom, często 10 lub 11-letnim, myliły się np. środa z czwartkiem.
Przykładowo, trzech chłopców twierdziło, iż w dniu zaginięcia Amadeusz ok. godz. 15 grał w piłkę z czterema innymi kolegami. Ci jednak mówili, iż takiej sytuacji nie było. Grali, owszem, ale dzień wcześniej. Ktoś mówił, iż ok. godz. 13 Amadeusz grał w piłkę ze starszymi kolegami, uczniami z innej szkoły. Pojawia się też wersja o grze przed godz. 9.


Ktoś inny miał widzieć Amadeusza przed godz. 9 na pierwszym piętrze szkoły. Z kolejnych relacji wynikało, iż przed godz. 8 był w szatni lub iż wychodził z tej szatni o godz. 8.30. Jeden z chłopców przekonywał, iż Amadeusza przed godz. 9 gonił na boisku jakiś chłopak we włosach postawionych na żel. Amadeusz miał też ok. godz. 11.25 biec ulicą Ochronek.
Pewne jest jedno: Amadeusz 5 października z niewiadomych powodów nie brał udziału w lekcjach i nie zgłosił się po plecak, który woźna znalazła w południe.
"Czasami kogoś zaczepiał"
11-latek był uczniem przeciętnym. Określany był mianem "zdolnego lenia". Bardziej od nauki interesowały go gry komputerowe, piłka nożna, samochody. Niektórzy koledzy twierdzili, iż "lubił zaczepiać innych", iż był "cwaniaczkiem".
- Był fajnym chłopakiem. Zaczepiał czasami kogoś, ale tylko w obrębie klasy, nikogo ze starszych klas - mówi jeden z dzieciaków.


Wychowawczyni: Dał się poznać jako chłopiec ułożony, kulturalny, grzeczny, spokojny, odnoszący się z szacunkiem do nauczycieli. Oczywiście zdarzały się sytuacje, gdy została mu zwrócona uwaga np. na lekcji, ale takie uwagi były kierowane praktycznie do wszystkich uczniów.
Wiadomo też, iż Amadeusz eksperymentował z papierosami. - Pamiętam, iż w środę powiedział mi na zajęciach, iż ma przechlapane, gdyż jego mama dowiedziała się o papierosach. Widziałem, iż Amadeusz palił papierosy, widziałem na własne oczy, gdy byłem u niego w domu. Nie obawiał się, iż mama to wyczuje, gdyż wracała późno z pracy - zeznawał jeden z kolegów 11-latka.
Matka Amadeusza konsekwentnie twierdziła jednak, iż nic o żadnych papierosach nie wiedziała. Ona i jej bliscy zapewniali śledczych, iż chłopiec nie palił.
Elżbieta M.: Nigdy nie było takiej sytuacji, aby Amadeusz zasiedział się u kolegów i nie powiadomił mnie o tym. (...) Nigdy nie zdarzyło się tak, aby Amadeusza nie było, gdy wróciłam z pracy po godz. 21. Wtedy Amadeusz był po kolacji, był umyty, miał pościelone łóżko i czekał na mnie.


Ojciec Amadeusza: W trakcie, gdy byliśmy razem, to muszę przyznać, iż żona dbała o dziecko, o jego ubiór, czystość, aby nie chodził głodny. Natomiast muszę powiedzieć, iż żona gwałtownie reagowała na to, o ile Amadeusz nie zrobił czegoś w szkole, czy odezwał się nie tak, jak powinien. Wtedy karciła go przez bicie.
Zatrzymanie Roberta N.
Trzy dni po śmierci chłopca, w poniedziałek 9 października, kilka osób było świadkami dziwnej sytuacji przed szkołą Amadeusza. Po płycie boiska kręcił się młody mężczyzna. Zachowywał się dziwnie, kucał, udawał, iż rzucał przedmiotami w stronę szkoły, czytał informacje o śmierci Amadeusza wywieszone na drzwiach placówki.
Jedna z osób słyszała wyraźnie, jak mężczyzna wykrzykiwał: "To ja cię zabiłem, kutasie".
Świadkowie wezwali policję, zanim ta przyjechała, mężczyzna uciekł.


Dwie osoby wskazały później, iż z wysokim prawdopodobieństwem widzianym przez nich człowiekiem był 28-letni Robert N.
Robert N. mieszkał w bloku przy ul. Lwowskiej 59, czyli właśnie tam, gdzie znaleziono ciało Amadeusza. Mężczyznę znali tam wszyscy, bo w bloku mieszkała też jego matka i siostra. Robert został jednak wyrzucony przez matkę, bo pił i nie dokładał się do czynszu. Przeniósł się zatem w piwnicy.
Mężczyzna rzeczywiście był uzależniony od alkoholu. Dorabiał, pracując w firmie budowlanej. Zdarzało mu się też wąchać w przeszłości rozpuszczalnik, współpracownicy czuli od niego czasem klej.
Robert N. został zatrzymany 11 października przed południem.


W piwnicy przeprowadzano oględziny: była leżanka, na leżance koc biało-brązowy, narzuta z dzianiny, kurtka dżinsowa, jakieś groszaki, sweter, koszule, slipy, skarpety, niedopałki, butelka po alkoholu, radio marki "Śnieżnik", obok przenośna kuchenka.
Mężczyźnie postawiono zarzut zabójstwa. Robert N. twierdził, iż rzeczywiście spotkał Amadeusza w nocy z 5 na 6 października i złapał chłopca za szyję, ale zaprzeczał temu, by chłopca zabił.
"Na mojej drodze stanął chłopiec"
Z jego relacji wynikało, iż 5 października miał pójść rano do pracy i wrócić po południu. Tego dnia miał wypić trzy piwa, potem pół litra wódki. Późnym wieczorem był już więc mocno pijany, co potwierdził potem taksówkarz, który rozmawiał z Robertem N. około godziny 22.
Z wyjaśnień Roberta N.: Około godziny 23-23.30 szedłem do swojej znajomej Barbary, która mieszka przy ul. Lwowskiej 59. Szedłem tam po papierosy. W odległości około trzech metrów od klatki na mojej drodze stanął chłopiec około 12-15 lat o wzroście około 150 cm, był o głowę niższy ode mnie, było już ciemno i nie rozróżniałem rysów twarzy. Chcę dodać, iż byłem już mocno pijany.


Według Roberta N. Amadeusz chciał, żeby mężczyzna dał mu papierosy.
Robert N.: Powiedział coś takiego: "dawaj papierosy, zakapie". Zachowywał się agresywnie, choćby uniósł ręce tak, jakby chciał ze mną walczyć. Powiedziałem, aby dał spokój, iż załatwię papierosy i wspólnie zapalimy. Widziałem tego chłopaka pierwszy raz w życiu. Nie zareagował na moje słowa, dalej przyjął postawę, jakby chciał ze mną walczyć, wtedy ja prawą ręką złapałem go za szyję i uniosłem go do góry. Uniosłem go nisko i tylko na chwilkę, a następnie posadziłem na stopniu, który jest zaraz przy wejściu do klatki.
Mężczyzna zaznaczył, iż chłopak siedział, a on tłumaczył mu, żeby "nie podskakiwał" i iż załatwi papierosy. Po kilku minutach 11-latek miał zemdleć, a Robert N., jak twierdził, miał "wystraszyć się i uciec do piwnicy".
Robert N.: Nie widziałem na szyi sznurka, ani też go nie wyczułem. (...) Chłopiec, gdy go uniosłem, nie krzyknął, cały czas miał otwarte oczy, słuchał, co mówię.


Robert N. materiały sądowe, Gazeta.pl


Jeszcze tego samego dnia, wieczorem, została przeprowadzona wizja lokalna. Robert N. demonstrował na manekinie przebieg wydarzeń. Chwycił manekina prawą ręką za brodę, szyję, i lewą rękę włożył pod pachę. Uniósł go, potem postawił na chodniku i usadowił na schodach przy wejściu do klatki schodowej, przy murku zasłaniającym zsyp na śmieci.
"To był tylko nieszczęśliwy wypadek"
Na początku listopada Robert N. uzupełnił swoje wyjaśnienia. Przyznał, iż przesunął do zsypu bezwładnego chłopaka. Wyjaśnił, iż nie mówił o tym wcześniej, bo bał się, iż zostanie mu zarzucone "zabójstwo z premedytacją".
Po tygodniu dodał kolejne informacje. Mówił, iż po tym, jak podniósł i opuścił Amadeusza, złapał chłopaka za ubranie przy szyi i skręcił je ręką, przyduszając go.


Robert N.: Następnie zacząłem go w ten sposób ciągnąć do dołu. Praktycznie było to nagłe szarpniecie. Następnie, trzymając tego chłopaka w tej pozycji przez około 20 sekund, w dalszym ciągu pouczałem go. (...) Nie wyrywał się, nie wydawał z siebie żadnych dźwięków.
Potem 28-latek miał pchnąć Amadeusza do tyłu i przyduszać jeszcze przez około trzy minuty. Amadeusz miał nie ruszać się i nie protestować. Mężczyzna wyjaśnił, iż "trzymał go przez tak długi okres, bo obawiał się, iż jeżeli go puści, znów zacznie być agresywny". Potem miał przesunąć zwłoki do zsypu.
Robert N.: Z początku zaprzeczałem policjantom, bym miał jakikolwiek związek z tym zdarzeniem i w ogóle z tą sprawą. Dopiero po upływie pół godziny, może godzinie, zacząłem o tym mówić, bo było mi ciężko i chciałem to z siebie wyrzucić.
Zaznaczył, iż "w trakcie kontaktów z policją nie było z jej strony żadnych prób wymuszeń wyjaśnień" i wszystko opowiedział "dobrowolnie". Jednocześnie dodaje, iż doskonale wie, iż jeżeli wyjaśni wszystkie okoliczności zdarzenia, "to będzie to miało znaczenie przy orzekaniu kary". Podkreślił, iż chłopca nie chciał zabić, iż "to był tylko nieszczęśliwy wypadek".


W opinii z grudnia 2000 r. biegli wskazali: "Podejrzany twierdzi, iż nie widział na szyi sznurka z kluczem, co może być zgodne z prawdą, jeżeli klucz znajdował się na szyi pod innymi częściami garderoby, w które ubrany był denat. Należy jednak zauważyć, iż chwycenie i skręcenie garderoby w okolicy szyi mogło w prosty sposób spowodować także zaciśnięcie sznurka działającego wówczas jako pętla".
"Po co ja to zrobiłem, pie****ony małolat"
W dniu zatrzymania Roberta N. zeznania składał między innymi jego znajomy, 19-letni Rafał S. Mówił, iż 5 października, gdy zaginął Amadeusz, między godziną 22.25 a 23.35 wracał do domu i przechodził koło bloku przy ul. Lwowskiej 59. Miał wówczas zobaczyć Roberta N. siedzącego na ławce.
Rafał S.: Płakał, szlochał, podciągał nosem, jakby miał katar. Było po nim widać, iż był dosyć mocno pijany. W ogóle nie podniósł głowy, nie patrzył na mnie. Mówił jakby sam do siebie, nie zwracając na mnie uwagi. Nie wiem, czy zdawał sobie sprawę, iż stoję przy nim. Usłyszałem: "spi****laj, co ja zrobiłem, jestem głupi, po co ja to zrobiłem, pie****ony małolat". Powtórzył te słowa kilka razy, w różnych układach, ale o takim samym znaczeniu. W końcu machnąłem ręką.
Gdy nad ranem znaleziono ciało Amadeusza, Rafał S. spotkał się z kolegami i rozmawiali wspólnie o tym, kto mógł dokonać zabójstwa chłopca. W ich zeznaniach żaden jednak nie wspomniał o tym, by Rafał S. mówił o słowach, które miały paść z ust Roberta N. i które wskazywałyby tym samym na prawdopodobnego sprawcę.


- Raczej wykluczam, iż ja wtedy miałem siedzieć na tej ławce. Jestem tego pewny na 99 procent. Raczej po tym zdarzeniu poszedłem do piwnicy. W piwnicy dopiero miałem zmartwienie, czy ten chłopak wstał, zastanawiałem się, co się mogło mu stać - mówił potem Robert N.
W trakcie konfrontacji Rafał S. zaczął kluczyć, mówił, iż "nie jest pewien na 100 procent", czy to właśnie jego znajomy siedział na ławce. Po kilku dniach zaznaczył, iż to był na pewno Robert N. Tłumaczył, iż nie chciał o tym mówić w obecności podejrzanego, by nie narażać się na nieprzyjemności ze strony bliskich Roberta N.
W międzyczasie okazało się, iż w przeszłości miało dojść do konfliktu między mężczyznami. Rafał S. miał pchnąć Roberta N. na żywopłot, bo N. miał odmówić mu podzielenia się resztką wódki. Następnie S. miał zabrać butelkę i uciec. Z relacji Roberta N. wynikało jednak, iż nie miał o to żalu do znajomego.
Inny ze znajomych, Piotr H., zeznał, iż 2-3 dni po zabójstwie Amadeusza, idąc z kolegami, miał spotkać przypadkowo Roberta N. Miał wówczas zażartować i zapytać mężczyznę, "dlaczego to zrobił". Robert N. miał odpowiedzieć spontanicznie: "nie chciałem".


Fragment zeznań Piotra H.: Nie potraktowałem tego poważnie, zadając mu to pytanie, zażartowałem i jego odpowiedź również potraktowałem jako żart.
Piotr H. nie powiedział śledczym, kto jeszcze z jego znajomych był świadkiem tej wymiany zdań. Zasłonił się niepamięcią.
"Zupełnie nie wierzę, iż mógł to zrobić"
Niemal wszystkie osoby z okolicy, z którymi rozmawiali policjanci, wskazywały, iż Robert N., choć często był pijany, zaczepiał ludzi i prosił o pieniądze, chodził po mieszkaniach i prosił o jedzenie, nie był nachalny i natarczywy, nie zachowywał się agresywnie.
Jedna z sąsiadek: Zupełnie nie wierzę, iż mógł to zrobić. (...) Robert czasami zaczepiał ludzi po to, aby wyprosić jakieś kwoty pieniędzy, gdy ktoś mu odmówił, to nie był z tego powodu agresywny, tylko szukał dalej.


Partner siostry Elżbiety M.: W sumie przez cały czas nie wiadomo, co działo się z Amadeuszem praktycznie cały dzień. Od swojej koleżanki, która mieszka w mrówkowcu, dowiedziałem się, iż ona osobiście nie wierzy, żeby mógł to zrobić Robert N., który mieszka w tym rejonie. Ona po prostu znając go na tyle twierdzi, iż nie wierzy, aby mógł kogoś zabić, a tym bardziej małego chłopca.
Elżbieta M.: Amadeusz nie był chuderlakiem, jeden pijany mężczyzna nie mógłby sobie za bardzo poradzić. Dlatego uważam, iż ktoś musiał mu pomagać.
Z ustaleń Gazeta.pl wynika, iż również i niektórzy tarnowscy policjanci byli zaskoczeni tym, iż to Robert N. okazał się podejrzanym. - Nie znałem go osobiście, ale od kolegów słyszałem, iż nie był do końca zdrowy psychicznie, raczej nie był skłonny do bójek, a bardziej interesowało go picie. Dziwili się, jak mógł to zrobić. To było ich subiektywne odczucie, co oczywiście nie oznacza, iż był niewinny - słyszymy od jednej z osób znających kulisy sprawy.
W opinii psychologiczniej z grudnia 2000 r. wskazano m.in., iż Robert N. "stara się nie myśleć o sprawie, ale coraz bardziej jest przekonany, iż tego nie zrobił". Mężczyzna mówił biegłym wręcz, iż policjanci przecież "kogoś musieli aresztować".


Bieli orzekli, iż 28-latek przejawiał "cechy osobowości nieprawidłowej, niedojrzałej emocjonalnie i społecznie", "skłonność do zachowań impulsywnych, przedwczesnych w niesprzyjających warunkach, do nadmiernego ulegania emocjonalnym wpływom otoczenia". Do tego "niska zdolność tolerancji na stres i umiejętność radzenia sobie w trudnych sytuacjach, w których przejawia niedojrzałe formy obronne".
W opinii sądowo-psychiatrycznej wykluczono u Roberta N. psychozę oraz niedorozwój. Nie stwierdzono, by doszło do ograniczenia poczytalności w chwili zabójstwa.
Do prokuratury sukcesywnie spływały kolejne wyniki badań. Zarówno badania osmologiczne, jak i analiza odcisków palców, śladów butów, badania DNA, analiza włókien i włosów nie przyniosły dowodów na to, by Robert N. był w zsypie lub był miał bezpośredni kontakt z Amadeuszem przed lub po jego śmierci.
"Wybaczam Robertowi N. jego czyn"
Gdy śledztwo ws. zabójstwa Amadeusza było jeszcze na początkowym etapie, w listopadzie do aresztu trafiła Elżbieta M. w związku z zabójstwem Katarzyny O. Policjanci przeszukali wtedy mieszkanie matki Amadeusza, znaleźli tam m.in. kalendarzyk, w którym Elżbieta M. umieściła dość nietypowy wpis.


Pod datą 6 października napisała: "g. 1.00 śmierć Am.".
Podczas przesłuchania 7 grudnia tłumaczyła, iż wpisała to do kalendarza 9 października, trzy dni po tym, jak znaleziono zwłoki jej syna. Informację o prawdopodobnej godzinie zgonu syna miała uzyskać od jednego z policjantów.
Zaledwie po dwóch miesiącach od zabójstwa syna, Elżbieta M. posunęła się do zaskakującego kroku. Przysłała list z aresztu do tarnowskiej prokuratury, prosząc o to, by Robert N. został wypuszczony z aresztu i uniewinniony.
"Kierując się chrześcijańskim nakazem przebaczenia i miłości bliźniego wybaczam Robertowi N. jego czyn. Chcąc w pełni uczestniczyć i cieszyć się z nadchodzących świąt Bożego Narodzenia pragnę pojednać się z człowiekiem, który zamienił moje życie w nic nie wartą egzystencję" - napisała.


"Robert N. żyjąc ze świadomością dokonanego czynu zapłacił już za niego. My nie mamy prawa do oceny bliźnich. Kiedyś stanie przed Tym, który dokona sprawiedliwego wyroku. Co za tym idzie, wnoszę o uniewinnienie i zwrócenie wolności p. Robertowi N." - czytamy w liście Elżbiety M. z grudnia 2000 r.
"Ja swojego syna już odzyskałam. Jestem z nim dzień i noc. Nikt i nic mi go nie odbierze. Teraz kolej na panią N., teraz kolej, by odzyskała syna. Pan Robert N. unicestwił ciało, ale istota pozostała i będzie trwać na zawsze" - podsumowała kobieta.
Brat Elżbiety M.: Po pogrzebie Amadeusza wynosiłem wszystkie jego spakowane przez Elę rzeczy. Razem pakowaliśmy te worki i wyniosłem je do piwnicy. Ela nie chciała, aby te rzeczy były w domu.
23 stycznia 2001 r., po ponad trzech miesiącach od zabójstwa Amadeusza, Elżbieta M. oznajmiła, iż już więcej nie będzie zeznawać w sprawie śmierci jej syna i "nie ma zamiaru więcej współpracować z policją lub prokuraturą".- Nie chcę zeznawać, bo już dosyć powiedziałam - wskazywała.


"Za winy jest kara"
W czerwcu 2001 r. do Sądu Okręgowego w Tarnowie wpłynął akt oskarżenia. Prokuratura ostatecznie oskarżyła Roberta N., iż "przewidując możliwość pozbawienia życia Amadeusza M. i godząc się na to, chwycił ręką i skręcił jego odzież wraz z wiszącym sznurkiem z kluczem w okolicy szyi, powodując u wyżej wymienionego w wyniku zadzierzgnięcia na szyi bruzdę", co doprowadziło do śmierci chłopca przez uduszenie.
W akcie oskarżenia powołano się m.in. na opinię biegłego, który wskazał, iż do śmierci mogło dojść między północą a drugą w nocy. Przed sądem biegły zaznaczył, iż precyzyjne określenie tej godziny nie jest możliwe. Nie jest wykluczone również, iż Amadeusz zmarł między godziną 22 a czwartą nad ranem.
Robert N. przed sądem przyznał się do winy. Jednocześnie, odnosząc się do jednej z nieścisłości, wyjaśniał, iż "przesłuchania trwały bardzo długo, po kilkanaście godzin, nie czytał do końca protokołów przesłuchania".
Matka Roberta N.: Z synem rozmawiałam na ten temat raz, było to na policji, gdy był już zatrzymany. W czasie krótkiej rozmowy stanowczo zaprzeczył, aby miał z tym jakikolwiek związek. Powiedział mi, iż policja zastraszyła go bronią. Wiem, iż syn ma uległy charakter, gdy się go zastraszy, zrobi, co mu każą.


W lipcu 2001 r. kobieta napisała do syna do aresztu list, w którym twierdziła, iż była świadkiem wizji lokalnej i sugerowała, iż były stosowane wobec niego naciski.
"Czemu na wizji lokalnej płakałeś i nie umiałeś odtworzyć tych zdarzeń, robiłeś to według wskazówek policji? Widziałam to na własne oczy, tylko siedziałam cicho, bo byłam matką domniemanego mordercy" - czytamy w liście.
Matka Roberta N. jednocześnie podkreślała, iż "za winy jest kara". Prosiła syna w liście o to, by, jeżeli jest niewinny, bronił się za wszelką cenę. Natomiast "jeśli jest się winnym, to trzeba mieć odwagę przyznać się do tego".
Sąd po odtworzeniu nagrań z wizji lokalnych ocenił, iż nie ma podstaw, by twierdzić, iż na Roberta N. były wywierane jakiekolwiek naciski.


Rafał S., który w noc śmierci Amadeusza miał spotkać płaczącego Roberta N. siedzącego na ławce, w trakcie procesu zaznaczył, iż "nie jest w stanie powiedzieć, czy te jego stwierdzenia o zachowaniu Roberta N. były prawdziwe". - Od momentu, gdy złożyłem te zeznania, upłynęło kilka miesięcy. W tym czasie zostałem zatrzymany w zakładzie karnym i był to dla mnie uraz psychiczny - dodał mężczyzna.
W ostatniej wypowiedzi przed wydaniem wyroku Robert N. przeprosił bliskich Amadeusza. - Nie da się wyrazić tego, co czuję, co się stało. Bardzo żałuję. Gdyby się dało cofnąć czas, wolałbym być na miejscu tego chłopca. (...) Naprawdę nie miałem zamiaru pozbawić go życia - podkreślił.


Robert N. trafia za kratki
We wrześniu 2001 r. sąd skazał mężczyznę na 15 lat więzienia. W grudniu Sąd Apelacyjny w Krakowie obniżył karę do 12 lat. Według sądu drugiej instancji wcześniejszy wyrok był ‘niewspółmiernie surowy".
Zdaniem sądu apelacyjnego, sąd okręgowy błędnie założył, iż podduszenie Amadeusza przez skręcenie odzieży, a nie samego sznurka z kluczem, doprowadziłoby do zgonu chłopca. Sąd apelacyjny zauważył, iż gdyby Robert N. chciał rzeczywiście od początku udusić 11-latka skręcając samą odzież, musiałby to zrobić o wiele mocniej, skręcić ją wielokrotnie, a nie raz, jak miał zrobić. Z drugiej strony, Robert N. musiał zdawać sobie sprawę z tego, iż dziecku dzieje się krzywda, a mimo to nie przestał go dusić.


Termin wyjścia Roberta N. na wolność został wyznaczony na 11 października 2012 r. Dokładnie 12 lat po tym, jak trafił do aresztu.
W lutym 2010 r. Sąd Okręgowy w Krośnie zgodził się na warunkowe zwolnienie Roberta N. z odbycia reszty kary. Mężczyzna był dobrze oceniany przez personel więzienia, pracował w magazynie mundurowym, angażował się w prace społeczne na rzecz jednostki. Ukończył też kurs technologa robót wykończeniowych.
W grudniu 2010 r. tarnowski sąd odwołał warunkowe zwolnienie. Robert N. po wyjściu na wolność wrócił do starych nawyków. Znów zaczął pić, urządzał też awantury w domu, miał też grozić bliskim i wpaść w złe towarzystwo. Według rodziny Roberta N. pobyt w więzieniu zmienił go na gorsze.
Po powrocie za kratki wziął ślub. Po kilku latach doszło do rozwodu. Żona mężczyzny twierdziła, iż nie powiedział jej całej prawdy o tym, za co tak naprawdę został skazany.


Po odbyciu całej kary Robert N. również nie wyszedł na prostą. Mieszkańcy miasta znów widywali go nietrzeźwego, zbierającego pieniądze. Jak ustaliliśmy, w 2014 r. i 2015 r. był karany za oszustwa. Z naszych ustaleń wynika również, iż mężczyźnie próbowali kilkukrotnie pomóc jego bliscy, załatwiając mu pracę i przeprowadzając w inne miejsca. Jeden z krewnych zabrał go choćby za granicę, by tam zaczął nowe życie. Inicjatywy kończyły się jednak niepowodzeniem, Robert N. po jakimś czasie wracał do Tarnowa.
Jak dowiedzieliśmy się od mieszkańców bloku przy ul. Lwowskiej, mężczyzna już nie żyje. Niektórzy wciąż mają poważne wątpliwości co do tego, czy Robert N. rzeczywiście zabił Amadeusza.
Zwróciliśmy się do jednej z bliskich Robertowi N. osób z prośbą o rozmowę. Otrzymaliśmy jednak sygnał, iż nie chce wracać do bolesnych wspomnień dotyczących wydarzeń sprzed lat.
Elżbieta M. "przypomina sobie" szczegóły
W 2022 r., niecałe 22 lata po zabójstwie jej syna, Elżbieta M. zwróciła się do prokuratury o wznowienie postępowania nie tylko w tej sprawie, a także w sprawach zabójstwa kobiety i dziewczynki, których się dopuściła.


"Jedyną podstawą skierowania wniosków o wznowienie postępowań była obiektywnie następczo niepotwierdzona, rzekoma okoliczność przypomnienia sobie przez nią szczegółów zdarzenia (m.in. w zakresie innych sprawców czynów) na skutek przebytej choroby ("odblokowanie wspomnień"). Co istotne w toku postępowania przygotowawczego i sądowego ewentualny udział osób trzecich był weryfikowany jako jedna z wersji śledczych w wynikiem negatywnym" - przekazał portalowi Gazeta.pl prok. Mikołaj Grzesik z Prokuratury Okręgowej w Tarnowie.
Jak dodał prokurator, "nie stwierdzono żadnych podstaw do skierowania wniosku o wznowienie postępowania do adekwatnego sądu".
Prokuratura reaguje na pismo Gazeta.pl
W październiku ponownie skontaktowaliśmy się z prokuraturą. Wskazaliśmy w mailu m.in., iż Robert N., choć przyznał się do winy przed sądem, podczas rozmów z biegłymi sugerował, iż jest niewinny. Ponadto, w zsypie i na ciele Amadeusza nie znaleziono śladów, które świadczyłyby o tym, iż mężczyzna miał kontakt z chłopcem.
W związku z naszym pismem Prokuratura Okręgowa w Tarnowie zdecydowała o ponownym przeanalizowaniu materiału dowodowego. Pod koniec grudnia otrzymaliśmy odpowiedź.


"Należy zauważyć, iż Robert N. w trakcie całego procesu przesłuchiwany dziesięciokrotnie - w tym przez dwóch doświadczonych prokuratorów, oraz przed sądem - nigdy nie zaprzeczył, iż krytycznego dnia - 5 października 2000 roku - miał kontakt z Amadeuszem M., iż złapał ręką za odzież na jego gardle, co w konsekwencji stało się przyczyną uduszenia Amadeusza M." - napisał prok. Artur Wrona.
"Nawet apelacja obrońcy od wyroku pierwszej instancji nie kwestionowała sprawstwa Roberta N., a sprowadzała się do tego, iż mógłby być co najwyżej sprawcą ciężkiego uszczerbku na zdrowiu Amadeusza M. z następowym jego zgonem. Robert N. nigdy przed wymiarem sprawiedliwości nie wskazywał, iż coś mu sugerowano, zmuszano do składania określonej treści depozycji" - dodał prokurator. Podkreślił, iż "na żadnym etapie postępowania sądowego (także apelacyjnego w składzie trzyosobowym) sprawstwo i wina Roberta N. nie budziła najmniejszej wątpliwości, co znalazło odzwierciedlenie w treści orzeczeń i ich uzasadnień".
"W realiach tej konkretnej sprawy nie sposób wytłumaczyć, dlaczego dorosły młody człowiek, nie cierpiący na zaburzenia psychiczne lub chorobę psychiczną, o inteligencji przeciętnej w górnej granicy, miałby dobrowolnie brać na siebie odpowiedzialność za popełnienie najcięższego przestępstwa przewidzianego w kodeksie karny, którym jest zbrodnia zabójstwa i decydować się na odbywanie kary długoletniego pozbawienia wolności" - zaznaczył. Tym samym prokuratura nie dostrzegła podstaw do wznowienia postępowania.
Amadeusz leży na cmentarzu komunalnym w tarnowskiej dzielnicy Mościce. Na nagrobku umieszczono jego zdjęcie oraz napis: "Miałeś zaledwie 11 lat, tak bardzo podobał Ci się ten świat, ale Pan Bóg bardziej pokochał Ciebie, robiąc Ci miejsce u siebie w niebie".


OSKARŻAM - cykl kryminalny Gazeta.pl Grafika: Marta Kondrusik
Idź do oryginalnego materiału