Długie i szczęśliwe dni

wildmen.pl 4 tygodni temu

Dla menera tropowca czas rykowiska, to długo wyczekiwane misterium, w czasie którego musi być dobrym psychologiem i jeszcze lepszym logistykiem.

Reklama

Każdą decyzję o wyjeździe na poszukiwanie postrzałka poprzedza zwykle telefon zdesperowanego myśliwego, który relacjonuje z przejęciem swoje wrażenia. Pod wpływem gwałtownie przeżytych emocji w tej opowieści często mija się z faktami…

Reklama

W tym okresie takich telefonów jest większość, a wtedy łatwo o niewłaściwą decyzję i rozczarowanie złym wyborem. jeżeli damy się namówić na daleki wyjazd, który w efekcie skończy się tylko kontrolą pudła, a w tym czasie rozdzwonią się telefony z pobliskich OHZ-tów, to nasza frustracja i rozgoryczenie będzie murowane.

Moje decyzje o wyborze i podjęciu pracy wielokrotnie zapadają w pośpiechu, tuż przed północą, gdy myśliwi zakończyli o zmroku swe feralne polowanie, a ich poszukiwania nie przyniosły skutku. Te decyzje są wielką loterią, z której skutkami musimy się zmierzyć następnego dnia. Trudno przewidzieć ile czasu zajmą nam prace zgłaszane nocą, a jeszcze rankiem mogą pojawić się kolejne…

Reklama

Oszacowanie, o której godzinie dotrzemy do kolejnego pechowego strzelca jest niemożliwe. Dylematów jest mnóstwo, a rezygnacja czy niedotrzymanie danego słowa nie wchodzi w rachubę i grozi infamią. Tu liczy się bezwzględnie – na niezawodność, pewność i solidność.

Doświadczony tata

W połowie rykowiska dostałem zgłoszenie, które wiązało się z dalekim wyjazdem – ponad 200 kilometrów – do ryzykownego według mnie dochodzenia. Moja decyzja miała tu niebagatelne znaczenie, gdyż w naszej okolicy mamy wiele zaprzyjaźnionych OHZ-tów, z których z pewnością rankiem mogły rozdzwonić się telefony proszące o pomoc…

Reklama

Tym razem postanowiłem jednak zaryzykować. jeżeli po słowach strzelającego Damiana miałem jeszcze wątpliwości, to gdy zdarzenie opisał jego doświadczony i przesympatyczny tata, proszący o pomoc, uległem.

Poruszyła mnie jego ojcowska determinacja i uczucie jakim darzył syna. Zrobiło to na mnie spore wrażenie, a fakt, iż cały poprzedni dzień szukali wytrwale wraz z psami tego byka, tylko rozbudził moją żyłkę hazardzisty.

Reklama

Wyruszyliśmy o trzeciej nad ranem, bo droga była daleka, a czas się liczył. Na miejscu niestety sprawa nie wyglądała już tak kolorowo i obiecująco. Strzelany podobno na komorę, na przyleśnej łące byk nie dość, iż nie zdradził żadnych oznak trafienia, to i nie pozostawił też widocznych śladów, które by to potwierdzały.

Jedyną iskierką nadziei były dwie krople farby niewiadomego pochodzenia, znalezione przypadkowo kilkaset metrów od zestrzału. Cezar opuszczając swoje posłanie, zamiast ruszyć z ochotą na teoretyczny zestrzał, który miał się znajdować około 200 metrów dalej, marudził węsząc tuż przy samochodzie.

Zniesmaczony jego brakiem zaangażowania przywołałem go gwizdkiem na wskazane przez nich miejsce. Posłusznie przybiegł i sprawdzając teren, poprowadził nas sporym łukiem z powrotem w pobliże auta.

Skąd ruszył dalej, aby po stu metrach zagłębić się w las. Teraz było już dla mnie jasne, co go tak zainteresowało w sąsiedztwie naszych pojazdów i jak niefortunnie zaparkowaliśmy…

Po kolejnych dwustu metrach dotarliśmy w pobliże odnalezionych plamek farby i kolejna zagadka została rozwiązana. Jego praca stawała się coraz płynniejsza i stopniowo przybierała na sile.

Szybko przedzieraliśmy się przez młodniki, leśne polany i polne nieużytki. Gdy jednak po paru kilometrach Cezar opuścił las i prowadził nas pewnie przez rozległe i suche pola, moi koledzy nie widząc żadnych potwierdzeń ani tropu umykającego byka, nabrali wątpliwości…

Teraz, to ja musiałem się wykazać darem przekonywania o jego nieomylności, iż podąża bez najmniejszych wątpliwości niewidocznym tropem postrzałka. Musiałem to zrobić na tyle dobitnie i umiejętnie, aby zmęczeni tym wielokilometrowym wyścigiem gospodarze, nie zażądali przerwania pracy, marnując wysiłek mojego orła.

Dzwonek mojego telefonu

Ta moja argumentacja chwilowo zadziałała, ale po prawie godzinie wędrówki i przebytych ponad czterech kilometrach poczułem, iż czas nam się powoli kończy. Jednak zapał Cezara i wzrastające tempo jego pracy dodawały nam sił i wytrwałości.

Pędziliśmy teraz przez las poprzecinany zrębami i zakrzaczonymi wzniesieniami, aby wylądować w niewielkim, wilgotnym i pokrytym szuwarem zaniżeniu terenu. Tu dostrzegłem jak Cezar nagle zwolnił i ewidentnie namierzał ukrywającego się byka.

Niestety moment tak upragnionego zaskoczenia postrzałka nagle prysnął, gdyż ciszę rozdarł przeraźliwy dzwonek mojego telefonu! To kolejny pechowiec chciał zaprosić mnie i Cezara do swego łowiska, a wypłoszony byk w tym czasie salwował się gwałtowną ucieczką, pociągając za sobą nieustępliwego Cezara…

Emocje sięgają zenitu

Do jego stanowienia doprowadził choćby stosunkowo dość szybko, ale gdy się do nich zbliżyliśmy, czujny byk nie dał się zaskoczyć. Gdy sytuacja powtórzyła się po raz kolejny i następny, emocje sięgnęły zenitu, co wyraźnie słyszałem za swoimi plecami.

Teraz zajęty już byłem nie tylko dotarciem do postrzałka, ale i uciszaniem korony, której głośne sugestie w ich mniemaniu miały mi pomóc, płosząc jednak rannego byka!

Moi koledzy nie mogli zrozumieć, dlaczego nie strzelam, jeżeli mam okazję dostrzec byka. Ich wzrok spoczywał tylko na nim, a ja gorączkowo wypatrywałem również mojego orła. W tym pokrytym zaroślami terenie nie było to takie proste, gdyż sytuacja zmieniała się gwałtownie, a strzał był bardzo ryzykowny…

Lecz wreszcie nadeszła chwila, gdy przez moment zobaczyłem ich obu i wówczas zdecydowałem się na strzał. Byk zwalił się w ogniu a ja drżący, czekałem na głos mojego orła, czy nic mu się nie stało.

To zawsze najgorszy moment, ta chwila strachu i niepewności. Gdy jednak dostrzegam go jak tańczy przy leżącym byku, raptownie spadające napięcie powoduje olbrzymią ulgę i ukojenie, a euforia moich kolegów sprawia mi wielką satysfakcję.

Ojcowska determinacja zrobiła na mnie spore wrażenie, a fakt, iż cały poprzedni dzień myśliwi szukali wytrwale wraz z psami tego byka, tylko rozbudził moją żyłkę hazardzisty…

Ta spontaniczna euforia ojca i syna była niczym balsam dla mojej duszy, dająca uczucie spełnienia i dumy z posiadania takiego psiego wirtuoza. Żegnamy się wszyscy wyjątkowo szczęśliwi. Oni, bo szczęście przyszło tak nagle i niespodziewanie, a ja, bo pomogłem im je dać, dzięki wspaniałym umiejętnościom Cezara, który odszukał byka postrzelonego w badyl.

„Nos” Jacka

Ruszamy dalej bez zbytniej zwłoki, bo czekają na nas jeszcze cztery kolejne prace. Cezar ma teraz zasłużone trzy godziny odpoczynku nim dojedziemy do Jacka…

Ten doświadczony łowczy OHZ-tu prosi przezornie o sprawdzenie wieczornego pudła do byka. Nie odnotowali żadnych śladów trafienia lub reakcji po strzale dewizowca, ale trudno uwierzyć w pudło z 40 metrów! Wita nas wraz z nim liczna dewizowa świta i ruszamy wspólnie w las.

Na miejscu Cezar sprawdza wnikliwie wskazany rejon i o dziwo po chwili, spokojnie prowadzi nas w sobie znanym kierunku. Cierpliwość i wzajemne zaufanie, to podstawa naszej współpracy. Nauczony doświadczeniem wiem, iż on nie robi sobie bezcelowych lub rekreacyjnych spacerów po lesie.

Zastanawiam się tylko, czy to obcierka, czy skuteczne trafienie, choć nic tego wizualnie nie potwierdza. I ku mojemu miłemu zaskoczeniu po przebytym kilometrze, doprowadza nas do zaniżenia terenu, gdzie leży martwy, trafiony na miękkie byk.

Dewizowiec pęka z radości, a ja z uznaniem myślę, iż „nos” Jacka, leśnika tego OHZ-tu dorównuje mojemu Cezarowi. Tylko dzięki jego przezorności i doświadczeniu mój orzeł mógł zaprezentować swoją klasę i odnieść kolejny sukces.

Byk postrzelony na miękkie nie dając ani jednej kropli farby przeszedł 1400 metrów.

Potrójna satysfakcja

Po kolejnych trzech godzinach odwiedzamy tym razem mazurskie koło łowieckie, które ma dwa postrzałki. Niestety przy pierwszym, gdzie znaleziono na zestrzale parę kropel farby, po przebytych trzech kilometrach i zachowaniu Cezara uznałem, iż nasze rokowania są mizerne, a byk ma się doskonale.

Ruszyliśmy do kolejnego zadania. Tu byk broczył na tyle obficie, iż moim kolegom udało się przejść jego tropem około kilometra, ale w końcu musieli skapitulować, gdy farba się skończyła na leśnej drodze.

Cezarowi to kompletnie nie przeszkadzało i bez ceregieli, ku zaskoczeniu dewizowców podjął trop nim sami nam go wskazali. Tym razem pokonaliśmy ponad dwa kilometry po leśnych wertepach i gęstwinach, aby dotrzeć do kolejnego martwego postrzałka, również strzelonego na miękkie.

Tu euforii było, co niemiara, bo dla koła łowieckiego taki ubytek byłby dodatkowo niepowetowaną stratą finansową…

W drodze powrotnej sprawdzamy jeszcze jeden trop, który okazuje się tylko pracą kontrolną. Wracamy, więc do bazy zmęczeni, ale szczęśliwi. Tym razem hazard z dalekim wyjazdem przyniósł nam potrójną satysfakcję. Takie długie i szczęśliwe dni można przeżyć tylko raz w roku, na mazurskim rykowisku!

Idź do oryginalnego materiału