To była szaleńcza, młodzieńcza miłość. On student drugiego roku Uniwersytetu Jagiellońskiego, ona uczennica jednego z krakowskich liceów ogólnokształcących. Spotykali się, kochali, wydawało się, iż są stworzeni dla siebie do grobowej deski. Wszystko nagle runęło niczym domek z kart.
3 kwietnia 2006 roku Marek K. – wówczas student II roku Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie – o godzinie 13.45 podjeżdża samochodem pod szkołę i zabiera Martę. Jadą do apteki kupić test ciążowy.
– Matka dziewczyny, doświadczona kobieta czuła, iż dziewczyna może być w ciąży – mówi Beata Marczewska, sędzia Sądu Okręgowego w Krakowie, która orzekała wyrok w ostatniej sprawie – Tego właśnie dnia zamierzała na ten temat porozmawiać z córką.
W domu kochanki
Nie zdążyła, ponieważ Marta z Markiem pojechali do domu w krakowskich Swoszowicach, gdzie mieszkała Monika K., nowa sympatia studenta. On mieszkał w pobliżu. Znajomość z Moniką była tak zażyła, iż chłopak miał klucz od domu. I na dodatek był pewien, iż nikogo w środku nie ma. Rzecz jasna Marta o tym nie wiedziała. Są już w domu. Rozmowa, pogaduszki. On czuje się jak u siebie. Idzie do kuchni po kanapki. Ona wychodzi do łazienki, aby sprawdzić test ciążowy. Wynik jest pozytywny. Za moment doszło do tragedii.
– Nastąpiła kłótnia i szarpanina – od początku niczym zaklęcie powtarzał student – Ja robiłem kanapki. Miałem nóż w ręce. Wtedy Marta się na niego nabiła.
Każdy w takiej sytuacji wezwałby pogotowie. On tego jednak nie zrobił. Nie próbował opatrzyć ran.
– Bałem się, iż mi nie uwierzą – tłumaczy mętnie.
Skąd zatem te 36 ran zadanych nożem?
Na pytanie, dlaczego zadźgał brzemienną dziewczynę, odpowiada: – Nie chciałem, aby się męczyła.
Marty szukał cały Kraków. Jej zdjęcia były widoczne na każdym kroku. Funkcjonariusze Komendy Miejskiej Policji w Krakowie sprawdzali każdy szczegół, każdy detal. Rozmawiali z jej koleżankami i kolegami. W końcu dotarli do Marka. Długo się motał w kłamstwach, jednak w końcu pękł. Powiedział, iż Marta zginęła z jego ręki, ale uparcie zaprzeczał, iż chciał ją zabić.
Wskazał też miejsce, gdzie ukrył zwłoki. Policjanci z zalewu wydobyli ciało Marty.
Test był wyrokiem
On od początku grał. Opowiadał, iż rzekomo Marta w szale, po sprawdzeniu testu ciążowego, zaatakowała go. Wtedy stało się to, co się stało.
Biegli jednak obalali jego wersję: – Marta, w chwili zaatakowania przez Marka K., miała złożone ręce na piersiach – ustalają – To był odruch obronny człowieka, który nie atakował, tylko był atakowany.
Śledczy gwałtownie zrekonstruowali całą sytuację. Marek zabrał Martę sprzed liceum, to jest pewne. Nie ulega też wątpliwości, iż po drodze w aptece kupili test ciążowy i pojechali do domu Moniki O. Tam Marta zrobiła sobie test, którego wynik stał się dla niej wyrokiem.
Marek K. nie chciał być ojcem. Bał się, iż na jaw wyjdzie jego podwójne życie, iż ma inną dziewczynę, której zamierzał się oświadczyć. Martę bił też po głowie patelnią z taką siłą, iż aż dno naczynia wygięło się od tego. Później tłukł nastolatkę wałkiem do ciasta, aż uchwyt tego nie wytrzymał. No i nóż w robocie. Marek K. zadawał ciosy z taką wściekłością i siłą, iż zgięło się ostrze.
Podobno nie wiedział, co robił. Twierdził, iż tylko się bronił. Potrafił jednak jeszcze Marcie sprawdzić puls, aby się upewnić, iż rzeczywiście nie żyje.
Ale później – co ustalają śledczy – miał trzeźwy umysł. Zwłoki zawinął w dywan i woził przez cały dzień autem dostawczym po Krakowie. Pomagał także koledze przewieźć lodówkę, ustawiając ją na pace samochodu obok dywanu, w którym były zwłoki Marty. W końcu dotarł nad zalew w podkrakowskim Zakrzowie. Ciało obciążył kanistrami z wodą i zatopił.
Gdy pozbył się ciała, jakby nigdy nic zatelefonował do ojca Marty i zapytał, gdzie jest dziewczyna. Wszystko przygotowane perfekcyjnie. Wziął udział w poszukiwaniach, udając załamanego. Grał cały czas.
– To osobowość egocentryczna – ocenia sędzia Marczewska – Cechuje się niskim poziomem empatii, impulsywnością. On najpierw działa, a później myśli.
Fałszywa skrucha
Przychodzi na rozprawy zgięty w pół, aby nikt go nie rozpoznał. Głowę ma opartą o blat ławy oskarżonych. Co czuje? nie wiadomo, bo z nikim nie rozmawia. Udaje skruszonego.
– Popełniłem najcięższy grzech i przestępstwo. Marta zginęła z mojej ręki i ta myśl nigdy mnie nie opuści. Żadne słowa, które przychodzą mi do głowy nie oddadzą poczucia winy i żalu. Sam sobie nie potrafię wybaczyć – mówił przed sądem Marek K. zanim zapadł wyrok.
Poza nim nikt za bardzo nie wierzy w te zapewnienia. Na pewno nie wierzy – występujący w procesie od samego początku jako oskarżyciel posiłkowy – Marek B, ojciec Marty.
– Te przeprosiny są grą, którą Marek K. konsekwentnie prowadzi – ocenia ojciec Marty, który mimo upływu siedmiu lat, przez cały czas mocno przeżywa śmierć ukochanej córki. – Gdyby powiedział, jaka jest prawda, to byłby znak, iż żałuje i się zmienił.
Teraz Marek K. ze spuszczoną głową słuchał, iż ma znów 25 lat odsiadki i na 10 lat został pozbawiony praw publicznych. I tak ma szczęście. Prokurator żądał dożywocia. Sąd jednak okazał się łaskawy i zawyrokował inaczej.
– To zbrodnia okrutna, ale bez premedytacji – orzekła pani sędzia.
Ojciec Marty nie podziela tej opinii: – Nie zgadzam się z tym, iż nie ma dowodów, iż ta zbrodnia nie była zaplanowana – wyznaje.
Marek B. jeszcze nie wie, czy się będzie odwoływał od wyroku. Poczeka na pisemne uzasadnienie i wtedy zdecyduje o ewentualnej apelacji.
I na tym ta historia prawdopodobnie gwałtownie się nie skończy. Znów Temida będzie miała zajęcie. To jednak nie przywróci życia Marcie, a i jej kata kilka nauczy.
Krakowski Sąd Apelacyjny utrzymał w mocy wyrok 25 lat więzienia dla Marka K. za zabójstwo swojej 16-letniej ciężarnej dziewczyny – poinformowano w Sądzie Apelacyjnym w Krakowie.Tym samym Sąd Apelacyjny utrzymał w mocy wyrok sądu okręgowego z maja br., od którego apelowali obrońca – domagając się zmniejszenia kary, oraz prokurator i oskarżyciel posiłkowy, tj. ojciec ofiary – wnosząc o dożywocie.
Był to już trzeci proces w tej sprawie. Wyrok, wydany 1 grudnia 2013, jest prawomocny.
Mirosław Koźmin