Wszystkie kalendarze świata

1 dekada temu

Gdybym miał wymienić najważniejszą różnicę między blogowaniem a dziennikarstwem powiedziałbym, iż blogować można w pojedynkę, a dziennikarstwo wymaga przynajmniej dwóch osób – autora i redaktora. Różnica nie jest oczywista dla czytelnika, bo redaktor zwykle pozostaje niewidzialny, ale odczuwa ją sam autor.

Na blogaska człowiek rzuca sobie co chce. Teksty dziennikarskie albo ktoś u niego zamawia (tak jest najfajniej, bo jak zamówili – to zapłacą), albo trzeba je zaproponować i sprzedać. A potem, zdarza się, smakować gorycz porażki, kiedy tekst odrzucą.

Marcowy ranking od czapy poświęcę odrzuconym tekstom z antologii „Killed. Great Journalism Too Hot to Print”. Antologia ma kilka wielkich nazwisk, otwiera ją tekst Orwella o głupocie brytyjskiego kolonializmu odrzucony przez Observera w 1942 (bo godził w morale wojenne) oraz tekst Betty Friedan o młodych absolwentkach, którego odrzucenie w 1958 doprowadziło ją do napisania „Feminine Mystique”.


Z największą przyjemnością przeczytałem jednak odrzucony przez Vanity Fair tekst P.J. O’Rourke’a z 1984, „A Ramble Through Lebanon”. Doskonale rozumiem powody, dla których Tina Brown z Vanity Fair go odrzuciła – tekst był próbą napisania poważnego reportażu przez autora specjalizującego się w satyrze.

O’Rourke pojechał na wariata do kraju zniszczonego przez wojnę domową, szukając atrakcji turystycznych opisanych w podręcznikach – i opisując, co tam jest teraz, z wisielczym humorem typu „Stary budynek ambasady amerykańskiej jest w takim samym stanie, jak nasza bliskowschodnia polityka zagraniczna” albo „Ruiny Holiday Inn to euforia dla oka. Kto nie marzył kiedyś o wysadzeniu jednego z nich w powietrze?”.

O’Rourke starał się zwiedzić wszystkie strefy kraju, wliczając w to okupowaną przez Izrael. „Zapłaciłem ze swoich podatków za twój karabin, więc może wycelowałbyś go teraz w kogoś innego” – myśli spotykając izraelskich żołnierzy, ale nie mówi tego na głos. Na głos woła „jestem AMERYKANINEM!”.

Tekst się czyta świetnie, ale ogólna wymowa jest niesmaczna. Przeczytałem go z wielką przyjemnością, ale nie puściłbym go do druku. Dzisiaj dziennikarze mają od takich rzeczy blogaski, w 1984 mogli najwyżej wydać to w książce (O’Rourke opublikował w zbiorze swoich tekstów podróżniczych „Holidays In Hell”).


U zarania blogowania pisałem o asymetrii w populacji świrów na polskiej prawicy i lewicy. W 2006 praktycznie każda osoba pieprznięta w czaszeczkę na punkcie teorii spiskowych lądowała w Polsce na prawicy.

Dziś się to już mocno wyrównało dzięki najnowszej fali lewicowej śmieciowej publicystyki. W Stanach było wtedy odwrotnie.

Lewica była skłonna uwierzyć w absolutnie wszystko, co stawiało Busha w złym świetle. Tak jakby fakty o Bushu były za mało wymowne i trzeba je było jeszcze doprawić bajkami o „kontrolowanym wyburzeniu”.

W 1999 roku mało znany autor James Hatfield wyskoczył w książce „Fortunate Son” z rewelacją: G.W. Bush ma kryminalną przeszłość, był aresztowany za posiadanie kokainy w 1972, ale dzięki wpływom ojca sprawę zatuszowano. Sprawa okazała się być wyssana z palca, a sam Hatfield popełnił w 2001 roku samobójstwo.

Czy to na pewno było samobójstwo? Czy na pewno Hatfield wymyślił swoje źródła? „Rolling Stone” zamówił u Marka Shone’a śledczy tekst o tej aferze.

Tekst się redakcji nie spodobał. To reportaż o socjopatycznym oszuście, budującym karierę na nieustannym kłamstwie – który zabrnął w tym tak daleko, iż już kłamstwa nie wystarczały. I wtedy się zabił.

Fakty są bezlitosne, a jednak wyssane z palca rewelacje Hatfielda do dzisiaj krążą wśród amerykańskiej lewicy. Cóż, podobny tekst można by w Polsce napisać o Lepperze, a jednak wszystkie kalendarze świata nie sprawią, iż red. red. Gdula i Kurkiewicz uwierzą, iż Lepper mówiąc o „talibach w Klewkach” nie mógł „ujawniać więzienia w Szymanach”.
Pod tym względem jesteśmy już Ameryką.


Spory wokół książki Domosławskiego o Kapuścińskim przywołały kiedyś odwieczny problem prawa dziennikarza do opowiadania się po jakiejś stronie. Tu wrzucamy tradycyjną porcję bajeczek o tym, jak to w Ameryce, panie, byłoby to nie do pomyślenia.

Robert Fisk w 2002 roku napisał dla „Harper’s” świetny tekst o tym, jak amerykańscy dziennikarze ocipieli po 11 września na punkcie demonstrowania swojego poparcia. Fotografowali się w mundurze, choćby z karabinem.

Przyjęli stronniczy język, w którym palestyńskie dzieciaki z kamieniami są „terrorystami”, ale Ariel Sharon jest tylko „wojownikiem”. Izraleczycy giną w „zamachach”, Palestyńczycy w „strzelaninie”.
Fisk cytuje Waltera Isaacsona, dziś znanego głównie z biografii Steve’a Jobsa, a wtedy szefa CNN. Poinstruował on swoich dziennikarzy, żeby nie mówili zbyt dużo o cywilnych ofiarach w Afganistanie, bo to „pomaga talibom”.

Pamiętam tamte czasy. W Polsce było podobnie. Kto miał wątpliwości w kwestii inwazji na Irak, zachowywał je dla siebie. Polskie media też ogarnął wtedy powszechny proamerykański wycipingiel. Wodzu, prowadź nas na Bagdad!

Dlatego tekst Fiska polecałbym do dzisiaj wszystkim studentom dziennikarstwa.

Idź do oryginalnego materiału