Sutowski: „Morderczynie”, albo unde malum

9 miesięcy temu

Określenie „spojler” wydaje się nie pasować do serialu kryminalnego, którego sam tytuł każe domyślić się rozwiązania najpóźniej pod koniec pierwszego z sześciu odcinków. Niemniej, UWAGA: SPOJLERY, bo zdradzam w tekście różne detale.

Wartość tej historii nie tkwi w skomplikowaniu zagadki „kto zabił”, ani choćby dlaczego, ale w politycznej treści fantazji, jaką Morderczynie próbują – całkiem skutecznie – widzom sprzedać. Sięgający po adaptację powieści Katarzyny Bondy reżyser, Kristoffer Rus, zaproponował bowiem fantazję wciąż nieoczywistą w polskich produkcjach masowych: nie dość, iż liberalno-feministyczną, to jeszcze podszytą – uwaga, uwaga – ludowo-populistycznym poczuciem sprawiedliwości. Jakby tego mało, wielkomiejski klasizm serialu gwałtownie okazuje się pozorny, a skrojona – jak to na globalnych platformach streamingowych – pod widza z uogólnionego Zachodu estetyka tym razem podlega jakimś negocjacjom z lokalnymi realiami. Bo choć choćby nieskorumpowani policjanci jeżdżą tu SUV-ami marki z gwiazdką na chłodnicy, a lokalna patologia mieszka na osiedlu przypominającym raczej brytyjskie czy francuskie budownictwo socjalne, to jednak pracownicy budżetówki nie mieszkają na osiedlach premium i mają w domu boazerię, a praca w korporacji to tylko jedna z możliwych w tym świecie ról społecznych.

Fabuła składa się z dwóch równoległych wątków: jeden to śledztwo w sprawie zabójstwa „na melinie”, prowadzone przez ambitną dzielnicową, której dzięki determinacji udaje się wkręcić do prawdziwego zespołu kryminalnego zamiast szlifowania chodników i spisywania meneli. Drugi – ważniejszy – to poszukiwanie, a potem dochodzenie przyczyn śmierci zaginionego rok wcześniej ojca tejże policjantki, cenionego oficera policji na emeryturze. Pierwszy to dość typowa sprawa kryminalna w scenografii „polska patologia i okolice”; kolejny to śledztwo wielowarstwowe, w którym dochodzenie przyczyn zniknięcia ofiary najpierw dekonstruuje wizerunek twardego gliny, potem troskliwego ojca, aż wreszcie – całej rodziny jako siedliska przemocy mikro i makro, soft i hard.

Diagnoza źródeł zła w kolejnych odcinkach przechodzi od banalnego stereotypu o degeneratach na socjalu ku demaskacji kolejnych, przemocowych praktyk adekwatnych „zupełnie normalnej”, a choćby kochającej się – nie tylko z pozoru – średnioklasowej rodzinie. Na początku więc dostajemy zdewastowane mieszkanie kwaterunkowe, zwłoki z licznymi ranami kłutymi i tzw. defaworyzowane środowisko sąsiedzko-rodzinne, w tym zapijaczonego ojca-zwyrola oraz bitą i molestowaną przez niego córkę – inaczej mówiąc, klasyk kroniki kryminalnej w dzienniku lokalnym z lat 90. (czekamy tylko, choć nadaremno, aż padnie z ekranu słowo „konkubent”). Katalog form i objawów przemocy jak z mocno tradycyjnego podręcznika do kryminologii, względnie resocjalizacji.

A co po drugiej stronie klasowej barykady (a raczej bariery niewidzialnej, bo światek „patologii” wydaje się nie stykać z tym normatywnym)? Mama bohaterki ma lekką depresję, siostra wygląda na korpoperfekcjonistkę z mężem i dziećmi jak z szyderczego mema, a zaginięciem głowy rodziny (mocno, jak się gwałtownie orientujemy, patriarchalnej) obydwie kobiety martwią się tak jakby mniej, niż powinny. Poza tym pozostało tradycyjna (wierzy w radiestezję), zrozpaczona babcia i główna bohaterka, najsilniej tęskniąca i desperacko szukająca wyjaśnienia zagadki. Krótko mówiąc, typowa, kiedyś lub dziś zamieszkująca „klocek polski”, aspirująca do pierwszego świata rodzina ze swymi mieszczańskimi problemami. Aż tu nagle…

Spada nawalny deszcz (jak to w ocieplającym się klimacie umiarkowanym w wielkim mieście), a strażacy wypompowujący wodę z zalanego garażu znajdują pod naruszoną wylewką zwłoki zaginionego właściciela domu, syna, męża, ojca rodziny, zasłużonego stróża prawa. I się zaczyna.

Nietrudno się domyślić, iż żona-matka ma z tym coś wspólnego, zresztą sama się gwałtownie zgłasza na policję, przyznaje i trafia do aresztu. Jedna z córek idealistycznie nie wierzy w jej winę, druga pragmatycznie szuka dobrego adwokata. Dość gwałtownie zaczynamy się domyślać, iż różnica postaw nie wynika z różnych temperamentów, tylko jedna coś wie, a druga niekoniecznie. „Świadoma” kombinuje, jak zminimalizować straty; „naiwna” drąży temat i dowiaduje się o nieżyjącym ojcu rzeczy, których nie mogła się spodziewać.

A może jednak? W serialu jest sporo retrospekcji bohaterek z dzieciństwa. To sceny dość typowych momentów napięć wychowawczych epoki rodzicielstwa w zeszłym półwieczu: córka przyłapana na paleniu papierosów; córka uczy się pływać wrzucana przez ojca z pomostu do Wisły; córkę wzywają do szkoły, bo niszczy samochód matematyka.

Palisz? No to masz, zapal sobie – po czwartym carmenie czy innym klubowym córka oczywiście wymiotuje i więcej nie pali. Nie umiesz pływać? Bez dna pod nogami gwałtownie się nauczysz – faktycznie, młoda nieomal została olimpijką, a też w trakcie nauki prawdziwe niebezpieczeństwo jej nie zagrażało. Porysowałaś lakier wychowawcy za niesprawiedliwą ocenę: może i miałaś rację, choć nie dostaniesz kieszonkowego. Ale takie jest życie – za (słuszny!) nonkonformizm trzeba czasem zapłacić. To nie są karykaturalne historie z cyklu „żyliśmy w jeziorze i nikt nie narzekał”: ojciec-autorytet zachowuje się raczej jak odpowiedzialny nauczyciel życia z nostalgicznych wspomnień pokolenia wyżu demograficznego.

Skąd zatem zło?

Może ojcowski autorytet wcale nie był taki miękki, liberalny ani upodmiotawiający? „Uczył cię wszystko negować – poza nim samym, prawda?”, pyta druga siostra, perfekcjonistka z wiecznym syndromem oszustki. Mieszczańskie techniki dyscyplinowania są (zazwyczaj) zupełnie inne niż naga przemoc przypisywana społecznej podklasie; ale co, jeżeli napotykają opór? A jeżeli żona, inaczej niż córka, nie daje się wykuwać, wychowywać do pożądanego kształtu? Co wreszcie, jeżeli osadzenie w przemocowym per se i zachowawczym kulturowo środowisku, jakim są służby mundurowe niemal wszędzie na świecie, przesuwa z czasem granice tego, co adekwatne w relacjach osobistych? Tym bardziej gdy pracy towarzyszy statusowa frustracja, popychająca wreszcie w kierunku odrażającej formy przestępczości zorganizowanej?

Nie wiem, czy rozwiązanie tej historii to świadomy pomysł ideologiczny, czy raczej populistyczny eklektyzm, w którym diagnozy rodem z gender studies – te o fatalnych skutkach ubocznych choćby miękkich form patriarchalnej dominacji mieszają się z potocznym poczuciem sprawiedliwości, tylko w wydaniu średnioklasowym. Sekwencję pt. katował ją przez 30 lat, w końcu pchnęła go nożem, posiedzi pięć lat, będzie miała spokój (i dodane ciszej „umorzyć powinni, medal i rentę dać jeszcze”) kojarzymy przecież z tymi osiedlami, gdzie duży odsetek rodzin ma niebieskie karty. I oczywiście wiemy, z reportaży i raportów różnych zasłużonych organizacji, iż to nie jest pełny obraz klasowy przemocy domowej, a jednak stereotyp utrwalony jest silnie.

Jednak kiedy dowiadujemy się detalicznie, co się adekwatnie wydarzyło [UWAGA: SPOJLER], uruchamiamy taką samą fantazję, iż oto sprawiedliwości stało się zadość. Katujący żonę policjant-emeryt zostaje odepchnięty od ofiary przez jej córkę, spada ze schodów (przypadek), a wieloletnia przemoc – małżeńskie ciosy i kopniaki, ale też rodzicielska presja na wynik i doskonałość – skutkują (afekt) serią szybkich uderzeń znalezionym pod ręką ciężkim przedmiotem. A potem zostaje już czysta logistyka – cement, worki, transport i trochę budowlanego know-how.

Serial Netflixa nie wskazuje nam systemowych rozwiązań problemów społecznych peryferyjnego kapitalizmu i absurdem byłoby czynić mu z tego zarzut. Sensownie przesuwa za to fantazję o ludowej sprawiedliwości w nieco inną scenerię, przemalowuje scenografię – oto również klasa średnia z Warszawy zmuszona jest przywracać porządek rzeczy na własną rękę, porzucona przez instytucje państwa, które przecież nie leży w socjalfeministycznej Republice Skandynawii. Sprawcą zła nie jest żaden „układ zamknięty”, tylko ukształtowani przez przemocowe społeczeństwo i kulturę ludzie, zaś głównym problemem polskiego munduru jest mizoginia podlana rasizmem, praktykowana w warunkach ogólnej pauperyzacji sektora publicznego – a nie skrywane w zakurzonych teczkach tajemnice i konszachty z czasów Departamentu III MSW.

Jednocześnie twórcy serialu nie popadli w smarzowszczyznę rodem z Wesela czy Drogówki – obraz instytucji policji jest zdecydowanie odczarowany, ale też nie malowany czarno na czarnym. Dobrzy ludzie niekoniecznie umierają, a choćby gwałtownie wychodzą z więzienia, choć dzieje się to za cenę podtrzymania fałszywej legendy o dobrym glinie. Odkrycie prawdy o przeżarciu korupcją sporej części policji nie posłużyłoby jednak nikomu i zapobiegło cywilizowanemu – na miarę naszych możliwości – rozwiązaniu całej sytuacji. Nasze ludowo-mieszczańskie poczucie sprawiedliwości domaga się przecież, aby od faktycznych sprawczyń odsunąć winę i zrzucić ją na tych, co i tak już nie żyją lub zaraz pójdą siedzieć za co innego; zbiega się to z interesem wizerunkowym całej instytucji, w której też przecież pracują uczciwe chłopaki (a jak nie wiedzą, co to mansplaining, to po cichu sprawdzą w guglu).

Wygląda na to, iż w kwestii „skąd zło” nasza wyobraźnia masowa przesuwa się w kierunku cywilizacji zachodnioeuropejskiej XXI wieku. Nad „co robić” najwyraźniej musimy jeszcze popracować.

Idź do oryginalnego materiału