Ludzie honoru

1 dzień temu
Bardzo, a choćby coraz bardziej, lubię tak nielubiane przez młodych słowa "za moich czasów". Może dlatego, iż z racji wieku coraz częściej ich używam, choć staram się ich nie nadużywać i staram się nie używać tej formułki do glanowania fragmentów współczesności.


Niedawno moja młodsza córka zrobiła film dokumentalny pod tytułem "Za moich czasów". Wydało mi się niezwykle ujmujące, iż w czasach, gdy coraz częściej uznaje się, iż po 50-tce człowiek traci, jeżeli nie prawo do życia, to na pewno prawo do zabierania głosu, uznała za interesujące i ważne, by oddać głos starszym ludziom, by usłyszeć, co pamiętają, dlaczego pamiętają, jak pamiętają, a o czym zapomnieli lub próbują zapomnieć.

Przypomniało mi się to wszystko, gdy oglądałem filmik z demonstracji PiS-owców pod siedzibą prokuratury. Większość zwróciła uwagę na słowa pana Ozdoby, który zgłaszał gotowość użycia przemocy fizycznej wobec prokurator Wrzosek. Innych zaintrygowały stawiane przez PiS-owców diagnozy stanu psychicznego pani Wrzosek, świadczące o tym, iż o psychologii i psychiatrii mają mniej więcej takie pojęcie jak o prawie, czyli żadne.

Moją uwagę z kolei przykuły słowa posła Kanthaka, z nostalgią stwierdzającego, iż "za naszych czasów żaden prokurator nie ważyłby się wyjść z budynku i podchodzić do polityków". Kanthak ma oczywiście rację. "Za ich czasów" prokuratorzy baliby się choćby podejść do okien, a PiS-owcy nie musieliby protestować przeciw działaniom prokuratury, bo robiła ona dokładnie to, czego chcieli. Prokuratorzy nie musieli podchodzić do polityków PiS, bo instrukcje i polecenia dostawali na telefon. Ruki pa szwam, wykonać – taka mniej więcej była zależność między politykami a de facto podległymi im prokuratorami.

Kanthak jest w sumie kilka starszy od moich córek, więc poniekąd nienaturalne jest, iż już w tak młodym wieku z rozrzewnieniem wypowiada formułkę "za naszych czasów". Smutek Kanthaka i jego kolegów jest oczywiście dobrą wiadomością dla Polski. Strach pomyśleć, co by z nami wszystkimi i z Polską było, gdyby przy Putinie za płotem i Trumpie w Białym Domu ich czasy trwały.

Kanthak mnie zawsze intrygował, bo sprawia wrażenie niegłupiego człowieka z dobrego inteligenckiego domu. Jestem fizjonomistą i staram się czytać z twarzy, nie mogłem więc nie zauważyć, iż Kanthak naprawdę wygląda inaczej niż niektórzy jego partyjni towarzysze. Dlaczego taki Kanthak, który pewnie dałby sobie radę w życiu bez chodzenia na skróty, przystąpił do przestępczej szajki Ziobry – tego nie wiem, nie wiem, czy się dowiem i nie wiem nawet, czy warto, bym się dowiadywał.

Ale dość o Kanthaku, trzy akapity to i tak za dużo. Dziś o antyKanthaku, czyli o Igorze Tulei, jednym z bohaterów walki z bezprawiem PiS-u, choć sam Igor (znamy się od lat) sam siebie bohaterem na pewno by nie nazwał, a może i skarciłby mnie, iż używam tego słowa w odniesieniu do niego. Igor nie ma w sobie ani rewolucyjnej zapalczywości Robespierre'a, ani oratorskiego zapału Dantona. Jest spokojny, cichy, jakby przepraszał, iż żyje. Amerykanie mówią o takich "unlikely hero", ktoś, kto nie pasuje do roli bohatera. A jednak.

Pamiętam jedną rozmowę z Igorem. Rozmawialiśmy w momencie, gdy sam zaczynałem tracić wiarę w sens oporu. Panował PiS-owski mrok, większość narodu zdawała się być w letargu, świt wydawał się daleko, a przejaśnienie mało prawdopodobne. Igor musiał się czuć podobnie, bo chwila, gdy znowu założy togę, a na szyję łańcuch, wydawała się bardzo odległa. A należało się liczyć z tym, iż może nie nadejdzie nigdy.

Trochę i siebie samego pytałem, zadając wtedy Igorowi proste pytanie "a w zasadzie po co?". Pamiętam, iż Igor odpowiedział słowami z wiersza wojennego poety Andrzeja Trzebińskiego: "może po prostu po to, żeby spłonąć najjaśniejszym płomieniem". Rozumiem, iż dziś ktoś może w tym widzieć nadmiar patosu i melodramatyzowania, ale było to w czasach, o których dziś Kanthak mówi "w naszych" i nic nie wskazywało na to, iż gwałtownie one miną.

Niespodziewanym bonusem epoki PiS, który uważam za swoje autentyczne szczęście, było to, iż w czasach Kanthaków poznałem ludzi takich jak Igor, Ewa Wrzosek, Waldek Żurek i wielu innych. Nie będę tu pisał, komu w tamtych czasach sypało się małżeństwo, bo żona czy mąż nie byli już w stanie znieść presji, atmosfery nagonki i pogróżek, od kogo zaczynały się odwracać dzieci i kto, uznany za trefnego i radioaktywnego, tracił znajomych.

Wszyscy ci ludzie za swój moralny sprzeciw i realny opór płacili osobiście wielką cenę. Robili tak, bo uważali, iż tak trzeba, iż inaczej nie można. Jedni, ci z większym temperamentem, chcieli jak komunistka Dolores Ibaruri, w czasie wojny domowej w Hiszpanii, krzyczeć do PiS-owców "No pasaran", nie przejdą. Inni raczej przytoczyliby słowa prymasa Wyszyńskiego, który komunistom próbującym podporządkować Kościół władzy świeckiej mówił "non possumus", nie możemy, i podkreślaliby, iż nie mogą zapomnieć o złożonej przysiędze, konstytucji i obywatelskich obowiązkach.

Jasne, nie mieliśmy w Polsce wojny domowej, a czasy PiS-u nie były żadnym stalinizmem. Ale Polska była już choćby nie na ścieżce, ale na autostradzie do autorytaryzmu i węgierskiego, a mentalnie ruskiego modelu rządów. Garstka w sumie ludzi, dziennikarze raptem z trzech niesprzedajnych redakcji, grupa dzielnych sędziów i prokuratorów uratowała w Polsce demokrację.

Wszyscy ci ludzie dopisali własny, istotny rozdział do książki Adama Michnika "Z dziejów honoru w Polsce". Ocalili honor własny i honor Polaków. Tacy obywatele to dla wszystkich kraju skarb. Nie ma dziś więc w Polsce żadnego problemu Wrzosek, problem ma co najwyżej kraj, w którym Wrzosek można uznać za problem, a nie za istotną część jego rozwiązania.

Mam wielką nadzieję, iż Polska zdobędzie się na to, by tym wszystkim wspaniałym ludziom powiedzieć "dziękuję". Jak psu buda im się to "dziękuję" należy. Wierzę, iż już za kilka miesięcy wypowie je nowy prezydent, który nie tylko będzie przysięgał na konstytucję, ale będzie jej też przestrzegał i będzie ją chronił. Tak jak w trudnym czasie chronili ją i ochronili ją oni.

O ludziach, takich jak Wrzosek i Tuleya, powinno się zrobić film. Scenariusz napisali sami. Uważam, iż nie musiałby być on gorszy niż film "Ludzie honoru" z Nicholsonem i Cruisem. Tytuł pasowałby idealnie. Pewnie nieliczne jest grono ludzi podzielających moją miłość do naszego kina moralnego niepokoju. Może tak podobająca mi się estetyka "Barw ochronnych" czy "Constans" Zanussiego byłaby dla szerokiej publiki nieakceptowalna. Ale nie mam wątpliwości, iż współczesne polskie kino potrafiłoby znaleźć środki wyrazu, by atrakcyjnie opowiedzieć tę historię.

Potrafiło wspaniale opowiedzieć historię profesora Religi czy Michaliny Wisłockiej, to potrafiłoby też na pewno opowiedzieć o patriotycznych uniesieniach serc i miłości do ojczyzny. Warto. Może nie według kryteriów Wisłockiej, ale to też mogłoby być sexy.

Idź do oryginalnego materiału