Dobrze, moja mama mi uwierzyła.
Zdarzyło się to w Wielki Czwartek zeszłego roku, późnym wieczorem, gdy zegar wybił ósmą. Szedłem wąską uliczką w Krakowie, gdzie tylko jedna latarnia rzucała mdłe światło. Wszystko wokół tonęło w mroku. W oddali dostrzegłem wielki cień. To nie był człowiek — nie poruszał się jak żywa istota, ale sunął w moją stronę… bezszelestnie, nie zmieniając kształtu.
Im dłużej szedłem, tym bardziej czułem jego obecność. Aż nagle, w mgnieniu oka, zniknął. Po prostu rozpłynął się w powietrzu. Zamarłem w miejscu, nie mogąc pojąć, co właśnie ujrzałem. Najstraszniejsze było to, iż zaledwie o przecznicę dalej rozciągał się stary cmentarz.
Od tamtej pory, ilekroć przemierzam tę ulicę, unikam patrzenia w głąb ciemności. Na wszelki wypadek… gdyby miał wrócić.