ZAMORDOWALI DLA OBRAZÓW

2 lat temu

W jednym z mieszkań usytuowanym w kamieniczce dzierżoniowskiego Rynku, 29 października 1985 roku ujawniono zwłoki Katarzyny K. Była ona żoną znanego w mieście kolekcjonera obrazów i antyków Ludwika K., osoby dosyć ekscentrycznej i z tego powodu trudnej w kontaktach osobistych.

Na miejsce pojechałem w towarzystwie moich trzech kolegów z sekcji zabójstw wydziału kryminalnego ówczesnego Wojewódzkiego Urzędu Spraw Wewnętrznych: kapitanem Jerzym Konarzewskim – pseudonim „Dziadek”, kapitanem Franciszkiem Korbalem – pseudonim „Franko” oraz porucznikiem Witoldem Jankowskim – pseudonim „Wicia”. Niestety, cała ta trójka odeszła w przeciągu kilkunastu ostatnich lat na wieczną policyjną wartę, a ze składu ówczesnej sekcji zostało nas już tylko dwóch. Ale wtedy, po raz pierwszy, naczelnik wydziału (również już nieżyjący) pułkownik Eugeniusz Karłowski, wyznaczył mnie na dowódcę tej grupy, co w konsekwencji skończyło się tym, iż zostałem też kierownikiem powołanej dwa dni później specjalnej grupy operacyjnej WUSW o kryptonimie „Wernisaż”. Jak się później dowiedziałem, szef uznał, iż dorosłem już w pełni do samodzielnego działania i w taki sposób mój mentor i przyjaciel został niespodziewanie mi podporządkowany. I to właśnie on był bohaterem zaskakującego dla mnie zdarzenia, które było zwieńczeniem całej naszej pracy włożonej w wykrycie sprawców tej zbrodni.

Przypadkowa ofiara

Bandyci, nie spodziewając się tego, zastali w mieszkaniu Katarzynę i aby ją obezwładnić, uderzyli czterokrotnie w głowę tak zwaną gruszką, czyli podwójną skarpetą wypełnioną piaskiem. Niestety, uderzenia te okazały się śmiertelne, co nie było ich zamiarem, albowiem oni włamali się do mieszkania w celu jego ograbienia z drogocennych przedmiotów, w tym obrazów znanych i uznanych malarzy.

Po dokładnej penetracji mieszkania zrabowali siedem obrazów olejnych, w tym, z tego co pamiętam, autorstwa Wojciecha Kossaka, Vlastimila Hoffmanna i Józefa Brandta, oraz kilka antyków (zegarki, szkatułki) oraz sporą ilość wyrobów jubilerskich. Wygląd większości tych przedmiotów udało się nam odtworzyć na podstawie posiadanych fotografii lub szczegółowych opisów podanych przez właściciela i jego dzieci.

O swych obrazach i innych posiadanych antykach mąż ofiary lubił opowiadać różnym przygodnie poznanym osobom, z jakimi się spotykał podczas aukcji organizowanych przez ówczesną „Desę” oraz na targach staroci, na które bardzo często jeździł. Opowiadając o swoich „skarbach”, często mocno koloryzował, ponieważ taki już miał charakter. Ta jego przypadłość nastręczała mi niekiedy wiele trudności, aby wydobyć z niego to, co się „gdzieś kiedyś” mu przydarzyło i nigdy nie miałem pewności, czy faktycznie przekazał mi fakty, czy też swoje o nich wyobrażenia. Przeprowadziłem z nim wiele rozmów, efektem czego m.in. była niespodziewana dla mnie oferta, abym poślubił jego córkę. I do pomysłu tego bardzo się przywiązał, nie przyjmując do wiadomości, iż mam żonę i dziecko. A mówiąc szczerze, ta jego córka naprawdę warta była grzechu. Ale to tak na marginesie.

Brakowało jedynie obrazu Alegoria” Vlastimila Hoffmana. Został prawdopodobnie sprzedany albo spalony Fot. Policja

Podejrzewałem, iż sprawcy, a przynajmniej jeden z nich, mogą się wywodzić ze środowiska osób handlujących antykami i dlatego starałem się dowiedzieć jak najwięcej o osobach, z którymi kontaktował się kolekcjoner lub w ostatnim czasie poznał. Przy którejś rozmowie opowiedział mi o mieszkańcu Wrocławia, który bardzo się jego obrazami zainteresował, ale nie był w stanie powiedzieć nic więcej. choćby podany rysopis mógł pasować do każdego mężczyzny w wieku 30-60 lat. Ale to już było coś.

Szukając dalszych punktów zahaczenia, zwróciliśmy się do wszystkich zakładów mających coś wspólnego z piaskiem i posiadających własne laboratoria. Po jakimś czasie pozytywna dla nas odpowiedź nadeszła z portu rzecznego w dzielnicy Popowice we Wrocławiu. Był to już drugi trop kierujący nas do Wrocławia, zacząłem więc opracowywać plany działania w tym kierunku.

Zdradził ich gryps

W trakcie tych czynności dotarła do nas informacja o dziwnym grypsie, jaki wrocławscy milicjanci z wydziału kryminalnego WUSW przechwycili podczas realizacji jednej ze swoich spraw. Adresat tego grypsu otrzymał w nim polecenie, aby po ewentualnym zatrzymaniu nie mówił nic „o wpadce w Dzierżoniowie”. Błyskawicznie znaleźliśmy się u kolegów z tego wydziału, od których otrzymaliśmy informacje dotyczące nadawcy i adresata grypsu, i już po trzech dniach mieliśmy pewność, iż mieli oni niewątpliwy związek z zabójstwem żony pana K.

Mając te informacje, bez problemu ustaliliśmy personalia całej czwórki i przygotowaliśmy się do wspólnej akcji z kolegami z Wrocławia. Zatrzymanie dwóch pierwszych przestępców, czyli Jacka C. (tzw. mózg grupy) oraz Leszka Ś., nastąpiło 11 grudnia 1985 roku, ale dwóm pozostałym, czyli Adamowi T. – pseudonim „Pstrąg” (karany już za zabójstwo na terenie NRD) i Romanowi R. udało się zniknąć z naszych oczu. Myśleliśmy, iż będą chcieli uciec za granicę, więc wszystkie posterunki WOP zostały postawione w stan gotowości, ale przepadli, jak kamień w wodę. Po jakimś czasie współpracującym z nami kolegom z sekcji zabójstw wydziału kryminalnego WUSW we Wrocławiu udało się jednak kryjówkę „Pstrąga” i Romana R. namierzyć, ale z zatrzymaniem musieliśmy jednak poczekać, ponieważ okazało się, iż „Pstrąg” był w trakcie leczenia pewnej „wstydliwej” choroby, którą obdarzyła go jego przyjaciółka, wrocławska prostytutka o wdzięcznej ksywie „Kocica”. Nie chcieliśmy obciążać kosztami leczenia budżetu naszej komendy i dlatego „Pstrąg” wraz z Romanem R. mogli się cieszyć wolnością przez kolejnych 14 dni.

W dniu ostatniej wizyty „Pstrąga” w przychodni, zatrzymaliśmy go przy pomocy kolegów z Wrocławia w iście filmowy sposób, wraz z towarzyszącą mu „Kocicą”. Ponieważ przez ten czas znajdowali się pod obserwacją, wiedzieliśmy, gdzie wynajmują mieszkanie i kto w nim aktualnie przebywa. Nasze wejście do tego mieszkania nie przyniosłoby wstydu dzisiejszym grupom antyterrorystycznym (w tamtym okresie takich grup w milicji nie było) i po krótkiej, ale dosyć zażartej walce na podłodze, skuci kajdankami, leżeli oszołomieni nagłym atakiem Roman R. i jego trzej kolesie, oraz jedna młodociana prostytutka, z którą się zabawiali. Notabene małolata z Wałbrzycha będąca na gigancie.

W trakcie śledztwa okazało się, iż Jacek C. jest tą osobą z Wrocławia, o której wspominał mi Ludwik K., nie mogąc jednak podać na jego temat bardziej precyzyjnych informacji

Dzięki ciągłej obserwacji prowadzonej przez grupę obserwacyjną wydziału techniki operacyjnej WUSW we Wrocławiu, wiedzieliśmy o wcześniejszych podjętych przez nich próbach zbycia bandyckiego łupu. Wiedzieliśmy też, iż obrazy wożone były w dużej torbie reklamowej koloru zielonego, którą dodatkowo włożono w podobną torbę koloru niebieskiego.

Natychmiast po zatrzymaniu grupy przystąpiliśmy do serii przeszukań u wszystkich namierzonych w ramach rozpracowania osób, w wyniku czego zatrzymaliśmy małżeństwo paserów, u których odzyskaliśmy niestety tylko niewielką część zrabowanego złota. Zostali zatrzymani, ale twardo szli w tzw. zaparte i myśleliśmy, iż większości tego złota już nie odzyskamy.

I wtedy, na drugi dzień po powrocie z Wrocławia, przyszedł do mnie kolega z naszej dochodzeniówki, Zbyszek S. – pseudonim „Docent”, którego „męczył” widok stojących na parapecie okna dwóch sporych ciemnego koloru butelek, które po przeszukaniu tego mieszkania zostały tam pozostawione bez sprawdzenia ich zawartości. Zdecydowaliśmy, iż pojedziemy tam jeszcze raz, no i okazało się, iż „Docent” miał nosa, bo w tych butelkach znajdowało się rozpuszczone w jakimś kwasie złoto. Było to złoto z przetopionych precjozów, zrabowanych nie tylko z mieszkania Ludwika K., do czego po jakimś czasie małżeństwo paserów się przyznało. Natomiast w mieszkaniu Jacka C., mózgu całej bandyckiej operacji, znaleźliśmy pod lodówką w kuchni jeden z zabytkowych zegarków kieszonkowych, a na strychu szczątki zabytkowego zegara kominkowego wraz z tzw. werkiem. Natomiast po obrazach wszelki ślad przepadł.

„Dziadek” miał nosa

Zatrzymani nie chcieli zeznawać i musiałem zastosować pewną kombinację, która polegała na tym, iż pokazałem „Pstrągowi” ich szefa nerwowo przechadzającego się po spacerniku naszego milicyjnego aresztu. Rzecz polegała na tym, iż „Pstrąg” nie chciał mi uwierzyć, iż Jacek C. został również przez nas zatrzymany, a którego ze względów taktycznych osadziliśmy w areszcie w Świdnicy. Dla potrzeb „skruszenia” Pstrąga” sprowadziliśmy więc go do Wałbrzycha i na chwilę wypuściliśmy na spacernik, tak, abym mógł go pokazać „Pstrągowi”.

Wywarło to na nim mocne wrażenie. Po krótkim namyśle powiedział mi, iż jeden z obrazów znajduje w podwójnym blacie stołu kuchennego w mieszkaniu Jacka C. Na miejscu okazało się, w blacie tym nie było żadnej skrytki i rozczarowani tym przykrym dla nas faktem mieliśmy wracać do Wałbrzycha, gdy „Dziadek (w pierwszym przeszukaniu tego mieszkania nie brał udziału) zszedł z matką Jacka C. do piwnicy, a następnie przeszli do garażu znajdującego się na końcu korytarza. Przy ścianach garażu stały dosyć wysokie regały, wypełnione różnymi samochodowymi akcesoriami, a na podłodze leżało kilka rozerwanych worków z glazurą łazienkową, na którą uwagę zwróciła towarzysząca nam kobieta, pomstując na syna, iż ukradł ją z jej mieszkania. Po tych słowach „Dziadek” ukląkł przy najniższej półce obok tych kafelek i zaczął pod nią gmerać, aby po chwili wyciągnąć zieloną reklamówkę, w której umieszczona była druga torba o kolorze niebieskim. Bez słowa podał ją mi, a mnie zrobiło się nagle bardzo gorąco. Zajrzałem do środka i z wielką ulgą stwierdziłem, iż są tam tak bardzo poszukiwane przez nas obrazy. Brakowało jedynie obrazu o nazwie „Alegoria” autorstwa Vlastimila Hoffmana. Obraz ten został prawdopodobnie sprzedany albo spalony, ponieważ z uwagi na swoje gabaryty nie mieścił się w torbie. Byłem przekonany, iż „Dziadek” miał jakiś cynk, z którym się z nami nie podzielił, ale dał słowo honoru, iż moje podejrzenia są niesłuszne. Po prostu „coś” go tknęło, aby przy tym stosie skradzionych matce kafelek pogmerać. No cóż, nam wcześniej takie „coś” się nie przytrafiło.

Jak się losy plotą

Ciekawie potoczyły się losy członków tej bandy. W grudniu 1989 roku Jacek C., który odbywał już 12. wyrok w swym życiu, uzyskał przepustkę z ZK, z której nie powrócił. Zaczął prowadzić dość intensywne życie i przez miejscową prasę był kreowany na gwiazdę biznesu i polityki.

W listopadzie 1990 roku w hotelu „Wrocław” we Wrocławiu spotkał się z kandydującym na prezydenta Polski Lechem Wałęsą, w rezultacie czego został członkiem jego wrocławskiego sztabu wyborczego i zaczął podawać się za pełnomocnika Wałęsy do spraw zwalczania nomenklatury PZPR w województwie wrocławskim. Planował też, i był bliski realizacji tego planu, założenie zrzeszenia międzynarodowych przewoźników. Wydaje się nieprawdopodobne, ale jednak prawdziwe. Kiedy w połowie maja 1991 roku informację o nim wraz z fotografią zobaczyłem we wrocławskiej edycji „Gazety Wyborczej”, od razu powiadomiłem o tym wydział kryminalny WUSW we Wrocławiu, w efekcie czego 28 maja tego roku został zatrzymany i z powrotem trafił do zakładu karnego. Co się z nim w tej chwili dzieje, nie wiem.

Leszek C. uciekł z zakładu karnego i razem z „Kocicą” znaleźli się w Holandii, gdzie zajęli się handlem narkotykami, co skończyło się wielką strzelaniną, podczas której „Kocica” zginęła, a jej partner stracił jedną rękę. Natomiast „Pstrąg” po wyjściu z zakładu karnego zajął się handlem narkotykami, ale gwałtownie został zatrzymany i skazany na kolejną odsiadkę.

Z „Pstrągiem” wiąże się też pewne zdarzenie, jakie rozegrało się przed sądem we Wrocławiu. Otóż, kiedy byłem przesłuchiwany w charakterze świadka, Jacek C. nagle podniósł się i oskarżył mnie, iż wszystkie jego zeznania wymusiłem na nim, używając brutalnej przemocy fizycznej. I wówczas stała się rzecz niebywała. Milczący dotąd i konsekwentnie odmawiający składania wyjaśnień „Pstrąg”, poprosił sędziego o głos i złożył oświadczenie tej treści, iż Jacek C. bezczelnie kłamie. Oświadczył, iż nigdy nie zastosowałem w stosunku do niego choćby cienia przemocy, a wręcz odwrotnie, bo traktowałem go po ludzku i nikt mu żadnej krzywdy nie zrobił, ani mu taką nie groził. Oświadczył, iż jego doświadczenie z wielu komend w Polsce (pochwalił się, iż był we wszystkich KWP) były diametralnie odmienne i dlatego też uznał, iż zasługuję na obronę przed kłamliwymi oskarżeniami Jacka C. Po tym oświadczeniu dalej konsekwentnie milczał, aż do ogłoszenia wyroku.

Oświadczenie to wywołało pomruk zdziwienia i aprobaty wśród siedzących licznie na sali gangsterów. Wychodząc z tej sali i czując na sobie spojrzenia tych ludzi, czułem się dosyć dziwnie, gdy słyszałem, jak mówili „idzie git pies”.

Życie dopisało jeszcze jedną pointę. Otóż chyba w 2001 roku zgłosił się do mnie „Amor”, dobrze mi znany członek jednej z wałbrzyskich grup przestępczych, przekazując mi życzenia (w pozytywnym rozumieniu tego słowa) od „Pstrąga”, „Janosika” (skazany za napady z bronią palną i kilkakrotne usiłowanie zabójstwa) i „Brzytwy” (pisałem o nim w jednym z numerów „Reportera), którzy znalazłszy się pod jedną celą, dogadali się, iż ich pobyt w ZK łączy jedna osoba, czyli ja. Wszyscy zostali skazani na 25 lat pozbawienia wolności.

Janusz Bartkiewicz

Idź do oryginalnego materiału