Wojciech Solarewicz: Zdjęcie z Lechem Wałęsą było znakiem czegoś nowego w Polsce

1 tydzień temu

– 4 czerwca na pamiątkę wyborów z 1989 roku obchodzony jest w Polsce jako Dzień Wolności i Praw Obywatelskich. Chciałbym pana namówić, byśmy się cofnęli pamięcią o 35 lat. Co panu zostało z tego historycznego dnia pod powiekami?

– Jak pan pamięta, tamte wybory do Sejmu były tylko częściowo demokratyczne. Mogliśmy zdobyć sto siedemdziesiąt kilka miejsc. Resztę władza zarezerwowała dla siebie. Żeby mogła nie tylko rządzić, ale i ważne ustawy przyjmować. Ona chciała wysondować siłę opozycji, a my chcieliśmy wysondować słabość władzy. Głosowałem w Brzegu, bo tam wtedy mieszkałem i byłem kandydatem Komitetu Obywatelskiego na zachodni okręg Opolszczyzny – jeden z trzech – obejmujący Brzeg, Namysłów, Otmuchów i Nysę. Kiedy zaczęły do nas spływać cząstkowe wyniki, stało się jasne, iż wzięliśmy udział w plebiscycie. Ale nie mogliśmy się wtedy jeszcze spodziewać, iż w skali kraju zdobędziemy wszystkie miejsca, jakie mogliśmy zyskać. W swoim okręgu dostałem ponad 80 procent głosów.

– Wielki sukces?

– Tak, ale rozumiałem, iż nie dlatego go osiągnąłem, iż byłem taki wybitny. Przecież kandydaci OKP w większości byli znani w dość wąskim środowisku działaczy opozycji. Udzielałem jako prawnik porad ludziom, którzy mieli kłopoty z władzą. Sam zresztą miałem poważne kłopoty. Nie mogłem znaleźć pracy. Znali mnie ci, którzy działali razem ze mną w podziemnej „Solidarności”. I to wszystko. Owszem, było kilka znanych nazwisk: Michnik, Kuroń, Geremek. Kandydowali aktorzy – jak Łapicki i Holoubek – pisarze. Ale większość z nas to byli ludzie szerzej nieznani. Pomógł nam genialny pomysł Andrzeja Wajdy, byśmy wszyscy zrobili sobie zdjęcia z Lechem Wałęsą i wystartowali w wyborach jako „drużyna Wałęsy”.

– Proszę mi darować, ale niektórzy mówili, iż gdyby się krowa sfotografowała z Wałęsą, też by ją wybrali…

– Nie ma się co na rzeczywistość obrażać. Bo to prawda. Myśmy mogli zdobywać tylko tzw. miejsca dla bezpartyjnych. Moim konkurentem był m.in. prezes sądu w Brzegu, zresztą mój kolega, a także wieloletni dyrektor Muzeum Piastów Śląskich Paweł Kozerski. On był postacią zasłużoną i bardzo popularną. To byli godni rywale, którzy mogliby ze mną wygrać, gdyby nie zdjęcie z Wałęsą. Bo ono było symbolem tej drużyny i jednocześnie znakiem czegoś nowego.

– Mimo wszystko mieliście być tylko opozycją, która władzy patrzy na ręce…

– Najciekawsza rzecz zdarzyła się kilka tygodni po głosowaniu. Ktoś mądry wpadł na pomysł, by porozmawiać z ZSL i Stronnictwem Demokratycznym, czyli partiami satelickimi PZPR. I zapytać, czy oni by przeszli na naszą stronę. Wałęsa wysłał jako swoich emisariuszy braci Kaczyńskich. Oni wtedy byli na jego usługach. I zawsze byli dobrzy w takie klocki, jak zakulisowe i kanapowe rozmowy. Czekaliśmy na ich powrót – dziennikarze też – w sali plenarnej Sejmu. Obok mnie siedziała wtedy bardzo znana niemiecka dziennikarka, Renate Marsch.

Wojciech Solarewicz

Pamiętam jej słowa: „Pan wie, co się tutaj dzieje? Wy obalacie układ jałtański”. Jak późno w nocy Kaczyńscy przyszli i potwierdzili, iż utworzymy rząd z ZSL i SD (jeszcze nie było mowy o Mazowieckim jako premierze). Szliśmy do hotelu sejmowego, teraz jest przejście pod ziemią, wtedy szło się górą i tam stali milicjanci. Jacek Ambroziak, późniejszy szef Urzędu Rady Ministrów zaproponował: „Chodźcie, pójdziemy do nich i powiemy, iż komuny już nie ma i oni nie mają czego pilnować”.

– Dlaczego system, który tyle lat Polakami rządził, ostatecznie posypał się stosunkowo łatwo?

– Dzień 4 czerwca to był formalny znak. Wtedy odbyło się referendum. Ale decydujące było wspomniane odwrócenie partnerów koalicyjnych. Po wtóre, proszę sobie przypomnieć, jak próbowano ratować system, powołując rząd Rakowskiego. Jeszcze przed rozmowami „okrągłego stołu”. Jaruzelski jako żołnierz o gospodarce nie miał pojęcia. Okres stanu wojennego pod względem ekonomicznym został zmarnowany. Inni krwawi dyktatorzy, jak Franco czy Pinochet, wykorzystali to, iż na bagnetach można robić trudne, niepopularne reformy gospodarcze. Plan Balcerowicza w warunkach demokratycznych trudno było realizować. Ale przecież można go było wprowadzić dziesięć lat wcześniej, w czasie stanu wojennego. Jaruzelski tymczasem popsuł gospodarkę na całego. Rakowski, choćby razem z ministrem Wilczkiem, nie mógł już zrobić nic.

– Groziło, iż inne państwa socjalistyczne udzielą nam „bratniej pomocy”?

– Oczywiście. Obce wojska tu były, nie musiały wchodzić. Przypominam sobie rozmowę – byłem tym posłem od usuwania wojsk radzieckich z Brzegu – z sowieckim generałem. Powiedziałem mu, iż mieszkańcom przeszkadzają samoloty. „To co, mam czołgi wprowadzić?” – odparł. Wyraźnie mi groził. Ale wkrótce, pod naszym wpływem, stało się to, do czego przylgnęła nazwa „jesień ludów” 1989 roku. Do grudnia w Czechach, na Węgrzech, w Bułgarii, w Rumunii (tam z ofiarami) system zostawał obalony.

– Pamiętam dobrze telewizyjne obrazki z rumuńskim dyktatorem Ceausescu leżącym w kałuży krwi. U nas Jaruzelski został wybrany prezydentem przy znaczącym udziale posłów OKP, obniżających kworum. To była cena za to, żeby w Polsce rozlewu krwi nie było, by „Solidarność” nie miała jej na rękach?

– Głosowałem wtedy przeciwko Jaruzelskiemu. Uważałem, iż nie po to mnie wybierano, żebym głosował na generała albo jego wybór ułatwiał. Ale z perspektywy lat myślę, iż jego wybór był w tym sensie potrzebny, iż byliśmy w oczach Rosjan na cenzurowanym. Mogli tu zrobić wszystko. Stracili zapał dopiero, gdy socjalizm sypał się w innych krajach, a Gorbaczow miał aż nadto problemów wewnętrznych i odpuścił. Wtedy, gdy Zgromadzenie Narodowe wybierało prezydenta, wojskowi mogli go jeszcze namawiać do interwencji w Polsce. My żartowaliśmy, iż Jaruzelski został prezydentem jednogłośnie, bo o jego wyborze zdecydował jeden głos. Wśród tych naszych kolegów, którzy mu pomogli, wrzucając głosy nieważne i obniżając kworum, byli tacy, którzy się potem znaleźli na liście tajnych współpracowników. Oni być może działali mniej emocjonalnie niż ja. Miałem wtedy zaledwie 36 lat.

– W kontraktowym Sejmie był pan w Komisji Nadzwyczajnej do zbadania działalności MSW. Można się było przerazić, poznając prawdę o tym, co się w MSW działo?

– Byłem ponadto w Komisji Sprawiedliwości i w merytorycznych podkomisjach zajmujących się uchwalaniem Kodeksu karnego skarbowego. Próbowaliśmy doraźnie usuwać typowe socjalistyczne przepisy. Przez dość krótki czas, bo myśmy się – jako jedyny Sejm – po dwóch i pół roku sami rozwiązali. Uważaliśmy, iż jest już czas na normalne wybory demokratyczne. Do wspomnianej przez pana Komisji Nadzwyczajnej, nazywanej wtedy „komisją Rokity”, wszedłem jako prawnik na polecenie władz OKP. Jan Rokita wprawdzie też studia prawnicze skończył, ale nigdy jako prawnik nie pracował. Przy jakimś sporze powiedziałem mu nawet, iż studia ma, a prawnikiem z braku praktyki nie jest.

Miałem jako prokurator sprzed stanu wojennego dostęp do wielu informacji, więc nie byłem zszokowany działalnością MSW. W milicji też byli różni ludzie. Wielu nienawidziło Służby Bezpieczeństwa. Mówili o esbekach, iż siedzą i piją wódę, a nazywają to pracą operacyjną. Zarabiają dwa razy więcej niż milicja. Miałem kontakt głównie z milicjantami dochodzeniowo-śledczymi. Jedni mieli namieszane w głowie przez socjalizm, inni poglądy zbliżone do naszych.

– Miał pan poczucie satysfakcji z tej pracy w komisji?

– Uważam, iż jej osiągnięcia były połowiczne. Myśmy ówczesną rzeczywistość tylko poskrobali. Budzące wątpliwości i podejrzenia przypadki śmierci z czasu stanu wojennego przekazaliśmy prokuraturze. Ale skutek był bardziej polityczno-propagandowy niż rzeczywisty. Byłem także członkiem Trybunału Stanu. Tego jedynego, który kogoś skazał. Chodziło o tzw. aferę alkoholową. Jednym z oskarżonych był generał Kiszczak. Ja bym go chętnie skazał za działania w stanie wojennym, a nie w aferze alkoholowej, do której go Sejm doczepił. Skazaliśmy ostatecznie trzy osoby. Dwie, w tym Kiszczaka, uniewinniliśmy.

– Pamięta pan palenie dokumentów przez funkcjonariuszy?

– To się odbywało dokładnie tak, jak pokazał Pasikowski w filmie „Psy”. Zniszczono mnóstwo dokumentów.

– Można było i należało temu przeciwdziałać?

– Na drugą część pańskiego pytania odpowiadam twierdząco. Należało. Ale na pierwszą przecząco. Nie bardzo było to możliwe. Dostaliśmy taki glejt, który nam dawał wstęp do każdej komendy i mogliśmy zażądać każdego dokumentu. W praktyce działało to tak, iż aby dokumentu zażądać, trzeba było najpierw wiedzieć, czego szukamy. Funkcjonariusze byli gotowi wykonać grzecznie rozkaz. Ale ani myśleli nam pomagać. Dokumentów spalono – jak wspomniałem – dużo. Z powodu zagrożenia rosyjską interwencją w pierwszym niekomunistycznym rządzie w rękach poprzedniej władzy zostawiono Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i Obrony Narodowej. O tym, iż ministrem obrony może być cywil, po tylu latach komuny choćby nie myśleliśmy. Stojący na czele tych resortów mieli dość czasu, by i w służbach wojskowych i milicyjnych poniszczyć te dokumenty, które w ich mniemaniu trzeba było spalić.

– I jak tu budować nową Polskę?

– To nie było łatwe. Myśmy wszyscy mieli doświadczenie życia w socjalizmie przez wiele lat. Byliśmy skażeni. Jak Balcerowicz uznał Ministerstwo Handlu Wewnętrznego za zbędne, wielu kolegów się dziwiło. A kto zdecyduje o podziale „masy towarowej”? I o tym, do której sklepy mają być otwarte? To my się oburzaliśmy. Nie tamta strona. Kiedy senator z Opolszczyzny Edmund Osmańczyk zaproponował, by każdy miał paszport w domu – dla młodych ludzi to oczywiste – brzmiało to dla nas jak coś niemożliwego. Byliśmy naiwni. Nie mieliśmy świadomości, jakie archiwa trzeba przejmować i zabezpieczać. Teraz wszyscy są mądrzy. Jak słucham niektórych wypowiedzi Jarosława Kaczyńskiego, to sobie przypominam, iż on też przez lata w komunizmie żył. Dlatego ma takie gomułkowskie podejście.

– Proszę mi pozwolić cofnąć się w czasie jeszcze głębiej. Jest rok 1980. Wojciech Solarewicz ma raptem 27 lat, jest cztery lata po studiach prawniczych, gdy zapisuje się do „Solidarności”. Trzeba było odwagi?

– Tak, zwłaszcza gdy się pracowało w prokuraturze. Komisja Zakładowa „S” była w sądzie w Brzegu. W prokuraturze nie powstała. Nikogo z kolegów nie udało mi się namówić. Byłem jedynym prokuratorem w „Solidarności” między Krakowem i Wrocławiem. Ówczesny szef prokuratury – niech mu ziemia lekką będzie, nie wymienię nazwiska – na początku 1981 roku kazał mi zdjąć odznakę „Solidarności”. Nie zdjąłem. Odpowiedziałem, iż to odznaka legalnie działającego związku. Ale część kolegów już mi nie podawała ręki. Bo się bali. Choć pamiętam też innego prokuratora, był wtedy wizytatorem – już nieżyjącego – który powiedział mi kiedyś: „Kolego, mam inne poglądy niż pan. Ale cieszę się, iż pan jest odważny. Prokurator powinien taki być”. Kiedy 13 grudnia wybuchł stan wojenny, nie miałem w prokuraturze czego szukać. Uprzedzając zatrzymania i aresztowania, które kolegów w innych regionach dotknęły, złożyłem rezygnację ze stanowiska. Przełożeni z wielką przyjemnością ją przyjęli. Nie musieli się ze mną handryczyć.

– Z czego pan żył przez wszystkie lata do 1989?

– Miałem ogromne kłopoty ze znalezieniem pracy. Długo walczyłem, by zostać wpisany na listę adwokatów lub radców prawnych. To było dość zabawne, bo u nas wtedy bardzo się rozpisywano o tzw. Berufsverbot, zakazie pracy, jaki dotykał komunistów w Niemczech. Ja dostałem taki sam zakaz. Bezpieka o to dbała. Każdy zakład pracy miał takiego „opiekuna”. Kiedy starałem się o wpisanie na listę adwokatów, minister sprawiedliwości mnie skreślał. Mam takie ładne pismo, które od niego dostałem. Wynika z niego, iż nie mogę wykonywać tego zawodu, ponieważ cechuje mnie negatywny stosunek do PZPR i socjalizmu.

– Takie pismo pewnie choćby na Sądzie Ostatecznym można będzie pokazać z dumą…

– Pokazywałem je wtedy biskupowi Antoniemu Adamiukowi. Powiedział szczerze: „Ja nie wiem, czy panu potrafię pomóc. Ale pan nam pomoże. Bo jak mamy rozmowy z rządem i słyszymy, iż ksiądz X coś powiedział albo zrobił przeciw władzy, to pokazujemy im takie pismo ze słowami: A wy takie rzeczy robicie”. Na listę adwokatów wpisano mnie „uwzględniając wniosek obywatela”, dopiero kilka dni potem, jak zostałem posłem. Jestem adwokatem do dzisiaj.

– Wracam do pytania, z czego pan żył wcześniej przez blisko 8 lat?

– Okazało się dosyć szybko, iż radcą prawnym mogę być. Zresztą, radcy mogli obsługiwać jedynie jednostki gospodarki uspołecznionej. Po latach dowiedziałem się, iż sekretarz komitetu miejskiego partii w Brzegu powiedział wprost, iż „Solarewicz tutaj pracował nie będzie”. I rzeczywiście miałem zakaz. Ale powstawała spółdzielnia pracy w Grodkowie. Mój przyszły kolega Czesław Korzydło został tam prezesem i mnie zatrudnił. Był w tym bardzo sprytny. Jak wiadomy „opiekun” powiedział mu, iż „Solarewicz to nie jest nasz prokurator”, udał zdziwienie i odparł, iż myślał, iż wszyscy prokuratorzy są „nasi”. Poskutkowało.

Idź do oryginalnego materiału