Spowiedź reportera Marcina Kąckiego z „Gazety Wyborczej” wzbudziła ogromne emocje. Piłem, zaniedbywałem, przekraczałem granice i choć niczego bym nie zmienił, to jednak żal mi moich ofiar – zapewnia autor w tekście. Kilka godzin później okazuje się, iż zaledwie kilka tygodni temu został wydalony z Polskiej Szkoły Reportażu z powodu oskarżeń o molestowanie swojej studentki, dziennikarki Karoliny Rogaskiej. Medialno-kulturalna bańka wybucha oburzeniem, dzień później „Gazeta Wyborcza” zawiesza współpracę z Kąckim.
Ta prężna reakcja pokazuje, jak ogromny postęp w sprawie praw kobiet zrobiliśmy w ostatnich latach. Jeszcze dekadę temu tego rodzaju sprawa w najlepszym razie zostałaby zamieciona pod dywan, w gorszym – okrzyknięta seksaferą, o której debatowano by głównie w kontekście cnót niewieścich. Pytano by o długość spódniczki ofiary, o jej zwyczaje seksualne i czy aby na pewno o publikacji jej tekstów decyduje ich wartość. Sprawca zamieszania nie czułby raczej ciśnienia, by się usprawiedliwiać, zapewniać o swojej poprawie, a tym bardziej powoływać się na znajomości z feministkami.
Nawet jeżeli spowiedź Kąckiego jest narcystyczna i ślepa na perspektywę ofiar (a jest), choćby jeżeli jedynka mainstreamowego dziennika nie była dlań odpowiednim miejscem (nie była), choćby jeżeli powstała ze strachu, a nie szczerego żalu (tego nie wiemy) – sam fakt, iż zaistniała, pokazuje, iż jesteśmy dziś w zupełnie innym miejscu, niż byliśmy przed #MeToo z 2017 roku.
Oczywiście zmiana ta dotyczy przede wszystkim bańki medialno-kulturalnych elit. Ofiary przemocy seksualnej wciąż muszą mierzyć się z niesprawiedliwym traktowaniem przez społeczeństwo czy organy ścigania. Mimo to jest to zmiana znacząca – bo to właśnie w tej bańce wyjątkowo często wyrażano przekonanie, iż niektórym wolno więcej. I to właśnie ta bańka zadecyduje o zawodowym losie reportera.
Jako kobieta czuję się z tą zmianą bezpieczniej. Po pierwsze dlatego, iż faceci zaczęli się pilnować (nie wszyscy, nie zawsze, ale widzę różnicę). Po drugie, wiem, iż gdybym padła ofiarą przemocy seksualnej, mogłabym liczyć na wsparcie. Cieszę się również, iż mit wrażliwego łobuza-utracjusza, którym rozpaczliwie próbował się ratować Kącki w swoim tekście, okazuje się już mało kogo uwodzić, a dla pokoleń młodszych niż X jest wręcz krindżowym archaizmem.
Nie mam wątpliwości co do tego, iż sprawcy przemocy seksualnej powinni ponosić karę. Podoba mi się postawa szefostwa „Wyborczej”, które pod naciskiem opinii publicznej zawiesiło współpracę z redaktorem – pozostawał on bowiem w relacji władzy ze swoimi współpracowniczkami i autorkami. Jestem też wdzięczna Karolinie Rogaskiej, iż podzieliła się publicznie swoją krzywdą, bo każde takie wyznanie zmniejsza społeczną akceptację dla przemocy seksualnej, a tym samym pomaga przyszłym jej ofiarom.
Przykro mi natomiast patrzeć na prześciganie się w wyznaniach, kto bardziej Kąckim gardzi, kto krytykował jego książki „zanim to było modne” czy lustrację osób, które postawiły lajka pod jego tekstem, nie znając kontekstu (za którego nieprzybliżenie czy też przybliżenie mętne odpowiedzialność ponosi autor). Nie dlatego, iż jest mi Kąckiego żal – sam się do tego rogu wpędził i nie jest ofiarą w tej sytuacji – a dlatego, iż tego rodzaju wzmożenie potwierdza najsmutniejsze wnioski, do których dochodzą badacze psychologii tłumu czy mediów społecznościowych. W grupie nienawidzi się najsmaczniej, najdotkliwiej i bez żadnego skrępowania. Nie chroni przed tym ani wykształcenie, ani społeczna wrażliwość.
Jeszcze parę lat temu dołączyłabym do tego chóru. W 2017 roku byłam wściekła, iż sprawcy przemocy seksualnej pozostają bezkarni, a ci z bańki mogą w dodatku liczyć na środowiskowy immunitet spod znaku „łobuz, ale geniusz”. Czułam się bezsilna, dlatego uważałam wszystkie chwyty za dozwolone. Ale dziś w bańce dominują już inne nastroje. Bańka potępia wskazanego sprawcę przemocy i wspiera ofiarę. Doprowadza do zawieszenia redaktora w pracy. I na tym, w mojej opinii, powinniśmy na ten moment zakończyć.
Kiedy jest już pewne, iż sprawca poniesie konsekwencje, jego dalsze grillowanie nie ma nic wspólnego ze wspieraniem ofiar. Przypomina raczej kopanie leżącego. Na tym etapie słuszną nienawiść, do której wszelkie prawo mają same skrzywdzone, a ograniczone – ich sojusznicy, warto zacząć przekuwać w konstruktywne działanie na rzecz tych pierwszych (zamiast na szkodę sprawcy).
Konsekwencje zawodowo-środowiskowe to jednak nie wszystko (choć dla osobowości, która wyłania się z tekstu Kąckiego, są to konsekwencje chyba najbardziej dotkliwe). Sprawcy przemocy seksualnej wciąż unikają odpowiedzialności prawnej – w tej sprawie nic się nie zmieniło, choć powinno. Warto naciskać na prawodawców, by wszelkimi dostępnymi środkami wzmacniali ochronę ofiar przemocy. Nie doprowadzi się do tego publicznym wyśmiewaniem wyglądu czy wzrostu Kąckiego, stylu jego pisania, ani zarzekaniem się, iż „nigdy go nie lubiłam”.
Bardzo dobrze, iż ofiary, które nie mogą dobić się sprawiedliwości w sądach, biorą sprawy w swoje ręce. Jednak i takim sądom – dokonywanym przez opinię publiczną na podstawie calloutu z braku innych opcji – powinny towarzyszyć jakieś reguły. Kara musi być dotkliwa, ale sprawca powinien mieć prawo do humanitarnego traktowania, obrony i – co najważniejsze – resocjalizacji. Nie uważam tak z powodu empatii dla sprawców przemocy. Nie mam jej zbyt wiele. Kieruje mną raczej obawa, iż sądy w postaci nagiej emocji społecznej ostatecznie zaszkodzą sprawie. jeżeli ich nie ucywilizujemy, może spełnić się mokry sen prawicowych obrońców gwałcicieli – prawo do calloutów może zacząć być nadużywane na znaczącą skalę. Co miałabym do stracenia, gdybym chciała komuś w ten – jakże łatwy – sposób zaszkodzić?