TATO, ZOSTAŁEM PORWANY

2 lat temu

Z Włodzimierzem Olewnikiem rozmawia Janusz Szostak

Uprowadzenie i zabójstwo pańskiego syna nie wzięło się z niczego, gdzie należy szukać genezy tej zbrodni?

Gdy teraz z perspektywy czasu analizuję to wszystko, muszę zacząć od lat 1995-1996. Byłem wówczas dobrze zapowiadającym się biznesmenem, firma rozwijała się prężnie. Z biznesem miałem styczność jeszcze w PRL-u, od lat 60. Było to głównie rolnictwo. Najpierw uprawiałem marchew i cebulę. Szło mi dobrze. Dodatkowo produkowałem też bloczki betonowe. W każdym razie już wtedy nie narzekałem na brak pieniędzy. Byłem jednym z pierwszych indywidualnych rolników, który w latach 80. produkował około 2 tysięcy sztuk świń rocznie. Z tego powodu otrzymałem choćby wyróżnienie od ministra rolnictwa. Z racji iż na rynku brakowało mięsa, rozpocząłem ubój gospodarczy, a mięso sprzedawałem na rynku. No i doskonale to szło. Zaczęło się rozwijać: najpierw jeden, dwa świniaki dziennie, a potem tak się to rozrastało, iż trzeba było otworzyć firmę. Moje gospodarstwo i firma były świetnie prowadzone. Dlatego władze samorządowe i polityczne stawiały mnie za wzór. Kierowano do mnie liczne wizyty zagraniczne. Po pewnym czasie zająłem się też przetwórstwem mięsa. Dokupowałem kolejne hektary. I tak stałem się rolnikiem biznesmenem, który cały czas się rozwijał.

Zapewne już wówczas – ze względu na pieniądze – wiele osób lgnęło do pana?

Od 1995 roku otrzymywałem różne propozycje: „Może byś kupił to, czy tamto”. Wychodziły one od różnych ludzi, głównie polityków i decydentów. Nie chciałem w to wchodzić i odmawiałem. Chyba w 1996 roku wpadła do mnie kontrola z urzędu skarbowego. Na poczekaniu stworzono jakieś nieścisłości i naliczono mi około 1,5 miliona kary. Wszystko to było wyssane z palca – chcieli mnie po prostu wrobić i zmusić do uległości. Jednak wcale się tym nie przejąłem, bo w mojej firmie wszystko zawsze było wykonywane prawidłowo. W tamtym czasie pojechałem do kolegi pod Częstochowę i wszystko mu opowiedziałem. A on poradził: „Może być różnie, urzędnicy mogą wszystko. Weź lepiej dobrego adwokata i przedyskutuj z nim ten temat, nie bagatelizuj tego. Mam znajomego adwokata, możemy do niego jechać”. Posłuchałem kolegi i – jak się później okazało – miał rację. Wynająłem tego wskazanego adwokata z Łodzi, doprowadził do sprawy w NSA i mnie wybronił. Miałem naprawdę spore problemy. Naliczono mi wtedy z odsetkami około 6 milionów złotych, ale dzięki wygranej sprawie udało się uniknąć kary.

Na tym się jednak nie skończyło?

Potem były kolejne propozycje, na przykład, żebym kupił Zakłady Mięsne Płock. Ponieważ działały tam związki zawodowe, nie chciałem choćby rozpoczynać rozmowy na ten temat, bowiem w tamtym czasie związki zawodowe doprowadziły do bankructwa wiele, choćby prężnie działających zakładów. Otrzymywałem też dziwne, wręcz korupcyjne propozycje. Chyba w 1998 roku przyjechał do mnie dyrektor z jakiegoś tam departamentu rolnictwa i – zwracając się do mnie od razu na „ty” – zaproponował ubój świń dla agencji. „Czemu nie bijesz świń na agencję, skoro każdy to robi?”. Odpowiedziałem, iż mi się to nie opłaca. I wytłumaczyłem, dlaczego się nie opłaca. A on do mnie: „Bij na agencję, a gdy będziesz klasyfikował mięso, odwracaj klasy”.

Od razu zrozumiałem, o co chodzi. Odwrócić klasy, to znaczy, iż mięso słabej jakości będę klasyfikował jako najlepsze, w najwyższej klasie, a najlepsze mięso – w najniższej klasie. Agencja brała tylko najlepsze klasy. Chodziło o to, by najgorszego mięsa pozbyć się po dobrej cenie, a najlepsze zostawić sobie do sprzedaży i przerobu. Tłumaczył, iż to gorsze mięso w zawyżonej cenie pomoże mi sprzedać do Rosji, bo tam głównie chodzi o sało, czyli mięso o dużej zawartości tłuszczu. Że załatwi tylko do mojej dyspozycji chłodnie do składowania w Ciechanowie, skąd wychodziłyby transporty do Rosji. gwałtownie to sobie przeliczyłem – dzięki temu miałbym 4 miliony ekstra w sezonie.

Stanowczo jednak odmówiłem, nie chciałem wchodzić w takie układy. Uważałem, iż pieniądze, którymi bym się z nim dzielił, nie zostały uczciwie zarobione. Zjadłem z nim jeszcze obiad i definitywnie odmówiłem. Przypuszczałem, iż pojechał wtedy do drugiej ubojni, koło Nowego Miasta. Nabrałem co do tego pewności dopiero po kilkunastu latach, gdy ta mroźnia w Ciechanowie spaliła się wraz z mięsem. Uważam, iż właściciel tamtej ubojni zgodził się na układ, ale nie miał szczęścia, bo Rosja w tym czasie nałożyła embargo na polskie mięso – plan się nie powiódł. Została cała mroźnia z trefnym mięsem. Wybuchła afera. To olbrzymie pieniądze. Tego człowieka nie było stać, żeby coś z tym zrobić, więc prawdopodobnie zostało to ubezpieczone i podpalone. Jednak wszystko się wydało. Zakładam, iż prominenci – najwyżej postawieni politycy z ówczesnej opcji rządzącej – zgarnęli kasę z podziału, a on stracił wszystko. I dopiero niedawno wyszedł z więzienia.

Znamienna też jest w sprawie porwania pańskiego syna rola Macieja K., byłego szefa policji płockiej i zastępcy komendanta wojewódzkiego policji w Radomiu. Mówiło się, iż jest w Płocku ojcem chrzestnym. Miał stworzyć sieć nieformalnych powiązań biznesowych, z których ponoć czerpał korzyści. Usiłował włączyć do tego układu także pana. Czy to prawda, iż gdy odrzucił pan jego propozycję, groził, iż tego nie daruje?

Widziałem go maksymalnie sześć razy w życiu. Było to w latach 1996-1997. Pierwszy raz przywiózł go do mnie znajomy policjant Wojciech K. Komendant od razu przeszedł ze mną na „ty”. Zaproponował, żebym przejął zakłady mięsne w Płocku. Powiedział, iż jeżeli skorzystam z jego pomocy, cena nie będzie wysoka. Podsuwał mi na wspólnika jakiegoś swojego znajomego. Jednak nie miałem na to ochoty. Namawiał mnie jeszcze na otworzenie stołówki w Warszawie.

Potem, we wrześniu 1999 roku, proponowano mi zakup zakładów mięsnych na Służewcu. Późnym wieczorem zadzwonił do mnie facet i mówi, iż jest doradcą premiera. Też od razu zaczął mówić do mnie na „ty”. Lubię być z kimś po imieniu, ale tylko wtedy, gdy kogoś dobrze znam, a nie od razu. Mówi do mnie: „Słuchaj, byliśmy na spotkaniu na Służewcu. I chcą te zakłady sprzedać Olewnikowi, bo prężnie się rozwija”. To była prawda – jeżeli chodzi o produkcję, dorównywałem wtedy Sokołowowi. Byłem zmęczony i senny, więc odparłem, iż mam u siebie wystarczająco dużo pracy i niepotrzebna mi Warszawa. Jeszcze tylko zapytałem, ile to będzie kosztować. A on – iż 700. Odpowiedziałem, iż 700 milionów to niewyobrażalnie dużo i chyba zwariował. Poprosiłem, żeby mi dał teraz spokój, a jeżeli chce, może zatelefonować rano. Tak zrobił. Dzwoni i mówi, iż cena wynosi 700 tysięcy. Ale i w tym przypadku odpuściłem, nie kupiłem tego. Tak cały czas odrzucałem ponętne propozycje.

Wkrótce został uprowadzony pański syn.

Z 26 na 27 października 2001 roku. To spadło jak grom z jasnego nieba. W takich sytuacjach człowiek traci zmysły.

Do tej tragedii doszły też inne problemy. Związane z funkcjonowaniem firmy.

Dwa czy trzy dni po uprowadzeniu Krzysztofa, PKO BP wymówił nam kredyty w związku z niejasną sytuacją związaną z żądaniami okupu od porywaczy. Ale to jeszcze nie wszystko. Gdy moja księgowa powiedziała, iż bank wymówił kredyty i wszystko, co wchodziło na konto, zabierał nam i nie było czym płacić ludziom i za towar, byłem w ogromnym szoku. Nie dość, iż czułem bezradność, bo nic nie wiedziałem o losach Krzysztofa, to jeszcze zablokowano mi pieniądze. Nie rozumiałem, dlaczego wymówiono kredyt, skoro był zabezpieczony lokatą w tym samym banku. Gdy pojechaliśmy z panią księgową do banku, dyrektorka stwierdziła, iż tak nakazuje ich regulamin – w tej sytuacji należy postępować tak, a nie inaczej.

Tłumaczyła nam, iż lokatę mogą przejąć bandyci. Ja tego nie rozumiałem, ponieważ kredyt był zabezpieczony moją prywatną lokatą. Suma kredytu – składającego się z pięciu odrębnych transz umów – wynosiła około 15 milionów, które musiałem niezwłocznie oddać do banku. Mimo iż jedną transzę spłaciłem i odzyskałem lokatę, miałem problemy, bo lokata mogła być zwolniona dopiero 30 dni po spłacie kredytu. Gdy miałem pięć transz – największa pięć milionów, a najmniejsza dwa miliony złotych – to lokata mogła być zwolniona dopiero 30 dni po spłacie kredytu.

Przykładowo: gdy bank ściągnął od razu 2 miliony z tego, co wpływało za wyroby mięsne, to dopiero po 30 dniach zwolniono 2 miliony z lokaty, którą wpłacałem na konto firmy. Potem bank zabierał następne 2 miliony i znowu po 30 dniach zasilałem firmę. Ta mordęga trwała do września 2002 roku. Sytuacja była straszna. Niektórzy bali się ze mną handlować.

W sierpniu 2002 roku handlowcy już się zbuntowali – przyszli do mnie wszyscy i powiedzieli, iż zgłaszają zakład do upadłości. Spóźniałem się z płaceniem od półtora do dwóch miesięcy. Uratował mnie jeden człowiek – kupowałem od niego świnie, pochodził ze wsi, w której mieszkałem. Stanął wtedy na środku i przemówił do tych 50 osób, iż zna mnie od wielu lat, iż wystarczy mi majątku na spłatę zobowiązań, żeby mi zaufali. Poskutkowało, wszyscy się rozeszli. Trwało to jeszcze z miesiąc, przyszedł październik i całe zamieszanie się skończyło.

Niewiele jednak brakowało, a straciłby pan firmę.

Tak. Ludzie, którzy chcieli ją przejąć, nie wiedzieli jednak, iż zabezpieczyłem kredyt lokatami. Gdybym tego nie zrobił, byłby koniec – kupiliby wtedy moje długi od banku za 20-25 procent wartości. W moment przejęliby mój zakład. Tak uratowałem firmę. Ale gdybym miał wybierać, wolałbym ją stracić, by uratować syna.

Gdyby nie spotkanie z policjantami w domu Krzysztofa, być może nie doszłoby do tragedii?

W przeszłości bardzo ciężko pracowałem. Miałem mało czasu, by zajmować się dziećmi. Ale zdawałem sobie sprawę, iż dorastają, mogą wpaść w różne towarzystwo, w narkotyki i temu podobne. Trzeba było mieć czas, żeby to kontrolować. Znałem dobrze komendanta policji z Drobina Wojciecha K. Pomagałem mu po przyjacielsku, kiedy się budował. Gdy było trzeba, pożyczałem mu samochód czy ciągnik, albo dawałem materiał, który pozostał z mojej budowy. W zamian za informacje o zachowaniu moich dzieci poza szkołą. Żeby później nie wyszło, iż są umoczone w narkotyki czy coś innego. Zapewniał, iż wszystko jest w porządku, żebym się nie martwił. W tym czasie miałem do niego wielkie zaufanie.

Pewnego razu zdarzył się incydent zlekceważenia policjanta przez mojego syna Krzysztofa i jego przyjaciela Jacka K. Było to podczas kontroli samochodu, którym wracali do domu. Zapomnieli wtedy dowodu rejestracyjnego. Tłumacząc się z tego, Jacek miał powiedzieć: „No co, mało czerpiecie od nas, musicie się jeszcze nas czepiać”. Policjant poczuł się urażony, i miał rację. Doszło do tego, iż Jacek zadzwonił do znajomego policjanta Andrzeja P., aby coś zrobił, by ich puścili.

Znam Andrzeja P. z lat 90., gdy był rzecznikiem płockiej policji. Jestem pewien, iż pomógł chłopakom wyjść z tego problemu. W tym czasie był kierownikiem Wydziału Postępowań Administracyjnych policji w Płocku.

Oczywiście załatwił to. Puścili ich, ale rozmowę Jacka z Andrzejem P. słyszał mój znajomy, były policjant, który mi to wszystko opowiedział. Dla mnie był to duży niesmak, iż mój syn i Jacek K. tak nieładnie się zachowali. Poprosiłem mojego znajomego policjanta Wojciecha K., żeby mnie umówił z policjantem, którego obrazili Krzysztof i Jacek – chciałem go przeprosić za ich zachowanie. Jednak z tym przeproszeniem się schodziło. Wreszcie w połowie października Wojciech K. poprosił, abym zorganizował grilla dla jego kolegów policjantów, z którymi chciałby się pożegnać – zmieniał miejsce pracy. Przy okazji miał zaprosić właśnie tego zlekceważonego policjanta z drogówki, abym miał okazję go przeprosić za zachowanie syna i Jacka K. Nie za bardzo mi to pasowało, ale jak już się obiecało, trzeba było to zrobić. Zaproponowałem, iż urządzimy grilla na mojej posesji. Jednak Wojciech K. stwierdził, iż lepiej będzie u Krzysztofa, bo dalej od zakładu i nie każdy musi widzieć, kto się gości. Zgodziłem się. Poprosiłem pracownika, który w zakładzie trudnił się grillem, żeby wszystko przygotował i zajął się imprezą. W przygotowaniu brał udział także mój zięć Leszek.

Ale nikt z drogówki na tego grilla nie przybył. choćby ten poszkodowany policjant. Byli za to między innymi szef pionu kryminalnego Bogdan K. i policjanci z WPA – Andrzej P. i Krzysztof M.

Tak. Wojciech K. zaprosił wszystkich, w których łaski chciał się wkupić na mój koszt. Okazało się, iż tego policjanta z drogówki choćby nie zaprosił. Potem Wojciech K. tłumaczył się, iż tamtemu coś wypadło i nie mógł do nas wpaść. Uważam, iż nie jest to prawdą.

Jaka atmosfera panowała podczas tego spotkania? Czy goście dobrze się bawili?

Było sztywno, atmosfera się nie kleiła. Miałem wrażenie, iż goście nie wiedzieli, po co tam przyjechali. Cały czas było poważnie. Nikogo tam nie znałem poza Wojciechem K., Andrzejem P. i Waldemarem O. O godzinie 22 było już po imprezie. Krzysztof rozwoził ich do domów moim samochodem. A samochodem Waldemara O. odjechałem ja, pracownik od grillowania oraz Wojciech K., który udawał mocno pijanego. Było to dla mnie dziwne, bo siedziałem obok niego, widziałem, iż wypił dość mało, jednak jego stan był nie najlepszy. To mi nie pasowało, rzuciło mi się w oczy.

Co działo się dalej w domu Krzysztofa?

Po tym, jak rozjechali się policjanci, poprosiłem mojego pracownika Darka K., żeby pozamykał dom. Darek to zrobił i powiedział, iż sprawdził – wszystko jest zamknięte. Upierałem się, by zostać i iść pieszo do swojego domu, bo miałem blisko. Jednak Waldemar O. nie chciał mnie zostawić samego i – jak już wspomniałem – podrzucił mnie swoim samochodem. Zdziwiło mnie, kiedy w pierwszej rozmowie telefonicznej po porwaniu Krzysztof powiedział, iż też byłbym porwany, gdybym został w jego domu. Zastanowiło mnie, skąd wiedział o moim ewentualnym pozostaniu w jego domu. Przecież gdy toczyła się rozmowa na ten temat, jego już tam nie było. Byłem tylko ja, Waldemar O., Wojciech K. oraz Darek. Któryś z tych trzech panów musiał o tym powiedzieć porywaczom lub brał czynny udział w porwaniu. Jestem przekonany, iż był to Wojciech K., iż maczał w tym palce. Dziwne jest to, iż są na niego poszlaki, a do tej pory nikt ze śledczych nie chce zgłębiać tematu.

Jaka była w tej sprawie rola Jacka K.?

Jestem przekonany, iż brał czynny udział w uprowadzeniu Krzysztofa. Świadczy o tym to, iż tej feralnej nocy 27 października Jacek miał z porywaczami pięć połączeń telefonicznych i esemesowych, których treści nie starali się ustalić śledczy. Jacek K., tłumacząc się z tego, zeznał, iż były to pomyłkowe połączenia od pewnej kobiety z Tarnowa. Analizując bilingi telefonu zakładowego Jacka – bo były takie w naszej firmie jako załączniki do faktur za telefon – stwierdziłem, iż kilka miesięcy wcześniej Jacek odbył siedmiominutową rozmowę z tym samym numerem. To jasne, iż Jacek, tłumacząc się, mówił nieprawdę. Skoro ustalono, iż numer tego telefonu należał do porywaczy, musiał być z nimi w ścisłym kontakcie. Można założyć, iż Jacek K. był jednym z porywaczy swojego przyjaciela, a mojego syna. Są też poszlaki, iż Jacek wcześniej spotykał się z Wojciechem Franiewskim kierującym porwaniem. I takich spotkań było kilka.

Kiedy dokładnie został porwany pański syn?

Uważam, iż między 23.30 a 1. w nocy z 26 na 27 października 2001 roku. Ale ten czas był sporny po tym, gdy w marcu, a może lutym 2002 roku moi pracownicy, rozmawiając między sobą, zauważyli pewne nieścisłości. Wówczas jeden z nich powiedział, iż Krzysztof nie mógł być uprowadzony wieczorem po godzinie 22, tylko o 6. rano, bo na sto procent widział wtedy jego samochód. A jeżeli widział jego samochód, to musiał być i Krzysztof. Ten pracownik to rolnik, który dorabiał w naszej firmie, a wówczas jechał z liśćmi od buraków. Powiedział, iż widział otwarte drzwi od domu i pozapalane światła. Pomyślał wtedy, iż Krzysztof gdzieś wyjeżdża.

Po tej rozmowie ci pracownicy przyszli do mnie i zapytali, kiedy konkretnie Krzysztof został porwany, bo ich kolega ma inną wiedzę. Krzysztofowi, gdy ratował się przed porwaniem, udało się do nas zatelefonować. Było to około północy. Ale rozmowa została przekierowana na automatyczną sekretarkę, bo nikt z domowników nie słyszał dzwonka. Dlaczego rano pod domem był samochód Krzysztofa, skoro w tym czasie miał go u siebie Jacek? Na imprezie był bez samochodu, podpity został odwieziony do domu. To nie trzymało się kupy.

Zaczęliśmy robić dochodzenie, ale Jacek się wypierał. Doszła do nas wiadomość, iż o 7. rano tankował samochód Krzysztofa na stacji w Mańkowie, przy drodze do miejscowości, w której mieszka Wojciech K. Nasuwa się więc pytanie: co wspólnie robili po imprezie do rana? Pracownicy stacji paliw potwierdzili, iż Jacek K. tankował o 7.

Wyjaśniono te rozbieżności?

W tej kwestii Jacek K. został przesłuchany. Doszło wtedy do poważnego incydentu dotyczącego spisywania zeznań. Pytanie brzmiało: „Czy byłeś na stacji w Mańkowie i tankowałeś?”. On powiedział, iż był i tankował. Wtedy zauważyłem, iż prokurator, zapisując słowa Jacka, zmienia ich treść. Świadek zeznał „byłem i tankowałem”, a prokurator napisał „być może byłem i tankowałem”. To zmienia treść zeznania. Mocno się wtedy zdenerwowałem. Doszło do przykrego incydentu z tym prokuratorem. Żeby mnie uspokoić, musiał aż interweniować szef prokuratury. Napisałem w tej sprawie pismo do ministra Ćwiąkalskiego, nic to jednak nie dało. Zresztą tak jak wszystko do tej pory. Uważam, iż w tej sprawie wszystkie prokuratury działały nierzetelnie. Przesłuchani zostali też pracownicy stacji, którzy potwierdzili tankowanie przez Jacka w tym czasie.

Kiedy dowiedział się pan, iż z Krzysztofem stało się coś złego?

Trudno mi w tej chwili powiedzieć dokładnie, bo w tych dniach było przesunięcie czasu w zimowy – ale około godziny 8. Myślałem, iż pozostało przed godziną 7. Zadzwoniłem do Krzysztofa, żeby przyprowadził mój samochód, bo miałem nim jechać za Bydgoszcz. Dzwonię raz – telefon głuchy. Pomyślałem, iż pewnie jeszcze śpi. Drugi raz dzwonię – znów to samo. Dałem spokój na jakiś czas. Potem znowu nie odebrał. W końcu zadzwoniłem do Jacka i mówię mu, iż mieli z Krzysztofem przeprowadzić inwentaryzację w swojej firmie: „Wy jeszcze śpicie!”. A on na to, iż on już jedzie, ale też nie może się dodzwonić do Krzysztofa. Powiedział, iż zawraca i jedzie do mnie. Jednak najpierw pojechał do Krzysztofa i zadzwonił – usłyszałem, iż coś się stało. To mogła być godzina 9.

Wkrótce na miejscu pojawiła się policja i prokurator.

Uważam, iż nie było tam żadnego prokuratora, chociaż w aktach napisano, iż uczestniczył w oględzinach prokurator N. z Sierpca. Twierdzę jednak z całą pewnością, iż prokuratora wtedy nie było. Policja przyjechała dość gwałtownie po zawiadomieniu. Były prowadzone czynności poszukiwania w pobliżu domu. Szukaliśmy Krzysztofa między innymi w polu kukurydzy.

Podobno w czasie sprawdzania domu Krzysztofa panował chaos?

Co prawda wchodziły tam też osoby postronne, ale nie było zamętu. Policja zbierała ślady, a ja się nie znam na zasadach pracy policji w takich przypadkach. Z zięciem Leszkiem byliśmy przy czynnościach zbierania i zabezpieczania śladów. Podczas oględzin domu Krzysztofa znalazłem łuskę od pistoletu, a na poboczu drogi – magazynek od pistoletu. Leżał za ogrodzeniem, naprzeciwko domu Krzysztofa. Okazało się później, iż był to magazynek od pistoletu Franiewskiego, który miał ponoć pistolet z tłumikiem. Czekając w polu kukurydzy na porwanie, przeładował go i strzelił raz w ziemię, by sprawdzić, czy tłumik działa. Takie zeznanie jest w aktach. Zapisano tam również, iż Franiewski uderzył Krzysztofa pistoletem w głowę i twarz, a wtedy Krzysztofowi mocno zaczęła lecieć krew z nosa.

W czasie przeglądania mieszkania znalazł pan łuskę…

Leżała przy kominku. Pokazałem ją jednemu z policjantów, powąchał, spojrzał i od razu stwierdził, iż jest to łuska dawno po wystrzale, bo nie czuć z niej zapachu prochu. Mimo to została zabezpieczona. Teraz – po czasie – uważam, iż dobrze się stało, iż tę łuskę znalazłem, bo jestem przekonany, iż policjanci mogli jej nie zabezpieczyć. W dochodzeniu poginęły bowiem dowody już zabezpieczone. Mam poważne wątpliwości, co do zachowania policjanta, któremu pokazałem tę łuskę. Po pierwsze – nie bierze się gołą ręką tak istotnych dowodów, zostawiają swoje ślady biologiczne, po drugie – nie można z taką pewnością stwierdzić, iż łuska jest po dawno wystrzelonym naboju. Po pięciu latach okazało się, iż w domu Krzysztofa są też ślady dużej ilości krwi, nienależącej do niego.

Czy to była krew kobiety? Mówiło się o prostytutce.

Nie wiem, dlaczego śledczy puścili taką plotkę. Była to krew mężczyzny, jednak do tej pory nie wiadomo, czyja. Ale na pewno mężczyzny. Mogę przypuszczać, a choćby mieć pewność, iż został tam zastrzelony albo postrzelony jakiś mężczyzna. Była to krew z pewnością jednego z porywaczy. Kuli, ani śladu po niej nie znaleziono. Ale są łuska i krew.

Jeżeli twierdzi pan, iż został tam zamordowany jakiś człowiek, to bandyci musieli jakoś wywieźć jego ciało. Czym?

Samochód Jacka rzekomo był zabrany przez porywaczy i niby tym samochodem wywieziono Krzysztofa – to mi się nie klei. Porywacze raczej mieliby swój samochód do tych celów. Po co braliby auto Jacka? To było bmw, które miało wymyślne zabezpieczenia przed kradzieżą – nie do uruchomienia. Wiem to, bo sam nim jeździłem. W tym czasie Jacek używał auta Krzysztofa, a Krzysztof jeździł samochodem Jacka. Wymieniali się samochodami. Z tego wynika, iż porywacze zabrali samochód Jacka spod domu mojego syna. Porywacze rzekomo uruchomili samochód Jacka i zabrali nim Krzysztofa. Wiadomo, iż Jacek dostał telefon około 1. w nocy. Pewnie było tak, iż kazali mu przyjechać, żeby zabrać tego człowieka, który krwawił. Można zakładać, iż w takiej sytuacji potrzebny był dodatkowy środek transportu. Tym samochodem pojechali pod Głowno i tam został spalony. Podejrzewam, iż to Jacek pojechał tam z Wojciechem K., który mógł wziąć mój samochód, aby po spaleniu bmw przywieźć Jacka do domu. Świadczy o tym to, iż mój chrysler, który stał na posesji Krzysztofa, rano był jeszcze ciepły.

Kiedy nastąpił pierwszy kontakt z Krzysztofem?

Zadzwonił dwa dni po uprowadzeniu. Telefon, na który policja założyła podsłuch, odebrała córka Danusia. Okazało się jednak, że… nie działa nagrywarka! Dziwna rzecz, iż policja tego nie sprawdziła, iż nie ma podstawowego sprzętu zapasowego. W tym czasie była już u nas ekipa Krzysztofa Rutkowskiego – to właśnie oni podłączyli swój sprzęt i zaczęło się nagrywanie. Pierwsze słowa mojego syna brzmiały: „Tato, zostałem porwany. Gdybyś tam został wtedy, to ciebie też by zabrali”. Za dwa dni znowu zadzwonili, wtedy wyłożyli żądania, iż chcą 300 tysięcy dolarów.

Do przekazania okupu jednak nie doszło, a żądania porywaczy wzrosły.

Nałożyli na nas karę, dlatego iż moja córka Danusia nie wyrzuciła okupu z pociągu. Ona po prostu nie zdążyła na ten pociąg. Karą było dodatkowe 50 tysięcy dolarów. Później wysokość okupu zamienili na 300 tysięcy euro. Całe zamieszanie z okupem trwało dwa lata.

Dwa lata trzymali żywego Krzysztofa dla stosunkowo niewielkiego okupu. Sporo ryzykując. Przecież mogli od pana zażądać milionów.

Też zastanawiała mnie wysokość okupu. Zgodziłbym się na każdą kwotę, aby tylko żył mój syn. Ale oni nie wyrywali się do przejęcia pieniędzy. Dwa lata go trzymali. Uważam, iż decydenci chcieli więzić mojego syna do czasu, aż zostanie przejęty mój zakład. Dopóki Krzysztof żył, mieli na to szansę. Rzecz w tym, iż nie udało im się przejąć zakładu. Uważam jednak, iż mój syn nie miał zginąć. On miał być tylko zakładnikiem do czasu przejęcia zakładu. Zabójstwo to był rzekomo wypadek przy pracy. Może decydenci pokłócili się z wynajętymi bandytami?

O co mogła być ta kłótnia?

Decydenci czekali na okazję przejęcia zakładu. A pionki porywacze nie mogli się doczekać pieniędzy za usługę porwania Krzysia – właśnie o to mogli się pokłócić. Dlatego tak długo to trwało: dwa i pół roku. Franiewski jako szef grupy mógł wiedzieć o celu porwania i wstrzymywał podjęcie okupu do czasu przejęcia zakładu. Uważam, iż był głównym bossem porywaczy na usługach decydentów. Przypuszczam, iż Franiewski w końcu pokłócił się z decydentami. Chciał skończyć sprawę, mieć pieniądze – i tyle. Posiadał dużą wiedzę na temat porwania mojego syna. Czy z racji tej wiedzy mógł się powiesić w więzieniu? Wątpię – uważam, iż ktoś mu w tym pomógł.

Nie tylko bandyci wyciągali do pana ręce po pieniądze.

Tak, było takich wielu, jak choćby wspomniany już wcześniej Grzegorz K., polityk SLD z Sierpca. Przekonywał mnie, iż pomoże mi odzyskać syna dzięki niejakiemu Gienkowi, bandycie z Sierpca. Twierdził, iż da się to zrobić za 2 albo 4 miliony złotych. Ten, który miał w tym pomóc, twierdził, iż ma dojście do Krzysztofa. Większość rozmów z nim nagrywałem, gdyż podejrzewałem, iż posiada merytoryczną wiedzę. Grzegorz K. był tak zwanym gwarantem dla Gienka, iż nie zgłoszę tego policji. Geniek powiedział, iż potrzebuje zaliczki, by mógł rozpocząć negocjacje z porywaczami. To była równowartość 160 tysięcy złotych.

Zgodziłem się, pod warunkiem iż będę mieć pewność, iż mój syn żyje. Postawiłem warunek: „Weźmiesz aktualny Super Express, staniesz przy Krzysztofie i zrobisz zdjęcie, które mi pokażesz, dopiero wtedy ci uwierzę i będziemy rozmawiać”. On dał mi inną propozycję: uzgodnimy tekst, a Krzysztof własnoręcznie napisze list dokładnie z tą treścią. Umówiliśmy się co do tekstu – i żeśmy się rozjechali. Nagrywałem tę rozmowę, a później przekazałem materiał śledczym. Nie minęły trzy godziny – jest telefon od porywaczy, żeby jechać po list. Był napisany ręką Krzysztofa, z uzgodnionym tekstem. Bardzo się wtedy ucieszyliśmy. Potwierdziło się, iż ten bandyta oraz Grzegorz K. mają dostęp do Krzysztofa oraz iż mój syn żyje.

Szybko zebraliśmy pieniądze na zaliczkę. Przekazałem je Gienkowi w obecności Grzegorza K., który choćby pomagał w ich przeliczaniu. Potem obydwaj unikali mnie, opowiadając różne bajki, iż na razie nie mogą, bo policja depcze im po piętach. Później Gienek powiedział, iż jeżeli dam jeszcze 10 tysięcy dolarów, będę mógł z Krzysztofem porozmawiać na żywo. Nie dałem już tych pieniędzy. Za jakiś czas próbował się jeszcze ze mną kontaktować. Zgłosiłem to policji, przekazując nagrania jako dowody.

Nie była to ostatnia osoba, która chciała od pana pieniędzy za uwolnienie syna.

Był jeszcze Andrzej Ł., były koszykarz z Pruszkowa. On dostarczał mi świnie. Przyszedł do mnie i powiedział, iż ma dojście do mafiosów, którzy przetrzymują mojego syna. Proponował, iż odzyska Krzysztofa za 4 miliony złotych, i też chciał zaliczkę. Zawsze było tak samo: na start 30 tysięcy dolarów, czyli około 120 tysięcy złotych. Żeby się zabezpieczyć, także nagrywałem te rozmowy. Miałem z nim spotkania w Brodnicy. Chciał zaliczkę, ale podejrzewałem, iż weźmie pieniądze i zniknie. Powiedziałem mu wówczas, iż nie mam takiej kwoty, iż na razie mogę jedynie skorzystać z kasy zakładowej, płacąc mu za świnie podwójnie – w ten sposób będzie mógł dostać żądane pieniądze. Chciałem mieć dowód, iż mu je dałem, bo uważałem, iż to kolejny oszust. Nie myliłem się.

W jakich okolicznościach pojawił się w pańskim domu Krzysztof Rutkowski?

W tym całym zamieszaniu polecił nam go mój przyjaciel. Zadzwoniła do niego Ania, moja córka, a on przysłał swoją ekipę. Kierownik tej grupy powiedział nam, iż jest z nimi człowiek, który dużo może – przezywają go „Gruby”. To był Andrzej K. Miał ponoć dostęp do świata przestępczego i pomagał grupie Rutkowskiego. Działał jednak na swój rachunek. Nie chciałem się zgodzić na jego pomoc. Ale w końcu zięć przekonał mnie, iż tak trzeba. Mieliśmy pieniądze – i zaczęło się. Andrzej K. wymyślał różne fanaberie, w sumie wyłudził od nas od 800 tysięcy do miliona złotych. Nic nam to nie pomogło. Ani on, ani Rutkowski nie zrobili nic, by wyjaśnić sprawę porwania Krzysztofa. Rutkowski był u nas raz – gdy go wezwałem, bo chodziło o raport z jego działań.

Ponownie spotkaliście się też w sądzie. Rutkowski pozwał pana o pomówienie, iż rzekomo przyczynił się on do wyłudzenia od pana miliona złotych.

Bo uważałem, iż Andrzej K. oraz Rutkowski działali wspólnie i w porozumieniu, na co miałem dowód w postaci nagrania, które zaginęło potem w prokuraturze. Dlatego sprawę z Rutkowskim przegrałem. Andrzej K. przyznał się, iż brał ode mnie pieniądze. Dostał za to chyba cztery lata. Nie było jednak dowodu, iż dawał Rutkowskiemu pieniądze.

Przychodził do pana po pieniądze także pewien dziennikarz.

Uważam, iż ten dziennikarz sam stał się ofiarą. Był to Paweł K. z Płocka, pracuje w TVP. Paweł chciał nam pomóc i wierzył, iż Grzegorz K. też może nam pomóc. Ten polityk SLD brał od nas pieniądze rzekomo dla Pawła, ale mu ich nie dawał. Później okazało się, iż Grzegorz K. wszystko zmyślił, a Paweł K. nic nie wiedział o żadnych pieniądzach. Na szczęście został uniewinniony przez sąd.

Mocno w wyjaśnienie sprawy porwania Krzysztofa zaangażował się detektyw Marcin Popowski.

Popowski zgłosił się do mnie sam. Spotkałem się z nim w Warszawie, powiedział, iż chętnie nam pomoże, bo jest detektywem, a zapłacimy mu po realizacji przedsięwzięcia. Nie chciał żadnej zaliczki. Powiedział: „Ja nie jestem Rutkowski. Jak zrobię robotę, to się rozliczymy”. choćby mnie to trochę zdziwiło. Postawiłem mu tylko kawę w hotelu i zaczął badać sprawę.

On też padł ofiarą naszej sprawy. Doszedł praktycznie do jej rozwiązania, ale wtedy ktoś próbował się go pozbyć. Zbierał wiadomości także dla policjantów. W grupie, która badała sprawę Krzysztofa, był policjant, który pożalił się Popowskiemu, iż to, co się dzieje, jest mocno podejrzane – i wymienił mu wiele nieprawidłowości. Popowski zaczął w tym grzebać, ale wszystko było na podsłuchu. Stał się niebezpieczny, więc starali się go unicestwić i znaleźli pretekst. Popowski przedzwonił kiedyś do tego znajomego policjanta i mówi: „Mirek, pierdolnęli mnie na punkty karne. Może byś zobaczył, ile mam punktów, bo nie wiem, czy mogę sobie pozwolić na szarżowanie”. Na podstawie tej rozmowy jednego i drugiego zamknęli w areszcie.

Jak to się stało, iż okup przekazywano porywaczom bez asysty policji?

Sprawa uchybień śledczych trafiła do Strasburga. Poruszamy też kwestię przekazywania okupu – bo miała być obstawa, a wcale jej nie było. Z zeznań policjantów nie wynika, by uczestniczyli w zabezpieczeniu okupu. Uważam, iż dokumentacja dotycząca zabezpieczenia przekazania okupu została zrobiona po fakcie. To było akurat w święto policji – bawili się, zamiast pracować. Polski sąd uniewinnił policjantów z tych zarzutów. Sprawa była tak przeciągana, iż się przedawniła, w tym przypadku odwołanie się od wyroku jest już niemożliwe. Mogłem się odwołać jedynie do Trybunału w Strasburgu, co uczyniliśmy – na wyrok czekamy już cztery lata. Mimo iż sprawa dostała przywilej szybkiej ścieżki.

Ma pan wiele żalu do policjantów i prokuratorów.

Tak, czuję wielki żal do prowadzących śledztwo. Mam przekonanie, iż to organa państwa są głównym sprawcą śmierci mojego syna. Dziś muszę stwierdzić, iż Krzysia można było bez trudu uratować, wyrwać z rąk wynajętych bandytów. Tego darować i przebaczyć nie można. Dla mnie na dziś państwo polskie nie radzi sobie z organami sprawiedliwości – po prostu nie ma państwa prawa.

Czy sejmowa komisja pomogła cokolwiek w tej sprawie?

Komisja uratowała nas przed hejtem, przez nagłośnienie tej sprawy. Ludzie usłyszeli, iż to nie jest tak, jak podają organa ścigania, iż właśnie te organa są winne, bo nic w naszej sprawie nie zrobiły, a tylko wprowadzały opinię publiczną w błąd. Trzeba zauważyć, iż na początku prac komisji ufało nam może 20 procent społeczeństwa, a dzięki niej zaczęło nam wierzyć 80 procent. Wcześniej postrzegano nas, iż skoro mamy pieniądze, to pewnie je ukradliśmy i teraz dostajemy za swoje. Okazało się, iż tak nie jest. Wielu dziennikarzy badało moją przeszłość i nikt nie doszukał się żadnych oszustw czy łamania prawa.

Padały jednak podejrzenia, iż mogliście sami uprowadzić Krzysztofa. O mało nie aresztowano pańskiej córki.

Na moich oczach chciano Danusię zakuć w kajdanki! Działo się to w warszawskiej prokuraturze. Zarzucono jej na podstawie – moim zdaniem – spreparowanego bilingu, iż rozmawiała z Krzysztofem już po jego uprowadzeniu. Z sytuacji, która tam zaistniała, wyglądało, iż chciano ją zatrzymać. Wpadłem w szał i dzięki temu nie doszło do zatrzymania mojej córki. Szef Prokuratury Okręgowej w Warszawie odpuścił nam wtedy. Ten biling był nieprawdziwy, to była fałszywka. Po pewnym czasie przedstawiliśmy kserokopię oryginału bilingu i takiego połączenia tam nie było.

Wróćmy jeszcze do Macieja K., o którym mówiliśmy na początku tej rozmowy. Ten były płocki komendant policji zmarł w dość tajemniczych okolicznościach. Czy mógł mieć jakikolwiek związek z zaginięciem pańskiego syna?

Dla mnie to jest numer, on był jednym z tych, którzy za tym stali. Nie wierzę, iż nie żyje. Rzekomo umarł w dwa tygodnie po śmierci mojego syna. choćby nie przeprowadzono sekcji zwłok. Akt jego zgonu wystawił podobno bardzo zaufany lekarz. Ciało zostało natychmiast skremowane, a prochy rozrzucone w Bieszczadach czy też w Puszczy Białowieskiej. Maciejem K. zajęło się CBA za czasów Mariusza Kamińskiego. Został choćby powołany zespół pod nadzorem Wiesława Jasińskiego, szefa delegatury CBA w Gdańsku. Podobno ślady biologiczne byłego komendanta znaleziono na szklance oraz na kierownicy i klamce samochodu, który został wyprodukowany kilka lat po jego śmierci. Mam dużo donosów, iż ktoś widział K. przy jego posesji pod Łąckiem. Różnie tam mówią, między innymi – iż zmieniono mu tożsamość. Podobno nosi teraz brodę. W sfingowaniu własnej śmierci pomagali mu ponoć ludzie z WSI. Moim zdaniem, za tą sprawą stoją jakieś służby.

Wiem, iż zwracał się pan także o pomoc do jasnowidzów.

Tak, między innymi do pana Jackowskiego, i bardzo dobrze go oceniam. Przejął się mocno. Spotkałem się z nim zaraz po uprowadzeniu Krzysztofa. Po pewnym czasie zadzwonił do mnie, żebym do niego przyjechał. Wtedy powiedział mi, kto stoi za uprowadzeniem. Zgadzam się z tym do dziś, ale z racji bezpieczeństwa pana Jackowskiego nie mogę ujawnić tej informacji. Jednak nie był w stanie określić, co stało się z Krzysztofem.

Było też bardzo celne wskazanie pewnej jasnowidzki.

Tę kobietę ktoś nam polecił, byli u niej córka z zięciem. Wskazała im, gdzie trzeba szukać, i nie myliła się. Byli w Kałuszynie, bardzo blisko Krzysia – żył jeszcze, gdy go szukali.

Pojawił się także rzekomy jasnowidz polecony przez policjanta.

Tak, przez policjanta prowadzącego śledztwo. Dla mnie była to dziwna postać, aczkolwiek – jak się później okazało – wskazywał miejsce pobytu już nieżyjącego Krzysztofa. Pojechałem do niego – i to było wtedy, gdy Krzysztof już nie żył. Ten jasnowidz powiedział mi, iż syn nie żyje, a jego ciało jest w Narwi. Nie uwierzyłem, bo byłem przekonany, iż Krzyś żyje. Byłem o tym przekonany do tego stopnia, iż choćby gdy go znaleziono, nie wierzyłem, iż to on. Aż do dnia, kiedy wyszły badania DNA. Po jakimś czasie ten jasnowidz zadzwonił i potwierdził swoje wcześniejsze słowa. Ale ja i tak nie przyjmowałem tego do wiadomości. Powiedziałem mu, iż ma mi dać spokój, bo w to nie wierzę. Ale on ciągle dzwonił i zadawał bzdurne pytania.

Pewnego dnia przyjechał do mnie człowiek z Płońska. Powiedział, iż jego syn też jest z tą sprawą powiązany i również zaginął – nie wiadomo, gdzie i co się stało, gdyż od policji nie może uzyskać żadnych informacji. Okazało się, iż jego syn działał w półświatku przestępczym razem z żoną. Mówił, iż bandyci zwykle zawijają porwanych w siatkę, oblewają betonem i wrzucają do rzeki. I to cmentarzysko jest w Narwi między Nowym Dworem Mazowieckim a Modlinem.

Zaczęło mi się to łączyć z tym, co mówił jasnowidz, bo ciało mojego syna znaleziono koło Różana przy Narwi. Niewykluczone, iż Krzysztof był w tę siatkę owinięty i wrzucony do rzeki. Jest też zeznanie w aktach sprawy, które to potwierdza. Gdy moja córka Danusia z moim zięciem pojechali do prosektorium, pracownik powiedział im, iż zwłoki zostały wyciągnięte z wody czy też z szuwarów. Ale śledczy utrzymują, iż wydobyli je z piasku. Jednak dla mnie nie jest to do końca jasne.

Były też spore nieprawidłowości przy wydawaniu opinii z badań DNA w Laboratorium Kryminalistycznym KWP w Olsztynie.

No właśnie, rodzi się pytanie: jak to się stało, iż badania wykazały, iż mój syn miał dwa różne DNA? Niedługo po tym, gdy ciało Krzysztofa zostało znalezione, zadzwonił do mnie jakiś facet. Powiedział, iż ma istotną wiadomość. Spotkaliśmy się w Zakroczymiu na stacji paliw. Zapytał, czy wiem, iż ciało mojego syna zostało w nocy podmienione. To nie było to ciało, które policjanci znaleźli pod Różanem. Zachowywał się tak, jakby przy tym był. W dodatku był bardzo przestraszony, prosił, abym nikomu o tym nie mówił. Prokuratura ani policja nie zainteresowały się tematem, mimo iż wysłałem im notatkę. Fakt ten wskazuje jednak na coś, co się wydarzyło – co nie powinno ujrzeć światła dziennego.

Co się zdarzyło w tym laboratorium?

Dwie próbki wykazały zgodność z kodem genetycznym Krzysztofa, natomiast jedna wykazała inny profil. W tej sytuacji ekspertyzy powinny zostać powtórzone, czego jednak nie zrobiono. W wynikach badań zatajono też informację o odmienności profilu jednej z próbek. Uważam, iż pomylono wydobyte ciała i doszło do wymiany próbki, podczas tej zamiany jedna z próbek nie została wymieniona. I tak wyszło, iż Krzysztof ma dwa różne DNA. Prokuratura twierdziła, iż było to jedynie zanieczyszczenie. Z kolei rzeczoznawca w tej materii wypowiedział się jednoznacznie: niemożliwe, aby było to zanieczyszczenie. Po drugie – w czasie, gdy przeprowadzano te badania, ktoś włamał się do laboratorium. Zaginął monitoring badań oraz zapis z kamer ochrony obiektu. Właśnie dlatego przeprowadzono ekshumację zwłok Krzysztofa.

Kto zamordował pańskiego syna? Skazano za to na dożywocie Sławomira Kościuka i Roberta Pazika.

Jestem przekonany, iż Pazik i Kościuk, którzy choćby się do tego przyznali, nie zamordowali Krzysztofa. Zrobił to prawdopodobnie Wojciech Franiewski z kimś jeszcze. Uważam, iż przyznali się tylko dlatego, bowiem obiecano im niskie wyroki. Ale stało się inaczej. Ile prokurator zażądał, tak sąd przyklepał. A potem obydwaj się powiesili czy też – jak się domniemywa – powieszono ich. Franiewski też w dziwnych okolicznościach rozstał się z życiem na trzy miesiące przed rozpoczęciem procesu. Zleceniodawcy od tamtej pory śpią spokojnie.

Cały czas walczy pan o prawdę. Czy nie obawia się pan odwetu ze strony ludzi, którzy stoją za porwaniem i śmiercią pańskiego syna?

Cały czas się boję. Dlatego moje ruchy są niekonwencjonalne. Czasem muszę się nie pokazywać, po prostu stonować. Ktoś nam cały czas nie odpuszcza, my to widzimy.

Czy myślał pan kiedykolwiek o zemście?

Takie myśli odrzucam. Mimo wszystko wierzę, iż uprowadzenie Krzysztofa będzie w końcu wyjaśnione. Zaś wszyscy zamieszani w jego zabójstwo zostaną wykryci i ukarani. Jest taka szansa, gdyż sprawą zajmuje się krakowskie Archiwum X.

Oby tak się stało. Dziękuję za rozmowę.

Jest to fragment książki Janusza Szostaka „Urwane ślady”

KSIĄŻKA TU DO KUPIENIA

Idź do oryginalnego materiału