Polskie „Californication”, to choćby nie jest ono

10 miesięcy temu

W pierwszej kolejności chciałabym podziękować Karolinie Rogaskiej. Za to, iż odważyła się pokazać środkowy palec fałszywej skrusze – jak to ujęła Manuela Gretkowska – „obślizgłego gówna, które udaje brylant, udzielając rad, jak błyszczeć”. Nie będę z tą drugą konkurować o dosadniejszy opis „spowiedzi” Marcina Kąckiego na łamach „Gazety Wyborczej”, ale pokuszę się o podsumowanie: „Ja, ja i jeszcze raz – ja. Krzywdziłem, ale się nie cieszyłem. Przepraszam, ale czasu bym nie cofnął. Teraz weźcie ze mnie przykład, panowie”.

O co chodzi? Kącki napisał dla „Wyborczej” tekst, w którym przyznał się m.in. do złego traktowania kobiet. Dzień później dziennikarka „Newsweeka” Karolina Rogaska doprecyzowała, iż była jedną z jego ofiar i bynajmniej nie czuje się z publicznymi przeprosinami Kąckiego dobrze. O tym, iż się przed nią rozebrał i masturbował, poinformowała kilka tygodni wcześniej Instytut Reportażu prowadzący Polską Szkołę Reportażu, której Rogaska jest absolwentką, a Kącki był – do momentu zgłoszenia przemocy – wykładowcą. „Odsunęliśmy go od pracy ze studentkami i studentami PSR, poinformowaliśmy go o powodach tej decyzji” – czytamy w oświadczeniu Instytutu.

Redakcja „Gazety Wyborczej” po publikacji materiału Kąckiego i pod naporem krytyki, jaka wylała się na dziennikarza i nią samą, oznajmiła, iż nie miała pojęcia o sprawie i o tym, iż jego tekst „może mieć drugie dno – wyprzedzające usprawiedliwienie własnych występków”.

„Dlatego postanowiliśmy zawiesić Marcina Kąckiego i odsunąć go od pracy z autorkami i autorami. Będziemy informować o dalszych krokach wobec Marcina Kąckiego, czekamy też na wyjaśnienie zarzutów przez Polską Szkołę Reportażu” – napisali zastępcy redaktora naczelnego gazety. Tyle, suche fakty. A teraz przyjrzyjmy się bliżej, co autor miał na myśli i czy faktycznie – jak twierdzą jego koledzy – to bicie się w pierś powinno zachwycać.

Tu chlałem, tu rzygałem, tam molestowałem”

Mnie nie zachwyca. Dziennikarz otwarcie romantyzuje nadużycia i – wybaczcie dosłowność – brandzluje się do własnego odbicia. To dobrze nam wszystkim znana figura zdolnego bad boya z problemami, którego trzeba holować i wiele mu wybaczać, bo tak naprawdę jest wrażliwym chłopakiem, chcącym zdemaskować i zmienić ten straszny świat za sprawą swoich reportaży, a przy okazji, no niestety, niszczącym życia kolejnym osobom, w tym własnym dzieciom.

Gdyby chodziło o kobietę, pomstowalibyśmy, iż co z niej za matka. Ale koleś, który rzadko wychodzi z alkoholowych ciągów, poza tym skupiając się na karierze, zamiast zająć się pociechami? Stare, znaliśmy i nie reagowaliśmy.

Pal licho, gdyby Kącki masturbował się w zaciszu własnego pokoju przed lustrem. Wiemy już, iż robił to też w obecności co najmniej jednej wystraszonej kobiety. Teraz dziennikarz staje prawie nagi (prawie, bo ubrany jedynie w narcystyczny płaszcz) i czeka na oklaski. Nie tylko bowiem poświęcił życie dla Wielkich Spraw, podjął się traumogennego zawodu, za jaki uchodzi zmitologizowane dziennikarstwo, i „musiał” to sobie zrekompensować toksycznymi zachowaniami, ale poszedł w końcu na terapię i jednak próbuje ogarnąć swój życiowy bajzel.

Jednak w swojej „spowiedzi” Marcin Kącki dowodzi, iż kobiety wciąż traktuje jak elementy scenografii we własnym monodramie, zatytułowanym Autofellatio: tu chlałem, tu rzygałem, a tam prawie się przekręciłem. Śmiało, dajmy mu Grand Pressa, bo – choć treść jest obrzydliwa, to przecież, jak twierdzą niektórzy – dobrze skonstruowana.

Onanizm, nekrofilia i koleżanki feministki

Na domiar złego Kącki wyciera sobie gębę troszczącymi się o niego partnerkami, cenionymi koleżankami po fachu, a choćby feministkami, które zjadły zęby na punktowaniu podobnych do niego typów i które niepytane bierze jako zakładniczki do legitymizacji swoich wynurzeń, wypaczając, czy wręcz ubierając w groteskę sens równościowej walki.

Wymienione w tekście zostały Agnieszka Szpila, Patrycja Wieczorkiewicz i Katarzyna Wężyk – jakoś żadna z nich nie rzuciła się do wybielania i wybaczania Kąckiemu tego, iż dopuszczał się molestowania, choć dwie ostatnie dobrze znają się z nim prywatnie. Jego zmarła niedawno i jeszcze niepochowana przyjaciółka Ewa Wanat nie może choćby zaprotestować przeciwko włączaniu jej do całej tej męczeńskiej narracji. Nie wiem jak wy, ale ja tu widzę nie tylko obleśny onanizm, ale – co napisała mi wściekła Szpila – godną potępienia nekrofilię, w ramach której autor żebrze o nasze – czytelniczek – współczucie. Patrycja Wieczorkiewicz również wyraziła w mediach społecznościowych złość, iż znalazła się w artykule.

Nie odmawiam Kąckiemu prawa do skruchy, przemiany i tak dalej, ale można powiedzieć „przepraszam” i postawić kropkę. Tymczasem w „Wyborczej” dostajemy potok usprawiedliwień biednego chłopca, który nie umie w miłość i emocje. Niewątpliwie Kąckiego skrzywdził patriarchat, ale nie oszukujmy się: dziennikarz długo czerpał z niego benefity, przynoszone mu zresztą przez system medialny na tacy. Bo w środowisku, którego był częścią, wiecznie pijani, ale utalentowani, inteligentni, sypiący bon motami, reportersko odważni, nadstawiający karku za nas wszystkich, romantycznie przeklęci przez swój geniusz łobuzi kochają – jak głosi staroseksistowskie przysłowie – najbardziej i cieszą się szczególnymi względami. W redakcjach i wydawnictwach przez cały czas panuje klimat rodem z męskiej szatni, gdzie laskom przydałoby się trochę dystansiku, a facetom trzeba klaskać, póki generują te swoje błyskotliwe puenty.

Przypadek Lisa niczego ich nie nauczył

Podczas lektury tekstu Kąckiego nie mogłam oprzeć się wrażeniu, iż nie tak dawno czytałam bardzo podobną opowieść. Pamiętacie sprawę Tomasza Lisa, eksredaktora naczelnego „Newsweeka”, którego podwładni oskarżyli o mobbing i napaść seksualną? Tak wówczas skomentował to Jacek Żakowski, uznając, iż nie bez znaczenia pozostaje tu „wątek pokoleniowy”:

„Kiedy wchodziłem do tego zawodu, to tzw. prawdziwy dziennikarz musiał dużo palić, pić, kląć i podrywać. To było logo naszej niezależności i nonkonformizmu w późnym PRL, kiedy zaczynałem, w podziemiu i w młodej III RP, kiedy nowa klasa odkryła białe skarpetki do garniturów i czarnych mokasynów. […] Rozmawialiśmy twardo, by bronić swoich racji. Z natury zawodu mogliśmy być albo łajdakami, albo buntownikami.

Buntownicy nie nosili krawatów i nie mówili „ąę”. A permanentne napięcie rozładowywali przy pomocy tzw. ryzykownych zachowań. Dlatego średnia długość życia dziennikarza była tradycyjnie dużo niższa od średniej krajowej. Po cichu byliśmy z tego dumni. Spalaliśmy się świadomie. W III RP dołączyło do nas pokolenie, które się nie chciało buntować. Chciało uprawiać zawód, choć zostało potraktowane okropnie. Groszowe płace, niepewność zatrudnienia na śmieciowych posadach, przepastne hierarchie musiały generować gniew, który nie miał ujścia, bo jest to pokolenie indywidualistów.

Związki zaczęły w mediach powstawać dopiero w trzeciej dekadzie i wciąż są rachityczne. Nikogo młodszego nie zdołałem namówić, by wstąpił do SDP, aż w końcu wystąpiłem. W prodemokratycznym Towarzystwie Dziennikarskim średnia wieku przekracza 60 lat. Odbierałem to jako nową normalność. Po to się spalaliśmy, żeby następni nie musieli. Sprawa Tomasza Lisa pokazuje, iż zaszło to za daleko. Zwłaszcza iż – jak wszyscy wiemy – wśród gwiazd były dużo gorsze przypadki drapieżników, których sobie hodowaliśmy zbiorowo, pozwalając na przekraczanie granic. Żadne prawo, żadna najlepiej rządzona korporacja, żadna instytucja nie poradzi sobie z drapieżnikami, o ile my będziemy ich rozbestwiali, milcząc i latami tłamsząc w sobie złość, jak to opisała WP w tekście o «Newsweeku»”.

Przytaczam całość dlatego, iż niedługo od sprawy Lisa miną dwa lata, a redakcje zdają się nie wyciągać wniosków z tamtego wydarzenia, bo hodują kolejne generacje dziennikarzy przekonanych o własnej wielkości i bezkarności, jak również dziennikarek pozostających wiernymi strażniczkami tego chorego systemu.

„Wyborcza” plącze się w zeznaniach

Na szczęście przybywa też osób, które jak Karolina Rogaska nie grają w żadnej z tych drużyn. Ale zastanawiałyście się, co by było, gdyby pracowniczka „Newsweeka” nie znalazła w sobie siły na publiczne wyznanie?

Powiem wam – Kącki przez cały czas zbierałby laury za odwagę, co widać po tym, jak zachowała się „Wyborcza”. Gazeta publikuje tekst, w którym autor przyznaje się do nadużyć, ale nie zadaje sobie trudu zadbania o bezpieczeństwo (przecież roi się tu od mogących pomóc zidentyfikować opisywane osoby szczegółów) i głos jego ofiar, po czym stwierdza, iż o niczym nie miała pojęcia.

, porównując fragment „spowiedzi” autora z 5 stycznia i oświadczenia wicenaczelnych „Wyborczej” z 7 stycznia.

Kącki: „I gdy tak wyspowiadany, z grzechami samemu sobie odpuszczonymi, z jęzorem na brodzie pchałem się do komunii, to w moje plecy zapukał jeszcze rozbujanym kadzidłem Paweł Goźliński z naszej szkoły reportażu i powiedział, iż jedna z kobiet z naszej szkoły uważa, iż przekroczyłem granice, i to jest, powiedział Paweł, dla naszej szkoły reportażu niedopuszczalne”.

Redakcja gazety (Roman Imielski, Aleksandra Sobczak, Bartosz T. Wieliński): „Aż do sobotniego wpisu Karoliny Rogaskiej, a później oświadczenia Polskiej Szkoły Reportażu, nikt w redakcji «Gazety Wyborczej» nie miał świadomości, iż Marcin Kącki został oskarżony przez Karolinę Rogaską o napaść seksualną i iż został on zawieszony przez Polską Szkołę Reportażu”.

Coś wam zgrzyta? Mnie też, ale przecież chowanie głowy w piasek przez Ważne Osoby w mediach to nie jest ani nowość, ani niespodzianka.

Dlaczego nie było wielkich artystek?

Zdążyłam już przeczytać, iż gdyby nie Kącki (pozwólcie, iż dopytam: gdyby nie chlał i nie molestował?), nie mielibyśmy tylu wspaniałych książek, a – oddajmy mu to – zdemaskowani przez niego złole pokroju dyrygenta poznańskich Słowików nie poszliby siedzieć. Inni dodawali, iż dziennikarki nie mają podobnych osiągnięć, tylko jęczą, iż są molestowane, by zaistnieć. Obrzydliwa argumentacja, ale się odniosę, bo przypomina mi się lektura wydanego niedawno nakładem Smaku Słowa eseju Lindy Nochlin. W 50. rocznicę jego powstania tekst wciąż wydaje się świeży i – w niektórych pewnie kręgach – odkrywczy.

W Dlaczego nie było wielkich artystek? autorka pisze, iż za tytułowym pytaniem kryje się fałszywy „mit Wielkiego Artysty – istoty wyjątkowej, obdarzonej boskimi cechami, bohatera setek monografii – który od urodzenia nosi w sobie tajemniczą esencję, niczym grudkę najczystszego złota” i towarzyszące mu przekonanie, iż „owa tajemnicza esencja, zwana Geniuszem lub Talentem, jak morderstwo zawsze wyjdzie na jaw, choćby w najbardziej nieprawdopodobnych bądź niesprzyjających okolicznościach”.

A teraz w miejsce artysty wstawcie dziennikarza, którego wielkość też tłumaczy się wyjątkowym darem, talentem, pisarskim kunsztem – nazwijcie to sobie, jak chcecie. Przyzwyczailiśmy się do zaczerpniętego wprost z religijno-magicznego porządku, iż osoba tworząca dobre artykuły, reportaże, książki jest nadczłowiekiem, który bez względu na przeciwności i okoliczności robi karierę i któremu z tego właśnie powodu tak wiele się wybacza. Figura Kąckiego – podkręcona, zresztą, przez niego samego do granic hagiograficznej przesady – jest dokładnym odzwierciedleniem powyższego mitu, w którym nie ma miejsca na powiedzenie na głos: nie Dar, a zorientowane na playboyów systemy: społeczny, edukacyjny, a potem zawodowy, tutaj medialny – stwarzają Kąckim tego świata idealne warunki (albo przeszkody „kształtujące charakter”) do wejścia na szczyt i wzmacniają destrukcyjne poczucie, iż mogą sobie pozwolić na więcej niż inni.

Kącki sobie pozwolił. I przeprasza, ale tak nie za bardzo, bo przecież niczego w swoim życiu by nie zmienił, co oznacza, iż chyba mówi do nas wciąż ze szczytu, a nie dna.

„Typ dziada przepraszalnego”

W swojej książce na temat gównodziennikarstwa (uwaga, lokowanie produktu: premiera wiosną), czyli tego, czym w efekcie niesprawiedliwej transformacji ustrojowej w późnym kapitalizmie, pod wpływem clickbaityzacji i prekaryzacji, stawał się mój zawód, piszę o tym, iż pewna doza zarozumialstwa i narcyzmu wydaje się nieodłącznym elementem błyszczenia albo w ogóle funkcjonowania w branży medialnej.

Można, rzecz jasna, potraktować to jako niesłuszny zarzut i zacząć się obrażać na rzeczywistość. Przecież nie po to wypruwamy sobie żyły, niemalże altruistycznie robiąc coś, co służy dobru publicznemu, by nazywać nas zadufanymi w sobie zjadaczami rozumów. I tak naprawdę wcale nie zależy nam na sławie i podziwie.

Ale można też zejść z piedestału patosu i przyznać, iż przed wieszczonym od lat, ale wciąż nienadchodzącym upadkiem dziennikarstwa, kroczy większa lub mniejsza pycha. Ta sama, którą nakręcają zwłaszcza medialne gwiazdy, pokazując szeregowym pracownikom, iż trzeba aspirować do bycia wielbionymi, wszystkowiedzącymi i nieznoszącymi sprzeciwu albo siedzieć cicho i klepać shitnewsy. Przecież gówno aż tak bardzo nie śmierdzi, gdy pracuje się w prestiżowej redakcji.

Gdyby mnie ktoś spytał, czy mam w sobie dziennikarską diwę, zamiast zasłaniać się górnolotnymi ideałami, pewnie odpowiedziałabym nonszalancko: „tak, a co?”, mimo iż nie zarabiam choćby jednej dziesiątej tego, co większość znanych redaktorów, i jestem tylko małą, skorą do trollingu dziennikareczką bez szans na Pulitzera, choćby tego polskiego.

Sądzę jednak, iż do odrobiny megalomanii mamy prawo wszyscy, pod warunkiem iż w redakcjach patologią, a nie normą są wyzysk pracowników i pracownic, przemoc, chlanie i seksizm. Zastanawiam się, gdzie byli naczelni „Wyborczej”, gdy najebany Kącki zamykał numer. I co robili, gdy publikował swój tekst? Gdzie będą, gdy kolejni Wielcy Dziennikarze zechcą upublicznić swoje nie-przeprosiny? Bo iż zechcą pisać sobie usprawiedliwienia – w tej czy innej formie – nie mam wątpliwości. Gretkowska pisze nawet, iż Kącki to nowy typ – „typ dziada przepraszalnego”:

„[…] kiedyś były dziady proszalne. Tyle iż Kącki nie prosi o łaskę, żąda podziwu. W dodatku niczego nie żałuje. Nic złego przecież kobietom nie zrobił, skrzywdził je zaledwie sentymentalnie. Ta reporterska wrażliwość na oczy wpatrzone w niego z nadzieją, gdy kłamał. Ani słowa, iż zmuszał je do oglądania swojego obnażonego fiuta przy masturbacji”.

A nam wciąż każe patrzeć.

Idź do oryginalnego materiału