2 kwietnia 2005 r. jak co weekend mieszkańcy Philippi na peryferiach Kapsztadu świętowali koniec pracowitego tygodnia. Nie tańczyli, nie śpiewali, po prostu gromadzili się w kilkuosobowych grupach i pili. Dzieci z babkami spały w domach, a znudzone psy choćby nie zwróciły uwagi na obcego.
Od zapadnięcia zmroku tajemniczy mężczyzna siedział na wzgórzu i patrzył. Tak właśnie zauważył pierwszą ofiarę, Bonnie Swartz.
Kobieta wracała od znajomych, kiedy z krzaków wyłoniła się postać. Było ciemno i nie widziała jego twarzy, zwróciła tylko uwagę na to, iż ów człowiek szarpie się z guzikami przy rozporku. Próbowała przyspieszyć kroku, ale obcy zagrodził jej drogę.
– Czego ode mnie chcesz? – zapytała. — choćby cię nie znam.
Nie odpowiedział, rzucił ją na trawę, kilkukrotnie zgwałcił i brutalnie pobił. Być może życie uratowała jej dzwoniąca komórka. To zaniepokojone dzieci próbowały się skontaktować z matką, ale zamiast spodziewanego głosu, usłyszały charczenie i przerażające polecenie „Przyjdźcie na wzgórze, ona zaraz będzie martwa…”.
Przestępcy są tu bezkarni
Philippi leży na południowo-wschodnich przedmieściach Kapsztadu i formalnie określa się je jako obszar „półmiejski”. 20 lat temu, kiedy miały miejsca te okrutne zdarzenia, wyglądało niczym brazylijskie fawele. W domach skleconych naprędce z dykty i blachy, często bez okien i sprawnie działającej kanalizacji, mieszkało kilkaset tysięcy osób.
Pierwsi osadnicy pojawili się tam w połowie XIX w. i co interesujące – byli to Niemcy. Zachęcano ich do emigracji, kusząc wizją wolnej, dobrze nawodnionej ziemi. Rzeczywistość odbiegała od obietnic, ale przybysze, przepojeni luterańskim etosem wysiłku i pracy, dokonali niemożliwego – zamienili piaszczyste gleby w ogród warzywny. Z czasem przybywało tu i rdzennej ludności, zwłaszcza w okresie apartheidu.
I tak bogaci biali obszarnicy wzbogacali się na niewolniczej pracy miejscowych, dając im w zamian niewielkie wynagrodzenie i możliwość mieszkania na terenie przylegającym do pól. Nikt nie dbał o zaplecze socjalne — nie tylko o dostęp do edukacji dla dzieci, ale i ochronę mieszkańców. Przestępcy mogli więc czuć się bezkarnie na tych biednych przedmieściach stolicy.
Wyjątkowo brutalny maj
Kolejny atak wydarzył się na początku maja. Zanim do niego doszło, napastnik przyczaił się w buszu na spacerującą parę, ale coś go przestraszyło. Wiedział za to, iż w domku, w którym na co dzień mieszkało tych dwoje, została starsza kobieta. Jej córka, Elseba Jarvis, dokładnie zapamiętała tamten wieczór: poprosiła choćby swojego chłopaka, żeby zajrzał w zarośla, skąd dobiegał szelest. Nie spodziewała się, iż kiedy wróci do domu, nie zastanie w nim matki. Pytała krewnych, czy nikt jej tego wieczoru nie widział. Wszyscy jednak byli zbyt zamroczeni alkoholem, by przeszukiwać choćby osiedle.
Minęło kilka dni, kiedy bawiące się niedaleko tamy dzieci zobaczyły, iż na wodzie coś się unosi. Gdy podeszły bliżej, okazało się, iż to ciało zgwałconej i zamordowanej Miny Jarvis, ich babci.
Wśród philippińczyków zapanował strach, tym większy, iż nikt z policji nie wydawał się zainteresowany napaściami.
Także trzecie uderzenie napastnika, nazwanego potem „Jezusem” bądź „Zabójczym Jezusem”, nie poruszyło funkcjonariuszy, zwłaszcza iż mężczyzna, który był ofiarą, został „tylko” pobity wielkim drągiem. Ale właśnie wtedy wyklarował się typowy scenariusz napaści. Sprawca działał w weekendy, atakował bez względu na płeć, ze szczególnym upodobaniem zaczajał się jednak na pary. Mężczyzn najpierw zabijał – często przez uderzenie w głowę kamieniami bądź kijem. Kobiety natomiast na przemian bił i wielokrotnie gwałcił. Niektórym udawało się ujść z życiem, większość jednak nie przeżyła.
Profil mordercy
Napastnikiem okazał się Jimmy Maketta, urodzony – tu nie ma pewności – w 1964 bądź 1965 r. jako jedno z piętnaściorga dzieci. Wychowywał się w dysfunkcyjnym otoczeniu i od dziecka przejawiał zachowania sadystyczne, także względem zwierząt, co według wielu sądowych psychiatrów jest jedną z charakterystycznych cech przyszłych seryjnych zabójców. Wśród innych okoliczności zaistniałych w początkowym okresie życia, które mogą sprawić, iż człowiek o osobowości dyssocjalnej staje się przestępcą, było nadużywanie alkoholu i środków psychoaktywnych przez jego rodziców — także matkę, gdy była ciąży.
Jimmy Maketta
Maketta w dzieciństwie nie nawiązał relacji z rówieśnikami. W wolnym czasie eksperymentował w najgorszym tego słowa znaczeniu. Miał na koncie podpalenia, a choćby akty zoofilne, te zaś wchodzą w skład klasycznej koncepcji traumy Erica Hickey’a. Profesor Hickey, uważany za jednego z najlepszych na świecie specjalistów w psychologii sądowej, zbadał przypadki kilkuset seryjnych morderców i na tej podstawie sformułował listę możliwych przyczyn wynaturzeń. Stwierdził m.in., iż „to zaniedbanie dziecka prowadzi do obniżenia jego samooceny i pomaga rozwijać świat fantazji, w którym ma kontrolę”, co w praktyce oznacza, iż straumatyzowany w dzieciństwie dorosły realizuje swoje potrzeby w niestandardowy, eufemistycznie mówiąc, sposób. I tak też było w przypadku Maketty.
Najpierw był praktycznie bezdomny, potem zdarzało mu się pomieszkiwać z jedną z sióstr. Wciąż nie umiał znaleźć sobie ani stałego lokum, ani pracy i jest to również jedną z charakterystycznych cech wymienianych w przypadku podejrzeń o sprawstwo seryjnych morderstw; jak podaje FBI tylko 20 proc. seryjnych morderców miało stałe zatrudnienie. Mimo to Maketcie paradoksalnie udało się początkowo poukładać życie, a choćby założyć rodzinę. Jak to możliwe?
Diabeł w przebraniu
Pewnych odpowiedzi na tak postawione pytanie udzielają osoby zaangażowane w sprawę. Pierwsza z nich to Sean Kaliski, psychiatra powołany przez sąd w Kapsztadzie do zaopiniowania podejrzanego. Dodajmy, iż przodkami tego naukowca o swojsko brzmiącym nazwisku byli najprawdopodobniej polscy Żydzi, którzy w XIX w. wyemigrowali do Afryki. Ów Kaliski zapisał pierwsze wrażenie ze spotkania z Makettą: „Był łagodny, mówił cicho i miał sympatyczny wygląd”, następnie dodał, iż „Nie ma w nim wyrzutów sumienia kiedy zapytałem, co o tym wszystkim sądzi, tylko wzruszył ramionami”. W innym miejscu zaś konkludował: Maketta jest „niebezpiecznym psychopatą pozbawionym wyrzutów sumienia”, który powinien trafić do więzienia „na zawsze”, ponieważ „nie można go zrehabilitować i będzie przez cały czas mordował”.
Dwie opinie wyrażone przez specjalistę, mogą wydawać się sprzeczne. Jak to możliwe, iż jedna osoba jest sympatyczna, a zarazem brutalna i pozbawiona wszelkich skrupułów? Psychiatria sądowa nazywa to zjawiskiem „mask of sanity”, czyli nakładaniem metaforycznej maski, dzięki której niebezpieczny i niezrównoważony człowiek może okresowo sprawiać wrażenie przeciętnie zsocjalizowanej osoby.
Skoro więc choćby fachowiec od grzebania w mrocznych duszach dostrzegł sympatyczną twarz Jimmy’ego Maketty, nie powinno dziwić, iż i dla otoczenia potrafił być przewrotnie uroczy. O tym bardzo boleśnie przekonała się niejaka Janetta. Była młodą, niedoświadczoną dziewczyną, kiedy zaczęła spotykać się z Makettą. Początki ich znajomości wspomina w superlatywach. Opowiada o wspólnych spacerach, śmiechu i wzajemnej trosce. Wszystko to miało się diametralnie zmienić w dniu ślubu. Wtedy czarujący dotąd Jimmy przeobraził się w diabła – bił ją po głowie, kopał po całym ciele, nie oszczędzał jej choćby wtedy, kiedy była w kolejnych ciążach. Kobieta wielokrotnie chciała od niego odejść, ale mimo iż zaborczy mąż nawiązywał rozliczne romanse, jej samej nie pozwalał na rozstanie.
Czarę goryczy przelał jeden z jego pozamałżeńskich związków. Janetta Maketta wyprowadziła się wraz z dziećmi z domu, a niewierny mąż niedługo po rozwodzie ożenił się z inną. Co interesujące druga żona w bardzo podobny sposób opisywała pożycie z Makettą. Po idealnym miodowym miesiącu nastąpiła fala agresji i gwałtu.
Jesus face
Coraz brutalniej było także w Philippi. Ofiar przybywało, a zbrodnie stawały się coraz okrutniejsze — ciała ćwiartowane siekierą bądź maczetą, zwłoki niejednokrotnie jeszcze pośmiertnie bezczeszczone. W pewnym momencie doszło choćby do tego, iż jednocześnie odbywały się trzy pogrzeby zabitych.
Bezpiecznie nie czuły się także te kobiety, które przeżyły. Na jawie i w snach wciąż pojawiała się im jego twarz z charakterystycznym tatuażem na wewnętrznej stronie wargi – napisem Jesus. Stąd też mordercę gwałtownie przezwano „Jezusem”, a i on sam w swoich późniejszych zeznaniach chętnie powoływał się na Słowo Boże. Strach padł także na farmerów, którzy nie mieli pożytku z wystraszonych najemników i w efekcie kapsztadzka policja postanowiła przyjrzeć się sprawie.
Szybko znaleziono „winnego” – 49-letniego Stanley’a Martinsa. Mimo iż świadkowie nie rozpoznawali w nim oprawcy, był idealnym kozłem ofiarnym. Zdezorientowany błąkał się w krzakach, a w dodatku przebywał na zwolnieniu warunkowym za niewielkie kradzieże. Funkcjonariuszom tak zależało na zakończeniu sprawy, iż nie brali pod uwagę ani niezgodności DNA, ani tak oczywistego faktu, iż Martins był za drobny i za słaby, aby atakować – często postawnych – mężczyzn.
W listopadzie 2005 r. władze były przekonane, iż schwytały mordercę. Trwały w tym przeświadczeniu do czasu, kiedy nowy prokurator wrócił do sprawy i zarządził przeszukanie okolicy. Znaleziono telefon. Sprawdzono ostatnich kilka połączeń i wszystkie były pod ten sam numer. Zidentyfikowano właściciela, którym okazał się nastoletni Daryl z pobliskiego Grabouw, a prywatnie… syn Jimiego Maketty. Chłopak przekazał policjantom adres ojca, pod którym go nie znaleziono. Wyśledzono za to jego kryjówkę z pozostawionymi ubraniami, jedzeniem i osobistymi drobiazgami. Kiedy wreszcie udało się go złapać, konsekwentnie zaprzeczał, aby miał cokolwiek wspólnego z przedstawianymi zarzutami. Dopiero kiedy pokazano mu jego telefon, morderca niespodziewanie się otworzył i rozpoczął swoją nieoczywistą spowiedź.
Tylko dzieci żal
– Oskarżam moją żonę… – wyznał. – Wszystko wydarzyło się przez nią, dlatego iż ode mnie odeszła i nie pozwalała mi spotykać się z moimi dziećmi tak często, jak tego chciałem – czytamy w relacjach południowoafrykańskich dziennikarzy.
Maketta wielokrotnie zapewniał, iż dzieci były i są dla niego najważniejsze, iż dla nich mógłby zrobić wszystko i co zaskakujące, jego pierwsza żona potwierdza te słowa. „Zawsze był dobrym ojcem”. Być może to tłumaczy, dlaczego wśród jego ofiar nigdy nie było dzieci. choćby jeżeli przebywały akurat w pobliżu, pozwalał im uciec. Miał za to obsesję par – jakoby przypominały mu o rozwodzie. Stąd też brał się jego schemat działania – jeżeli tylko nadarzała się okoliczność, napadał na kobiety idące z mężczyznami, rzadziej były to same kobiety albo sami mężczyźni.
Jednak i tym wyznaniom nie można dać całkowitej wiary, bo w innym momencie Maketta oznajmił, iż „prowadził go Jezus”, a w jeszcze innym, iż „było w nim zwierzę”, które czasem wprost nazywał „bestią” bądź „lwem” czy „tygrysem”. Opowiadał też, iż słyszał głosy, które kazały mu zabijać albo w imię Boga „oczyszczać” świat z rozwiązłych, pijanych czy nieuczciwych par.
Sprawę z Philippi prowadził Kapitan Moriss i to on dał podejrzanemu papier i długopis, a wtedy Maketta zaczął zapisywać kolejne karty. Strona po stronie szczegółowo zrelacjonował 18 gwałtów, 16 morderstw, sześć włamań do domów, dwa napady, dwa usiłowania morderstwa i dwie napaści. A do tego kilka zabójstw, których miał się dopuścić jeszcze w latach 90. Zwierzenia opatrzył mapką, dzięki której policja znalazła ciało kolejnej ofiary. Mimo iż morderca skończył – i to nie bez trudu – tylko kilka pierwszych klas, wykazywał przedziwne zainteresowanie pisaniem i rysowaniem.
W toku śledztwa, wznowionego – przypomnijmy – przez drugiego z kolei prokuratora, wyszło również na jaw, jak wiele oczywistych sygnałów, zostawianych bezpośrednio stróżom prawa, zostało zlekceważonych, a tym samym ilu zbrodni można było uniknąć. Ba, choćby sam „Jesus” Maketta przynajmniej dwukrotnie dzwonił na posterunek, wysyłał mapki i listy „anonsujące, gdzie są planowane następne zbrodnie” – i nikt się tym nie zainteresował.
Po telefonach i listach go poznacie
I właśnie uwaga, rozmowa, skupienie na nim, zdają się być tym, na czym Maketcie najbardziej zależało. Już z aresztu wysyłał listy czy to do miejscowych gazet, czy do samego prowadzącego śledztwo w podziękowaniu za fakt, iż ten „właściwie się nim zajął”. Kiedy toczyły się rozprawy przed sądem w Kapsztadzie, Maketta był zawsze spokojny, opanowany, choćby lekko uśmiechnięty. prawdopodobnie była to jedna z tych masek, o których mówili specjaliści.
Także potrzeba nawiązania kontaktu, swoistego dialogu z detektywami, jest znana badaczom psychiki seryjnych morderców; wspomnijmy tu chociażby o najsłynniejszej epistolografii kryminologicznej „Zodiaka”. Więc nie dziwi, iż i Maketta cieszył się z obecności dziennikarzy na sali sądowej i był żywo zainteresowany tym, kto i co o nim pisze.
Wyrok ogłoszono w 2007 r. Z postawionych 54 zarzutów udało się udowodnić 47, za co mordercę skazano na najwyższy ówczesny wymiar kary w RPA – 25 lat więzienia w odizolowanej celi, bez prawa ubiegania się o przedterminowe zwolnienie.
Historia ta ma też swój apendyks, jak iż by inaczej, epistolograficzny. I pierwszy list Maketta napisał w misjonarskim stylu do kapitana Morissa i wyznał, iż „teraz jest już po stronie Jezusa i rozpoczyna nowy rozdział życia”. Drugi, zgoła odmienny trafił do eksżony, Janetty Maketty. Zalecał jej, aby przekazała dzieciom: „tata żyje, odpocznie trochę i do nich wróci”. A ją informował, iż jak tylko wyjdzie z więzienia, to ją zabije.
Koniec jego kary przypada na rok 2030.