„Panie Abrahamson, Pańska synagoga płonie!” (Fakty z „stettiner” przeszłości) (rozdziały V-XII)

1 tydzień temu

Hans-Gerd Warmann

Przekład i spolszczenie z j. niemieckiego: KAROL CZEJAREK

KAPTUROWY MORDERCA EDMUND HEINES

w 1928r. zostaje skazany w Szczecinie (STETTIN)!

Późne ukaranie krwawego zabójstwa

Rok 1928 wcale nie był jeszcze taki „stary”, gdy policja w Greifenhagen otrzymała zgłoszenie o znalezieniu zwłok, mocno już „rozłożonych przez czas”, w pobliżu Gutes Rosenfelde w gminie Greifenhagen. Był członkiem miejscowej ochotniczej straży pożarnej, nazywał się Willi Schmidt, a „zaginął” w 1920r.

Zawiadomienie o fakcie odnalezienia zwłok wpłynęło od świadka tego okropnego wydarzenia.

Podjęte natychmiastowe działania policji kryminalnej potwierdziły zgodność tego doniesienia.

Według śledczych wyglądało to na zabójstwo z premedytacją – jak to określono w protokole – z powodu „zdrady”, w następstwie czego policja aresztowała kilka osób podejrzanych o dokonanie tego czynu. Potencjalni sprawcy byli członkami dawno już rozwiązanej organizacji – zdaniem policji – „przestępczej” o nazwie Freikorps (korpus ochotniczy) „Roßbach”, która w 1920 r. organizowała napady na dworcach towarowych: Gütern Stecklin, Rosenfelde i Liebenow w powiecie Greifenhagen.

Prokuratura w Szczecinie, po przeprowadzeniu dochodzenia, wystawiła wnioski o aresztowanie podejrzanych o dokonanie zabójstwa: b. porucznika Edmunda Heines, b. sierżanta Hansa Ottowa, także b. podoficera Johanna Vogta i robotnika Maxa Olschewskiego. Heines, który był wtedy członkiem organizacji „Freikorps Roßbach“ został ujęty przez bawarską policję kryminalną 22 stycznia 1928r. w Schongau (Górna Bawaria). Z Monachium ten – jak się później okazało – główny oskarżony został przewieziony do więzienia w Szczecinie.

Poszukiwania zwłok zamordowanego Willi Schmidta trwały przez wiele lat, a odnalezione zwłoki były już trudne do rozpoznania. Tym bardziej, iż ukryto je w miejscu, w którym sądzono, nigdy nie zostaną odnalezione.

Prawdopodobnie zabójcy tego czynu, mieli powody, aby wszelki ślad po zamordowanym zatrzeć raz na zawsze! A Przede wszystkim, aby nie doszło do odnalezienia go w pobliżu miejscowości, w której był dobrze znany. Dlatego postanowiono wykopać ciało zmarłego z jego pierwotnego miejsca pochówku i „przetransportować”, jak im się wydawało, w całkowicie „bezpieczne” miejsce. Ale mimo to, śledczym udało się odnaleźć zwłoki Willi’ego Schmidta.

Kim był Willi Schmidt i z jakiego powodu musiał zejść (i to w tak brutalny sposób) z tego świata? Ten niepozorny, zwykły robotnik, bez jakiegokolwiek wykształcenia, urodził się 30 stycznia 1899r. w Szczecinie (miasto oczywiście nazywało się wtedy jeszcze „Stettin”). Kilka lat po jego urodzeniu zmarli mu rodzice. Od tego momentu chłopiec miał wielu kuratorów, m.in. także w osobie swego wujka, mieszkającego na Pomorzu. Gdy doszedł do pełnoletności, kazał sobie w roku 1920 wypłacić należny mu spadek po rodzicach. Było to na krótko przed jego śmiercią, kiedy z tym postanowieniem pojechał do wujka mieszkającego w Szczecinie. W tym czasie Schmidt był już członkiem (od r. 1918) ochotniczego korpusu „Roßbach”, pełniąc w nim służbę, najpierw w formacji „zwykłej piechoty”, a później w batalionie „ochrony granicy”. Wtedy dał się wciągnąć „w nielegalny interes” polegający na okradaniu wagonów towarowych w miejscach, w których jednocześnie pełnił funkcję oficjalnego ochroniarza mającego chronić te wagony przed kradzieżami! Grupa ta otrzymała po procesie nazwę „Złodziejskiej Reichswehry”.

Jednak zabójstwo Schmidta przez ludzi z „Roßbachu“ na Pomorzu, na którym w owym czasie działy się różne „dziwne” brudne sprawy, na zawsze związane zostanie z nazwiskiem Edmunda Heinesa, późniejszego posła narodowychsocjalistów do Reichstagu, jednocześnie „Führera SA” na Śląsku. A potem szefa policji we Wrocławiu (wtedy oczywiście Breslau), wtajemniczonego również – jak się później okazało – w sprawy dochodzeniowe dotyczące podpalenia Reichstagu w 1933r. i w inne pilnie strzeżone tajemnice Rzeszy.

O tym pisał wówczas m.in. socjaldemokratyczny organ SPD – Socjaldemokratycznej Partii Niemiec „Volks-Bote”– w wydaniu z dnia 17 marca 1928r., że: niejaki Max Heines i jego ludzie zostali „16 kwietnia 1928r. uniewinnieni przez sąd przysięgłych we Wrocławiu pod przewodnictwem sędziego krajowego („Landgerichtsdirektors”) dr. Hirschwelda z zarzutu zabójstwa Wille’go Schmidta.

O czym na piśmie poinformowano choćby kancelarię Reichstagu!

22-letni wówczas ex-sierżant Edmund Heines, który walczył wcześniej przeciwko bawarskiej republice rad, organizując różnego rodzaju akcje sabotażowe przeciwko jej istnieniu, był wysoce zaufanym członkiem ochotniczego zbrojnego ugrupowania „Freikorpsu Roßbacha” i odpowiedzialny od roku 1920 za bezpieczeństwo dworców towarowych w miejscowościach Stecklin, Rosenfelde i Liebenow w obwodzie Greifenhagen – oddziału stacjonującego w Greifenhagen pod nazwą „Arbeitsgemeinschaft Roßbach” (Zespół Roboczy Roßbach).

W ramach tej Grupy szczególnie wyróżniał się jej 20- letni członek o nazwisku Willi Schmidt, widywany najczęściej na dworcu towarowym Stecklin. Nie udało się dokładnie ustalić, kiedy dokładnie ten zaufany dotąd „członek Grupy” oświadczył podoficerowi Maxowi Krügerowi w Gut Rosenfelde, iż rezygnuje z dalszej współpracy! Opowiadano wtedy, iż Schmidt zdradził policji o tajnym przewozie broni i amunicji przeznaczonej dla oddziału konnego Reichswehry w Schwedt nad Odrą, ale w końcu transport i tak znalazł się w rękach „Grupy” w Rosenfelde. Ta „zdrada” stała się przyczyną dokonanego morderstwa.

Schmidt, który kwaterował wtedy u rodziny Walter w Rosenfelde, nie podejrzewał, iż Heines, Max Bandemer, Johann Vogt i Karl Ottow staną się jego zabójcami. Oni po prostu któregoś dnia pojawili się u Walterów, podając za funkcjonariuszy policji kryminalnej i zapytali o Schmidta, a ci wskazali miejsce, w którym przebywał (spokojnie spał w tym czasie na stogu siana w ich stodole). Na pytanie Schmidta, czego od niego chcą, podobno oświadczyli mu, iż mają go doprowadzić na posterunek w celu przesłuchania.

Pod tym zarzutem aresztowali Schmidta i podobno przetransportowali na komisariat policji w Stecklinie. Tam nagle, dowodzący oddziałem podoficer Ottow, brutalnie uderzył go

gumową pałką w głowę, a gdy ten zalał się krwią i przewrócił, podano mu miskę zimnej wody i bandaż, aby mógł sobie przemyć ranę i sam założyć opatrunek. Po czym na najzwyklejszej chłopskiej furmance został odwieziony do Rosenfelde. Tam Heines oświadczył administratorowi miejscowości Ernstowi Bergfeldowi, który o wszystkim i tak wcześniej już wiedział: „oto przywieźliśmy więźnia!” Na co Bergfeld wręczył Heinesowi klucze do komórki z narzędziami ogrodowymi, nakazując mu zabranie stamtąd szpadli. Przed sądem zeznał potem, iż szpadle miały zostać użyte zamiast broni. Choć oskarżony, m.in. Vogt zeznał, iż wcześniej, w czasie narady ustalono, iż najlepiej byłoby „zdrajcę” po prostu zastrzelić.

Zapadła ciemna noc, cała grupa szła w kierunku lasu, z postanowieniem załatwienia sprawy, tak szybko, jak to tylko będzie możliwe. Rozpoczęli kopanie dołu. Ponieważ ziemia w tym miejscu była zbyt twarda, a Rosenfelde zbyt blisko, grupa morderców ze swoja ofiarą poszła dalej w pobliże Gut Liebenow. Do grupy egzekucyjnej dołączyli tam dwaj dalsi członkowie z Ochotniczego Ugrupowania Roßbacher – podoficerowie Kurt Bär i Ewald Fräbel. Schmidt, który wreszcie zorientował się, co mu grozi, nagle głośno zawołał: „Chcecie mnie zastrzelić?” Fräbel, chcąc go uspokoić, odpowiedział: „- Co ty? My cię tylko eskortujemy!” I tak ten „ponury pociąg”, dotarł z „więźniem” aż do okolic Kehrberger Forst. Jeszcze w drodze Heines nakazał Bärowi jednak Schmidta zastrzelić! Ten ociągał się z wykonaniem rozkazu, gdyż wtedy Schmidt zaczął błagać o litość. Wtedy Heines wyciągnął swój pistolet, uderzył nim Schmidta między oczy i oddał w jego kierunku dwa strzały. Ponieważ ciężko zraniony Schmidt wołał o pomoc, wszyscy zaczęli pół żywego uderzać swymi stalowymi, pokrytymi gumą palkami, jednocześnie wdeptując go w leśne podłoże. Ottow uderzył swoją pałką Schmidta co najmniej dziesięć razy, kopiąc go przy tym w plecy na wysokości nerek. Fräbel po chwili choćby skoczył Schmidtowi na głowę, tratując go brutalnie i wdeptując w leśne podłoże. Gdy ofiara wreszcie „wyzionęła ducha”, wrzucono jej ciało do dołu, jaki w międzyczasie wykopał Kurt Bär.

Rozprawa przeciwko oprawcom ciągnęła aż do maja 1928r.

Aby mieć wyobrażenie o jej przebiegu, cytujemy o atmosferze, jaka miała miejsce na Sali rozpraw szczecińskiego Schwurgericht (Sądu Przysięgłego) na podstawie opublikowanego artykułu w „Vossische Zeitung” w wydaniu z dnia 17 kwietnia 1928r.

„W czasie rozprawy przed szczecińskim sądem, na Sali rozpraw panowała typowa atmosfera dla tego rodzaju procesów „kapturowych”. Tłum młodych ludzi, pod dowództwem dwóch, może nieco mądrzejszych od nich (ale tylko „nieco”) „Führerów”, tępo patrzyło przed siebie. Mieli robić wrażenie niby zainteresowanych rozprawą przeciwko Heinesowi, który także jak oni (ci na sali) wyglądał na mało inteligentnego, ledwie „dojrzałego” człowieka, mimo iż według danych osobowych, był to już trzydziestoletni mężczyzna. Jego dotychczasowe życie toczyło się pomiędzy szkołą, wojną i podejrzanymi czynami. Aż do chwili swego aresztowania zajmował się zabawą, z podobnymi jak on młodzieńcami, próbującymi udawać d. knechtów, mających przywrócić Niemcom honor i poważanie, przede wszystkim w obecnym – według nich ciągle nieustabilizowanym państwie. Mimo, iż ich wykształcenie nie sięgało wyżej „rzemieślniczego” poziomu, dla nich najważniejsze było wtedy noszenie hitlerowskich koszul i symboli, upoważniających ich (tak myśleli) do zdobywania wszystkiego co niezbędne siłą, dla zapewnienia sobie wygodniejszego życia.

Obrońcy, berliński adwokat Bloch, jak i szczecińscy adwokaci dr Holtz, hrabia von Golz i Mayer , próbowali udowodnić, iż „likwidacja” zdrajców Reichswehry jest w żywotnym interesie Niemców. Wezwani jako świadkowie oficerowie Reichswery, gwałtownie protestowali przeciwko odpowiedzialności za ew. czyny przeciwko Rzeszy. Sąd przyznał rację świadkom, a w szczególności zeznaniom generała von Pawelsz, który ostro zaprotestował przeciwko jakiejkolwiek zmowie Reichswery z Roßbachernczykami. A choćby ujawnił sądowi tajny plan współpracy Roßbachernczyków z Reichswerczykami w tłumieniu wspólnych akcji, podejmowanych dla umocnienia władzy narodowych socjalistów w Niemczech. Określił wprost takie akcje, jako zamiary konieczne dla politycznych mordów, skierowane przeciwko bojkotującym zamiary Rzeszy.

Tak więc, zabójstwo Schulza nie było według nich mordem kryminalnym, a czynem dokonanym w służbie wzmocnienia Rzeszy. Rozprawa przeciwko Heinesowi i jego kompanom toczyła się tygodniami, próbując ustalić, co różniło Roßbacherczyków od Reichswerczyków. Czy oskarżeni są winni dokonanego zabójstwa, czy też działali w imię wyższego celu?

Sąd w końcu przyznał oskarżonym rację: w momencie dokonania morderstwa „czuli się żołnierzami, wykonującymi swój obowiązek wobec Rzeszy, mając do swego czynu ‘pełne prawo’. „Tak więc, wymierzone kary wobec morderców okazały się relatywnie niskimi: Heine został skazany na 15 lat ciężkiego więzienia, Ottow na cztery lata ciężkiego więzienia za uderzenie „więźnia” pistoletem w głowę. Mimo, iż energiczny główny prokurator procesu dr Saß żądał dla obu oskarżonych kary śmierci. Fräbel został skazany na trzy lata ciężkiego więzienia, jako „pomagający” w morderstwie, zaś pozostali oskarżeni zostali uznani jako niewinni. W uzasadnieniu tych „łagodnych” kar wobec morderców, sąd stwierdził, iż wziął pod uwagę skruchę Heinesa, który próbował swój czyn przedstawić, jako dokonany w afekcie, gdyż pierwotnie miał na celu jedynie zastraszenie Paula Schmidta.

Jak się później okazało…. 3. Wydział d/s Karnych Senatu Reichsgerichtu skasował wyrok z powodu „błędu proceduralnego”! Tym samym sprawa oskarżenia Heinesa o morderstwo trafiła po jakimś czasie ponownie do szczecińskiego Sądu Przysięgłego (Schwurgerichtu).

Pod przewodnictwem dyrektora Sądu Hoffmanna trwała od 25 lutego do 13 marca 1929r. Prokurator Okręgowy ponownie domagał się kary śmierci dla głównego oskarżonego Heinesa. Niestety, wydano wyrok jeszcze łagodniejszy, od poprzedniego.

Wyrok ostatecznie był następujący: Heines został skazany na pięć lat więzienia, Ottow otrzymał wyrok dwu i pół roku odsiadki, Fräbel i Bär – po sześć miesięcy więzienia, zaś Krüger, Bandemer i Vogt zostali uniewinnieni.

Tymczasem Edmund Heines w sumie przesiedział w więzieniu zaledwie półtora roku. I za sprawą kaucji w wysokości 5 000 Reichsmmark (środka finansowego III Rzeszy, na podstawie rewizji procesu przez szczeciński Sąd „Najwyższy” (Oberlandesgerichts), decyzją tego Sądu został ostatecznie zwolniony z dalszego odbywania kary w dniu 14 maja 1929r. Podstawą prawną decyzji Sądu był immunitet, przysługujący Heinesowi, z chwilą zdobycia przez niego mandatu do Reichstagu, jako przedstawicielowi NSDAP. Ten immunitet chronił go następnie przed ew. dalszymi jakimikolwiek konsekwencjami prawnymi.

Edmund Heines, jeden z najokrutniejszych terrorystów nacjonalsocjalistów, SA-Obergruppenführer na Śląsku i prezydent policji we Wrocławiu (Breslau), opublikował w sierpniu 1929r, z okazji obchodzonego w Norymberdze Święta NSDAP, odezwę w „Völkischen Beobachter”, w której czytamy m.in.:

„Pozostałem dla naszego ruchu tym samym, kim byłem od początku, mimo iż na kilka miesięcy musiałem was opuścić… Moja nienawiść do naszych wrogów trwała jednak przez cały czas i pozostaje na zawsze i płynie ze szczerego serca. Dlatego wołam do wszystkich, którzy pod moim przywództwem, czy to nad Bałtykiem, czy na Górnym Śląsku, czy też w Zagłębiu Ruhry walczyli o urzeczywistnienie idei zrodzonej w Monachium, gdzie wszyscy ramię w ramię ślubowaliśmy wierność na Odeonsplatz naszemu Führerowi (Adolfowi Hitlerowi), abyśmy się nigdy nie poddawali… aż do pełnego zwycięstwa! Stąd będziemy przez cały czas gromadzić się pod naszym niezmiennym i jedynym sztandarem ze znakiem swastyki i walczyć jeszcze zacieklej o nasze ideały.”

Człowiek, skazany za morderstwo, zabójca – Edmund Heines, był też jednym z uczestników podpalenia Reichstagu w 1933. I był też przyjacielem skrytobójczego zabójstwa Ślązaka o nazwisku Potempa, którego uznano za wroga politycznego i którego bojówka SA brutalnie na śmierć „zadeptała”.

Ten krwawy policjant z Wrocławia, który wcześniej wywinął się z wszystkich swoich „krwawych czynów” i chwalił się osobistą znajomością i przyjaźnią z najwyższym szefem SA,

Ernstem Röhmem, został w końcu zastrzelony 30czerwca 1934r. przez jednego ze swoich najbliższych towarzyszy partyjnych.

Przypisy:

  1. und E. Hannover: „Politische Justiz 1918 -1933“, Frankfurt/Main 1966

Robert Th`evoz/Hans Branig/Ce’cile Loventhal-Hensel: „Pommern 1934/35 im Spiegel von Gestapo-Lagerberichten und Sachakten“, Band 11 und 12, Köln/Berlin 1974

Wilhelm Högner: „Der politische Radikalismus in Deutschland 1919 -1933“, München/Wien 1966

Otto Gritschneder: „Der Führer hat Sie zum Tode verurteilt…“, München/Wien 1966

Otto Gritschneder: „Der Führer hat Sie zum Tode verurteilt…“. München 1993

Heinz Höhne: „Mordsache Röhm”. Reinbek 1984

Max Gallo: „Der Schwarze Freitag der SA“. München 1981

Charles Bloch: „Die SA und die Krise des NS-Regimes 1934”. Frankfurt/Main 1970

„Deutschland-Berichte der Sozialdemokratischen Partei Deutschlands (Sopade) 1934 – 1940“. Erster Jahrgang 1934. Frankfurt/Main 1980

„Weißbuch über die Erschießungen des 30. Juni”. Paris 1935

„Der Reichstagsbrandtprozeß und Georgi Dimitroff”, Band 1 und 2, Berlin 1989

Emil Julius Gumbel: „Vom Fermemord zur Reichskanzlei“. Heidelberg 1962

„Vossische Zeitung“, Berlin 1928

„Illustrierte Reichsbanner-Zeitung“, Berlin 1928, 1929

„Völkischer Beobachter”, München 1929

„Stettiner General-Anzeiger”, Stettin 1928, 1929

„Volks-Bote“, Stettin 1928, 1929

„SZTUKA, KTÓRA NIE JEST Z NASZEJ DUSZY“

W roku 1939 Stettiner Stadtmuseum pokazało na wystawie pt. „Zdegenerowana sztuka”, dzieła zabronione przez ówczesne władze do wystawiania w galeriach – nim została zamknięta, choć zdążyło ją już obejrzeć 82000 widzów.

Wcześniej Adolf Hitler w swojej mowie z okazji otwarcia Reichstagu w dniu 21 marca 1933r. użył w swym przemówieniu słowa, zacytowane w tytule tego akapitu, odnoszące się wprost do wprowadzonych przez niego zasad polityki kulturalnej III Rzeszy. Nakazał m.in. twórcom: „Musicie stworzyć takie dzieła sztuki, które wyrastają z naszej duszy”! Powtórzył je także podczas ceremonii otwarcia w 1937r. w Monachium „Wielkiej wystawy niemieckiej sztuki”, której otwarcie było jednocześnie przekazaniem do użytku w tym mieście nowego gmachu dla celów muzealnych i wystawienniczych. W swoim przemówieniu z tej okazji nakreślił także założenia do mającej powstać (by pozostać na wieki) nacjonalsocjalistycznej „dyktatury” nazistów wobec kultury i sztuki. Otwarcie wystawy, o której w tym momencie mowa, miało miejsce z udziałem Hitlera 18 lipca, zaś trwanie wystawy „niemieckiej sztuki” zaplanowano do 31 października. Führer wyłożył w swojej mowie żądania nazistów wobec twórców sztuki. Powiedział m.in. „…nie ma bardziej dumnego zadania, niż ukazanie żywotności naszego narodu, poprzez utrwalanie jego dorobku w „nieśmiertelnych” dziełach kultury! Dlatego zawsze byłem zdania i go nie zmieniłem, iż gdy tylko nastąpi przejecie całej władzy przez nasz obóz, nasze dokonania muszą zostać uwiecznione w dziełach naszych twórców. To żądanie wobec wszystkich ludzi kultury, wokół którego nie będzie żadnej dyskusji – tak ma po prostu być i będzie!”

W tym przemówieniu padły też słowa: „Z otwarciem tego budynku i wystawy kończy się okres poniżania naszego narodu. Od teraz, natychmiast będziemy przeciwstawiać się całą mocą tym, którzy będą nam w tym procesie chcieli przeszkadzać. A gdyby ktoś mimo to był w tej kwestii innego zdania, będzie miał okazję jedynie do jego zmiany, inaczej na zawsze zostanie wyeliminowany i pozbawiony naszej troski o adekwatny kształt kultury i sztuki”.

Kto się sprzeniewierzał wytycznym „Wodza”, zostawał publicznie potępiony, czego dowodem była wystawa „Zwyrodniała sztuka”, która miała miejsce od 19 lipca do 30 listopada 1937r. w „Münchener Hofgarten-Arkaden”! Adolf Hitler osobiście i bardzo uroczyście otwierał ją, wygłaszając z tej okazji buńczuczną mowę. Zarzucał 112 artystom „zwyrodniałe, nie do zaakceptowania, a choćby wręcz szkodliwej dla narodowego socjalizmu dzieła, których „dziełami” nazwać nie można. Odwrotnie, powinny być raz na zawsze przeklęte i zdemaskowane! Wymienimy w tym miejscu tylko część wybitnych twórców, których w swojej mowie Hitler wymienił i potępił, czyniąc ich odpowiedzialnymi za „upadek sztuki” w ostatnich dziesięcioleciach: Max Beckmann, Paul Klee, Max Ernst, Oskar Kokoschka, Ernst Ludwig Kirchner, Wassily Kandinski, Otto Dix, w tym także bardzo znanych i cenionych na Pomorzu artystów, jak – George Grosz, Maxa Pechsteina i Lyonel Feininger. I to głosił „Führer”, który sam siebie nazywał „artystą”, chcąc swoją mową ukarać innych (naprawdę wybitnych) i skazać na wieczne zapomnienie. Przy okazji otwarcia tej wystawy, nawoływał do przejrzenia zbiorów we wszystkich muzeach w Niemczech z uwzględnieniem jego wytycznych. To co się da – sprzedać na aukcji w szwajcarskiej Lucernie, a niesprzedane po prostu zniszczyć! Akcja „Entartete Kunst” w Niemczech była punktem szczytowym wprowadzania brunatnej dyktatury, także w sztuce tzw. czystej. Tysiące najwartościowszych dzieł w całej Rzeszy padły jej ofiarą. Zostały nie tylko potępione, ale bezpowrotnie zniszczone przez oficjalna politykę Narodowego Socjalizmu!

Ta monachijska „wystawa wstydu”, która po jej zamknięciu w Monachium wędrowała potem w mniejszych formach do roku 1940 przez niemal wszystkie Landy, obejmowała około 750 dzieł 112 najwybitniejszych malarzy i rzeźbiarzy, zabranych na rozkaz Hitlera z 25 największych niemieckich muzeów. A były wśród nich najwspanialsze dzieła współczesnej sztuki: kubistów, konstruktywistów, dadaistów, ekspresjonistów i… wielu innych, najnowszych trendów sztuki. Wg Hitlera „ mają zniknąć z powierzchni świata”, gdyż „stanowią groźbę dla wartości, dla których stworzony został świat”.

Artyści, których „wstydliwe dzieła” pokazano na wystawie w Monachium, i byli wtedy jeszcze wśród żyjących, niedługo przypłacili to swoim życiem. Jak m.in. rzeźbiarz Otto Freundlich, Żyd, który tworzył w swoich pracach „nowego człowieka”, a którego rzeźby znalazły się w wydanym katalogu (jedna z nich była choćby na jego okładce), został z wystawy deportowany do Polski i zamordowany w obozie koncentracyjnym na Majdanku w 1944r.

Niemiecko-żydowski humanista i pacyfista Otto Freundlich, zaproponował w XX wieku ideę zbudowania trasy rzeźb na odcinku „Paryż-Moskwa”. Jako symbolu ludzkiej solidarności i braterstwa, która łączyłaby ludzi w idei współpracy na rzecz pokoju i bezpieczeństwa, walki z przemocą, bez względu na ich pochodzenie i poglądy.

Za lansowanie swojej idei i próbę wcielenia jej w życie, został przez nazistów (po zdobyciu przez nich Francji, gdzie przebywał na emigracji) aresztowany i wysłany do obozu koncentracyjnego Lublin-Majdanek i tam zamordowany; wraz z nim zginęła jego idea walki o pokój i współpracę ludzi dobrej woli.

Nagonka narodowosocjalistycznej władzy dotyczyła nie tylko niemieckich malarzy i rzeźbiarzy żydowskiego pochodzenia, ale szło o zniszczenie WSZYSTKIEGO, co w europejskiej sztuce było nowoczesne i modne. Tak więc, przedmiotem walki dla nazistów były też przykładowo dzieła van Gogha, czy Ce’zanna, ale do „obrzydliwej sztuki” zaliczono również norweskiego Muncha, którego dzieła znajdujące się w niemieckich muzeach spalono.

W każdym razie to niszczenie wszystkiego „co nie nasze” miało miejsce w całych Niemczech. Objęło oczywiście także metropolię Pomorza – Szczecin! Ofiarą tego „terroru” padło m.in. Muzeum Miejskie przy Hackenterrasse. Czyszczenie w nim „dzieł duchowo nam obcych” rozpoczęło się 30 czerwca 1937r. W przekazanym wszystkim instytucjom kulturalnym zarządzeniu minister propagandy Rzeszy, powołując się na Adolfa Hitlera, zażądał od prezydenta Izby ds. Kultury i Sztuki Rzeszy, prof. Adolfa Zieglera zrobienia stosownego „porządku” we wszystkich muzeach, a przede wszystkim wycofania z nich dzieł „niegodnych Rzeszy”, powstałych po roku 1910 i przekazania ich do Monachium, celem zaprezentowania na centralnej wystawie „Zwyrodniałej sztuki” w specjalnie przygotowywanym do tego budynku.

8 lipca 1937r. Adolf Ziegler zażądał, m.in. telefonicznie i telegraficznie, od Szczecinian, aby w tym celu przekazać do Monachium zakupiony przez Szczecińskie (stettiner) Stowarzyszenie Muzealne drewniany zabytkowy „Kruzifix” do prof. Ludwiga Giesa – członka Akademii Sztuki. Co dyrekcja muzeum przy Hackenterrasse wykonała natychmiast! Potężna zabytkowa rzeźba trafiła już 10 lipca (a więc zaledwie po trzech dniach) do Monachium.

12 lipca 1934r. dyrektor muzeum dr Otto Holtze poinformował o tym fakcie nadburmistrza miasta Stettin, członka NSDAP dr. Wernera Fabera, jak i prezesa zarządu Szczecińskiego Stowarzyszenia Muzeów dr. Waltera Riezlera. Mimo to dotychczasowy długoletni dyrektor szczecińskiego Muzeum Miejskiego został „odesłany” na wcześniejszą emeryturę, a na jego miejsce powołano właśnie dr. Waltera Riezlera, który był wobec nowych władz był bardziej służalczy niż poprzedni kustosz.

Jak bardzo był uległy swoim przełożonym, świadczy jego odpowiedź na żądanie władz o przeprowadzenie stosownego „porządku” w muzeum. W skierowanym do dr. Schwartza, odpowiedzialnego w pruskim ministerstwie nauki, wychowania i kształcenia również za sprawy wystawiennictwa w muzeach, usłużnie potwierdził, iż bezwzględnie wykona wszystkie zalecenia ministerstwa i to w porozumieniu z artystami, którzy – jak zapewniał – wspólnie z nim będą teraz dbać o nowe oblicze „wychowawcze” powierzonej mu placówki i to znacznie bardziej odpowiedzialnie, niż to czynił jego poprzednik. Do swego listu do dr. Schwartza nowy dyrektor muzeum, meldując o „o wykonaniu zadania”, dołączył choćby listę artystów, których dzieła będą natychmiast usunięte z ekspozycji. Był bowiem absolutnie zgodny z wytycznymi „czynienia nowego porządku w kulturze”, które w III Rzeszy zaczęły się już lipcu 1933r., kiedy powstawała nazistowska idea potępienia „zdeformowanej sztuki”.

Zgodnie z narodowosocjalistycznymi wytycznymi, powinna jak najszybciej zniknąć z ekspozycji muzealnych w całych Niemczech i trafić do magazynów, z których już nigdy więcej nie ujrzy światła dziennego! Ma zostać zastąpiona przez nowych artystów podążających „naszą drogą”. W listopadzie 1936r. godnymi uwagi okazało się np. dwoje artystów i ich obrazy: von Barlach oraz pewna schwarcwaldzka artystka o nazwisku „von Hofer”. To ich dzieła warto propagować i wystawiać w „naszych” placówkach wystawienniczych czy muzealnych. Według pana „Reichs”– ministra Rusta, wszystkie przez cały czas „podejrzane” dzieła powinny być przekazywane do dyspozycji organizatorów gromadzących w Monachium dzieła do wystawy „ZWYRODNIAŁEJ SZTUKI’”, jak to miało miejsce w odniesieniu do „Krucyfiksu” von Giesa. Od chwili przejęcia przez nas władzy, został on wycofany z eksponowania i zabezpieczony w specjalnym przygotowanym dla tego celu magazynie.

5 sierpnia 1937r. powstała w Szczecinie (ciągle jeszcze nazywającym się Stettin), w tamtejszym Muzeum Miasta „Komisja (jak o tym donosił Bernfried Lichtnau z Greifswaldu) pod przewodnictwem dyr. Franza Hoffmanna z Berlina, na polecenie prezydenta „Reichskammer ds. sztuki” Odpowiednika naszego ministerstwa kultury i sztuki, a w tej chwili „dziedzictwa narodowego”). Jej zadaniem była ocena przydatności prezentowanych w Muzeum dzieł sztuki, pod kątem ich wartości dla narodowegosocjalizmu”. Już po kilku dniach, nie pytając o zdanie władz miasta, ani pozostałych członków Komisji, jej przewodniczący posłusznie informował o drożeniu „zarządzenia” w życie. I iż w związku z tym już podjęto decyzję o wycofaniu z ekspozycji, m.in. dzieł Lovisa Corinthsa i Maxa Slevogsta, mimo, iż Muzeum nie było prawowitym właścicielem tych dzieł, a jedynie były one wypożyczone przez muzeum dla celów ekspozycyjnych. Ich prawnym właścicielem była bowiem „Fundacja Doeringa”. Dotyczyło to m.in. dzieł: Lovisa Coritha (Kobieta w zieleni), Alberta Weisgerbera (Pejzaż górski), Vincenta van Gogha (Uliczka w Arles). Łącznie Komisja wycofała z ekspozycji muzealnej ponad 300 dzieł, z przeznaczeniem na wystawę monachijską „Zwyrodniała sztuka”

Komisja „przejęła” więc nie tylko dzieła będące własnością Muzeum, ale „aresztowała” dla swych celów (w służbie III Rzeszy), także dzieła wielu niewymienionych wyżej artystów, będących własnością Fundacji, jak i należących do osób prywatnych. Szkody wyrządzone w ten sposób Muzeum, były nie do przecenienia! Tym bardziej, iż dotyczyło to muzeum (na Hackenterrasse), które powstało dopiero w 1911r., było więc przez cały czas „w organizacji”, szczególnie jeżeli chodzi o zbiory sztuki z końca 19. i 20. stulecia. Od roku 1910 dyrektor muzeum dr Walther Riezler starał się te zbiory powiększyć. W informacji dotyczącej konfiskaty części zbiorów, dr Holtze napisał do Nadburmistrza dnia 7 sierpnia 1937r., iż zakwestionowane przez Komisję dr. Hoffmanna dzieła musi do 10 sierpnia bezwzględnie przekazać do Berlina.

Nadburmistrz zareagował na tę informację bardzo odważnie. Pisząc w swym liście z dn. 9 sierpnia do ministra Rzeszy, przez pruskiego ministra spraw wewnętrznych, odpowiedzialnego za kształcenie i wychowanie publiczne dr. hrabiego von Baudissina i za pośrednictwem prezydenta Szczecina, w którym stwierdza m.in.: „W czwartek, 5.8, ok. godz. 12:00 pojawiła się w naszym miejskim muzeum, bez powiadomienia mnie czy mojego zastępcy, Komisja z upoważnienia pana dr. Hoffmanna z żądaniem nieograniczonego dostępu do zbiorów zarówno znajdujących się w ekspozycji, jak i przechowywanych w magazynach muzeum. Przy czym, jako uzasadnienie swego żądania powołał się na rozkaz Führera – kanclerza Rzeszy Adolfa Hitlera, odczytując głośno, iż w związku z decyzją prezydenta „Reichskammer” Urzędu ds. kultury i sztuki Rzeszy – profesora akademickiego Zieglera – następuje w całej Rzeszy, tj. we wszystkich wchodzących w jej skład Landów i jednostek administracyjnych ‘Przegląd’ wszystkich muzeów, galerii wystawowych pod kątem wyeliminowania z nich dzieł mogących zaszkodzić ideologicznie idei narodowosocjalistycznej. Przy czym Kanclerz Rzeszy wykonuje w tej mierze jedynie zalecenie i żądanie kompetentnego urzędu dla tej ważnej sprawy, reprezentowanego przez prof. Zieglera. W związku z tym dyr. Hoffmann, któremu towarzyszyła grupa „ekspertów sztuki” z Berlina, Monachium, a choćby grupa osób powołanych do Komisji ze Szczecina, nakazał natychmiastowe wycofanie z ekspozycji obrazów, m.in.:

  1. Corinth: autoportret z r. 1914
  2. Corinth: Kobieta w zieleni z r. 1911
  3. Corinth: Śmierć i dziewczyna
  4. Slevogt: Portret pianistki Asorge.
  5. Weisgerber: Droga leśna.
  6. Weisgerber: Pejzaż górski
  7. Vincent van Gogh: Uliczka w Arles z roku 1886.

Ponadto, dyr. Hoffmann w załączniku do swego pisma określił ponad 300 obrazów, rysunków, akwarel i grafik, do natychmiastowego wycofania (z woli własnej i współpracujących z nim ekspertów) z ekspozycji i przeniesienia do magazynów, do których nie będzie dostępu publiczności. Podejmując decyzję w tej sprawie, powołał się także na wspomnianych członków Komisji – w osobach m.in. Stahla i Medera.

Choć następnego dnia Komisja wycofała się z nakazu usunięcia z ekspozycji obrazów van Gogha, to jednak przekazała je (zamiast do przeniesienia do magazynów) do bezzwłocznego przetransportowania ich frachtem do Berlina. Trzeba przy tym dodać, iż tylko część tych eksponatów była własnością muzeum, nie uwzględniono tu żadnych praw własności, a wiele z nich było także własnością prywatną, udostępnioną muzeum tylko na czas ich eksponowania.

„Stąd moje oburzenie – pisał dalej w swym liście do Ministra Rzeszy nadburmistrz – „że nie zostałem wcześniej powiadomiony o tego rodzaju akcji, za którą nie odpowiada – jak sugeruje Komisja – dr. Ziegler, a osoby, którym przeprowadzenie „ porządków” nakazały naszemu muzeum władze „nadrzędne”. Moje zastrzeżenia, są tym ważniejsze, iż dopiero kilkanaście dni później prasa doniosła, iż akcja o której mowa, odbywa się na polecenie Ministra Rzeszy, w porozumieniu z Pruskim Ministrem ds. Nauki, Wychowania i Kształcenia. I iż jest akcją porządkującą w całej Rzeszy zbiory sztuki pod kątem realizacji szczytnych zasad kształcenia i wychowania naszego społeczeństwa w duchu idei narodowegosocjalizmu. Proszę więc o to, aby w przyszłości informacja o tego rodzaju akcjach docierała do mnie odpowiednio wcześniej, a nie na pół godziny przed jej rozpoczęciem. I to przez dyrektora podległej mi placówki.

Gdybym jako Nadburmistrz także uczestniczył w pracach powołanej Komisji, nie miałaby ona charakteru wyłącznie politycznego i z pewnością nie doszłoby do kardynalnie błędnych decyzji, jak wycofanie z wystawy np. obrazu van Gogha.

Choć generalnie akceptuję postanowienia Komisji, jednak bez uwzględnienia w niej także obrazów Corintha i Slevogta, które poleciłem przywrócić ekspozycji.

Owszem, mogę się zgodzić na wycofanie także i w/w dzieł, ale jeżeli odpowiedzialność za ich ‘aresztowanie’ i zdjęcie z ekspozycji muzealnej wezmą na siebie ludzie z Komisji, którzy uzasadnią społeczeństwu, dlaczego są one obce dla naszego systemu wychowawczego. Nie wolno obarczać za to odpowiedzialnością władz miasta, ani też dyrektora naszego muzeum”.

Pod listem podpis: „W. Faber”

Powyższy protest okazał się jednak nieskuteczny! Już 10 sierpnia 1937r. hr. Von Baudissin na polecenie ministra edukacji Rzeszy wysłał telegram z pouczeniem, iż wskazania prof. Zieglera należy bezwzględnie wdrożyć i popierać. A następnego dnia potwierdził telefonicznie, iż „aresztowane” przez dyr. Hoffmanna dzieła należy niezwłocznie przekazać do Berlina. I już 12 sierpnia odpowiedzialny urzędnik Izby ds. sztuki potwierdził swoim przełożonym, iż zarekwirowane w szczecińskim muzeum dzieła sztuki dotarły do Berlina. Tym samym Nadburmistrz Faber wycofał swoje odwołanie, a choćby więcej: skapitulował z jakakolwiek dalszą interwencją!

Z zachowanej listy „zarekwirowanych dzieł wynika, iż do Berlina przekazano następujące dzieła sztuki: Lyonela Feiningera: obraz (olej) „Kościółek wiejski”, 1914; Ericha Heckela „Portert siedzącego mężczyzny”, 1921 (olej); Karla Hofera „Puzoniści z Jericho”(olej) i „Pejzaż ze Schwarzwaldu” (olej); Otto Muellera „Siostry” (farba klejowa); Otto Nagela „Para pracujących” (olej); Emila Noldego: „Figura bożka w kwiatach” (olej), 1923; Christiana Rohlfsa: „Pole maków”, (olej) 1898; „Maki”, (olej) 1906 i „Pejzaż wiejski” (olej) 1906.

Jeśli chodzi o rzeźby, to na liście znalazły się: „Matka ziemia” Ernsta Barlachsa, jak i gipsowy model pomnika nagrobnego Biesela, dotychczas prezentowanego na Dworcu Głównym Szczecina oraz rzeźba w drzewie pt. „Przejście”.

Na jednej z dalszych list znalazły się dzieła będące własnością Szczecińskiego Stowarzyszenia Muzealnego i należące do osób prywatnych, wypożyczone przez muzeum. M.in. obrazy Maxa Beckmanna „Dzień w Scheweningen”, 1928, (olej) i Ernsta Ludwiga Kirchnera „Kobieta w zieleni”, (olej).

Wśród ważniejszych rzeźb na listach „dzieł do konfiskaty” znalazły się: Ludwiga Giesa „Kruzifix”, która to praca, już wcześniej została wytypowana do wystawy „Zwyrodniałej sztuki” w Monachium, jak i jego praca z ceramiki zatytułowana „Owca”.

Wspomnieć też trzeba o pięciu rysunkach Pauli Modersohn-Becker i dwie drewniane rzeźby, jak i dwie litografie Karla Schmidta-Rottluffa. Ten „areszt” dzieł sztuki w czasach umacniania się narodowego socjalizmu w Niemczech, dotyczył nie tylko powszechnie znanych w Niemczech artystów, ale także regionalnych twórców, przede wszystkim z Pomorza, których prace – dzięki dyr. Zieglerowi (zwolnionemu przez nazistów z funkcji dyrektora) kupowano systematycznie do zbiorów szczecińskiego Muzeum.

Jak dalece w tamtym czasie miała miejsce akcja „czyszczenia muzeów z niepożądanej sztuki” niepodobającej się nazistom, świadczy też – możliwy do przeczytania w Archiwum m. Szczecina – dokument potwierdzający wandalizm „nationalsocjalistów” z 19 sierpnia 1937r. W którym Dr. Holtze informował Fabera – Nadburmistrza Szczecina, iż w Sali Kopułowej szczecińskiego Muzeum Miejskiego znajduje się cenny fragment fresku słynnego drezdeńskiego artysty malarza Hettnera, który wykonał go specjalnie dla tego muzeum. Jednak ramach akcji pozbywania się „zwyrodniałej sztuki” został przeniesiony do magazynu i tam odpowiednio „zabezpieczony”. Wstęp do pomieszczeń magazynowych muzeum możliwy był tylko dla bardzo małej grupy upoważnionych pracowników. W ten sposób zabezpieczono też przed publicznym dostępem do dwóch innych „trefnych” dzieł, a mianowicie do „Potopu” Hettnera oraz „Flirtującego w Jericho” Karla Hofera. Dr Holtze pytał Nadburmistrza w swej notatce, czy obu tych dzieł nie należałoby natychmiast „przemalować”? A przecież cała akcja „czyszczenia zbiorów” odbywała się ostatecznie za zgodą i wiedzą Nadburmistrza! Notatka pochodzi z dnia 1.4.38.

30 czerwca 1939r. , słonecznego, piątkowego popołudnia zebrali się w Lucernie dyrektorzy muzeów, właściciele galerii, artyści i koneserzy sztuki z całego świata. Liczyli, iż na odbywającej się w tym dniu aukcji będzie można nabyć cenne dzieła sztuki po zaniżonych cenach. Zwłaszcza, iż Hitler w przededniu II wojny światowej pilnie potrzebował dewiz. A powszechnie było wiadomo, iż pod młotek pójdą przede wszystkim dzieła wcześniej „zaaresztowane” przez akcję „zwyrodniałej sztuki”. Neutralnym maklerem aukcji zaproponowała wówczas – sama siebie – „Galeria Fischer”, najstarsza wówczas galeria aukcyjna w Szwajcarii. Pod „młotek” poszło rzeczywiście 125 przejętych przez nazistów obrazów i rzeźb, należących wcześniej do muzeów sztuki z całych Niemiec. W tym także trzy dzieła ze Szczecina! Corinthsa „Autoportret” oraz tego samego artysty „Śmierć młodej kobiety” i Christiana Rohlfsa „Pole maków”. „Autoportert” Corinthsa sprzedano za 3000 szwajcarskich franków, , jego „Śmierć młodej kobiety” za 7100 szw. franków, Rohlfsa „Pole maków” za 1200 franków. Co po przeliczeniu dawało kwotę 6344 Reichsmark.

Aukcja była dla kupujących na niej wspaniałą okazją ”zarobku” na ew. dalszej odsprzedaży zakupionych dzieł i tak np. za jedyny na aukcji obraz Franza Marcsa „Ptaki”, który w Lucernie nabywcę kosztował 2500 franków, monachijska galeria „Lenbachhaus” zapłaciła w 1983r. „za odkupienie” tej pracy cztery miliony marek. Ogólnie można powiedzieć, iż na aukcji w Lucernie wyprzedano najwybitniejsze dzieła niemieckiej sztuki pochodzące z niemieckich muzeów, choć w Berlinie ówczesna władza spodziewała się wówczas większego dochodu. Tym bardziej, iż w magazynach na Köpenicker Straße znajdowało się jeszcze bardzo wiele „aresztowanych” wówczas przez nazistów dzieł. 20 marca 1939 ich dokładna liczba wynosiła blisko 1000 obrazów, 3800 rysunków, akwarel i grafik. Wszystko to w niedługim czasie zrzucono na jedną wielką kupę i spalono!

Narodowosocjaliści wyjaśnili społeczeństwu (co ono zaakceptowało), na czym polegała i dlaczego była konieczna owa „czystka”. Wystawa „Zwyrodniałej sztuki” w 1937r. w Monachium pokazywała WSZYSTKIE dzieła zebrane z muzeów w całych Niemczech, co naziści uznali w tym zakresie za niesłuszne i niepożądane. Prof. Adolf Ziegler, który otwierał wystawę, nazywając te dzieła jako powstałe z szaleństwa i nieporozumienia i – jak się dosłownie wyraził – „ z piekła rodem”, niegodne w każdym razie jakiejkolwiek prezentacji. Są po prostu „zwyrodniałe” i niegodne ludzkich oczu! Swoje przemówienie zakończył bezczelnym wezwaniem: „Niemiecki narodzie, przyjdź na tę niecną wystawę i osądź sam jej treść. Serdecznie wszystkich zapraszam!”.

To zaproszenie zostało przez ówczesne społeczeństwo zaskakująco w pełni przyjęte! Ponad dwa miliony osób (według oficjalnych danych) miało obejrzeć wystawę, na której zaprezentowano 600 dzieł ok. 110 artystów. Wystawa czynna była od 19 lipca do 30 listopada.

Po niej – jak wiadomo – odbyła się tzw. wystawa wędrowna ”Zwyrodniałej sztuki” i prezentowana była kolejno przez cztery tygodnie we wszystkich większych miastach w całej Rzeszy. Również w Szczecinie. Oficjalne jej otwarcie „im Stettin” miało miejsce w środę 11 stycznia 1939r. w tzw. Landeshaus (w Domu Szczecina). Na jej otwarciu w imieniu swoim, ale i Franza Schwede-Coburga, „Naczelnego Gauleitera Regionu”, uroczyście przemówił „Gauschulungsleiter” (odpowiedzialny za szkolnictwo i kulturę) Eckhardt. A jeszcze przed nim „Gauleiter” odpowiedzialny z propagandę w mieście Kuno Popp – „w imieniu partii i jej agend, jak i wszystkich organów władzy ‘cywilnej’ w mieście i dowództwa miejscowego Wehrmachtu”. Finałem otwarcia było uroczyste oprowadzenie po wystawie licznie przybyłych gości.

Obie szczecińskie gazety „Pommersche Zeitung” i „Stettiner Generalanzeiger“ następnego dnia (i przez kilka następnych) szeroko informowały o ceremonii otwarcia. W czasie całego trwania wystawy, która trwała do 5 lutego 1939r. prasa zachęcała czytelników, poprzez liczne recenzje i omówienia poszczególnych dzieł, do jej odwiedzania! Ich ostateczna liczba wyniosła 82000 odwiedzających.

Nie tylko prasa była źródłem informacji o wystawie, ale także specjalny samochód krążący po ulicach miasta, wyposażony w specjalne urządzenia nagłaśniające. W dniu 11 stycznia pisała o tym „Pommersche Zeitung”, podkreślając, jak bardzo przyczynił się do popularyzacji wystawy. W tym również… poprzez zwracanie przechodniom uwagi o ciążącym na nich obowiązku odwiedzenia i zapoznania się „ze niechcianą sztuką w III Rzeszy”!

Zadbano też, aby stosowne informacje propagandowe o wystawie były ogłaszane też we wszystkich pociągach Reichsbahn (Koleje Rzeszy), kiedy wjeżdżały na Dworzec Główny Szczecina. A choćby ludziom „mniej zamożnym” rozdawano na tę wystawę darmowe bilety. Dodatkowo – kierownictwo muzeum fundowało zwiedzającym grupowe, również darmowe oprowadzanie. Do jak najszerszego uczestnictwa w tej akcji agitowano we wszystkich większych zakładach pracy.

„PANIE ABRAHAMSOHN, PAŃSKA SYNAGOGA PŁONIE”!

„Noc kryształowa” z 9. na 10 listopada 1938r. w Szczecinie i jej skutki.

Tej nocy z 9. na 10 listopada 1938r. , ze środy na czwartek, Szczecin, jak zresztą od najdawniejszych czasów, był już pogrążony w głębokiej jesieni. Mgły, mżawki i chłód od wiejących od strony rzeki wiatrów i od wokół rozlanej wody, a choćby jakby bezpośrednio od morza. Tak było zresztą co roku w tym przepięknym porcie. Właśnie już w środę pogoda wskazywała na to, iż niedługo należy się spodziewać zimy. Dzień w każdym razie był ponury, a niebo spowite było potężnymi szarymi chmurami. W mieście panował jesienny mrok, a termometry wskazywały zaledwie od plus 6 do 8 stopni. Przyczyną tego był głęboki niż ze Skandynawii. Zapowiedź pogody na czwartek mówiła o bezdeszczowym dniu, jedynie z mocno wiejącym północnym wiatrem. Barometry domowe „wariowały”, na nic konkretnego nie wskazując. I miały rację, gdyż był to okres „pamięci o zmarłych”, kiedy dla wielu najważniejsze były cmentarze.

Willi Müller szedł tego dnia spiesznym krokiem, podniósł kołnierz swojej kurtki „do góry”, aby chronić uszy i szyję od mżawki, która wdzierała mu się „pod skórę”. Chciał jak najszybciej dotrzeć na przystanek tramwajowy linii nr 2 przy „Breite Straße”, a stamtąd dojechać do „Paradeplatz, gdzie zawsze przesiadał się do autobusu do Wendorf. Tam na „Scheuner Allee” czekało już na niego ciepłe domowe łóżeczko. Ale ulica, którą teraz tuptał „pod górkę” w kierunku Bramy Brandeburskiej, była jak wymarła, pozbawiona (jak to się mówi) „żywego ducha”. I choćby nie zauważył, iż wszystkie sklepy, które mijał były ciemne i zamknięte; także dom towarowy, obok którego właśnie przechodził. Tylko lampy uliczne oświetlały mu drogę. I była prawie północ, gdy „mały Müllermann”, jak go potajemnie nazywali koledzy pracujący z nim w porcie, dotarł tej nocy na Paradeplatz. Przy przystanku „Franziskaner” Müller zatrzymał się, czekając na dalsze połączenie. Wokół kręciło się (jak zwykle) kilku „lumpów”, parę ludzi w mundurach SA i wracający spóźnieni z kina „Ufa-Palast”, z filmu „Ty i ja” z Brigittą Horney i Joachimem Gottschalkiem, albo też z pobliskiego „Stadttheater” przy Königsplatz z przedstawienia Kleista „Der Prinz von Homburg” (Książę Homburgu).

Patrząc na mężczyzn z SA na przystanku Paradeplatz, „klein – ‘mały’ Müllermann” przypomniał sobie, iż dzisiaj o 20:30 na Skagerrakplatz miała miejsce uroczystość za „Poległych NSDAP, którzy oddali życie w słusznej sprawie” i być może, iż ci których teraz widział w pobliżu przystanku, byli uczestnikami tej uroczystości. 600 „umundurowanych na brązowo” i niosących zapalone pochodnie na cześć „bohaterów”, robiło kolosalne wrażenie, jak i sam apel na cześć „poległych” przed siedmioma ogromnymi tablicami z nazwiskami pomorskich członków NSDAP, którzy oddali życie za ideologię narodowego socjalizmu (choć niektórych zamordowano skrytobójczo). Ludzie, którzy przyszli oglądać to widowisko byli pod ogromnym wrażeniem, podobnie jak przypadkowi mieszkańcy miasta, którzy tamtędy przechodzili. Zwłaszcza, kiedy dwutysięczny chór Hitlerjugend – chłopców i dziewcząt z BDM zaintonował nasz hymn narodowy! Uroczystości przewodniczył Kreisleiter NSDAP Kieckhöfer, który w swoim przemówieniu zaakcentował tysiącom zgromadzonym, iż 7 listopada 1938r. został w Paryżu przez młodego Żyda Herschela Grünspann zastrzelony sekretarz NSDAP Ernst von Rath.

Ale nikt jeszcze wtedy z biorących udział w apelu „Ku czci poległych”, a także Willi Müller, ani chyba nikt z mieszkańców Szczecina, nie przewidywał, co tej jesiennej nocy się wydarzy. I to nie tylko w Szczecinie, ale w całych Niemczech.

Dokładnie o godz. 23.55 dalekopisy w gmachu Prezydium Policji przy Augustastraße, jak i w Biurze Gestapo przy Grünen Schanze 4 i w „zaaresztowanym” nieco wcześniej b. gmachu siedziby żydowskiej B’nai-B’rith-Loge przy Friedrich-Karl-Straße, należącym do Przedstawicielstwa Niemieckiego Stowarzyszenia Żydów w III Rzeszy, dalekopisy wypluwały z siebie rozkaz szefa tajnej Policji Müllera:

  1. W całych Niemczech zarządza się przeprowadzenie, bez jakiejkolwiek zwłoki, natychmiastową realizację wcześniej zaplanowanych akcji przeciwko ludności żydowskiej, a w szczególności w synagogach, którym Policja Porządkowa nie powinna przeszkadzać, ani wtrącać się, mimo iż mogą w nich wystąpić różne działania niezgodne z obowiązującym prawem, jak niszczenie ich mienia itp.
  2. Jeżeli w synagogach zostaną znalezione jakiekolwiek akta i dokumenty, trzeba je obowiązkowo przejąć i stosownie dla naszych celów zabezpieczyć.
  3. Należy być przygotowanym na zatrzymanie w ramach niniejszej akcji ok. 20 000 – 30 000 Żydów na terenie całej Rzeszy.

Należy zatrzymać w ramach naszej akcji przede wszystkim Żydów majętnych, bogatych. Dalsze zarządzenia w tej sprawie nastąpią jeszcze tej nocy. Gdyby w trakcie przeszukiwania i zatrzymywania nastąpił opór w postaci groźby użycia broni przez zatrzymywanych lub jej magazynowanie, należy użyć najsroższych środków obrony! W tym celu można też wezwać „na pomoc”, będące w pogotowiu odpowiednie Oddziały SS.

W każdym razie, użycia siły z naszej strony należy dokonać przy pomocy przygotowanych do tego celu Oddziałów Zbrojnych SS.

W podpisie: Gestapo II (Urząd Tajnej Policji Rzeszy: Müller)

10 listopada, o godz.1.20, szef Policji i Służby Bezpieczeństwa Rzeszy SS-Gruppenführer SS Heydrich z Monachium przekazywał pilnym dalekopisem do wszystkich jednostek policji i SD meldunek, w którym m.in. zostało napisane:

„Ściśle tajne! I pilne!

Proszę o natychmiastowe przekazanie szefowi jednostki, bądź jego zastępcy!

Dotyczy postępowania przeciwko Żydom dzisiejszej nocy!

W związku ze zbrodniczym czynem przeciwko „Legation-Sekretär” vom Rath – Radcy naszej Ambasady w Paryżu, zarządza się na terenie całej Rzeszy w przeprowadzenie w ciągu dzisiejszej nocy z 9 na 10. Listopada, represji wobec wszystkich Żydów według następującego scenariusza:

  1. Komendanci Policji, względnie ich zastępcy, zobowiązani są po otrzymaniu niniejszego polecenia do natychmiastowego poinformowania o tym fakcie kierownictwo polityczne swego okręgu, powiatu i gminy, iż w razie potrzeby zabezpieczone zostają przez organy bezpieczeństwa wszelkie organizowane przez nich akcje przeciwko Żydom. I iż bezpośrednio za to odpowiedzialny jest komendant stosownej jednostki policji, który zgłasza swoją gotowość pomocy, w związku z poleceniem otrzymanym w tej sprawie od Reichsführera SS o stosowne zabezpieczenie podejmowanych przez władze polityczne akcji.”

Niemiecki porządek i własność nie mogą być nigdy pozostawione samym sobie! W związku z tym, wszystkie synagogi dla zaznaczenia naszej siły powinny być tej nocy spalone, jeżeli to nie zagraża innym pożarom. Można w razie takiej potrzeby także naruszyć własność żydowskich sklepów, domów i mieszkań, przy jednoczesnym zabezpieczeniu i ochronie mienia nie żydowskiego. Dotyczy to także własności obcokrajowców, nawet, gdyby byli pochodzenia żydowskiego. Policja bezwzględnie odpowiedzialna jest za prawidłowe zabezpieczenie wszystkich akcji. Co w praktyce oznaczało, iż wszystko, co żydowskie może zostać tej nocy poddane stosownym represjom, z wyjątkiem obcokrajowców.

Pogrom Żydów został przygotowany starannie. A bezpośrednim powodem do jego przeprowadzenia była śmierć niemieckiego dyplomaty we francuskiej stolicy. Tak więc, gdy tylko Hitler w środę 9 listopada, w rocznicę uroczystych obchodów „Dnia poległych za słuszną sprawę” dowiedział się (uczestnicząc w uroczystości partyjnych bonzów „Zasłużonych dla sprawy” w Monachium) o śmierci niemieckiego dyplomaty Ernsta von Rathsa, wezwał do siebie, do swego prywatnego mieszkania przy Prinzregentenstraße (opuszczając spotkanie swych „starych” współtowarzyszy i nie zdążywszy choćby wygłosić okolicznościowego przemówienia), na pilną rozmowę swego ministra propagandy Josepha Goebbelsa.

Już o godz. 22. Goebbels przemówił do wszystkich członków NSDAP w całej Rzeszy, informując z oburzeniem o śmierci von Rathsa, czyniąc z to odpowiedzialnymi żydowskich skrytobójców z Kurhessen i Magdeburga-Anhalt, zastrzegając jednocześnie, iż na polecenie Hitlera nie będą w związku z tym czynione żadne oficjalne akcje protestacyjne, ale gdyby takie miały miejsce z inicjatywy prywatnej, nie należy im przeciwdziałać!

Jednak te „spontaniczne” akcje protestacyjne były powszechnie w całych Niemczech organizowane! Gauleiterzy natychmiast w tej sprawie porozumiewali się ze sobą, włączając w to szeroko swój partyjny aparat propagandowy. A zwłaszcza SA w całej Rzeszy! Po to, aby „morderstwu” w Paryżu dać stosowny wymiar w „spontanicznej” akcji przeciwko Żydom, naruszając przede wszystkim spokój synagogom, żydowskim sklepom i miejscom zamieszkania. Tak przynajmniej zostało przez partyjnych funkcjonariuszy zrozumiane i zinterpretowane przemówienie Goebbelsa. Aby w ramach protestu – natychmiast przeprowadzić akcję i to jednocześnie na terenie całego kraju!

Oczywiście nie zabrakło w tej akcji i Szczecina. Natychmiast po wystąpieniu ministra propagandy Rzeszy ze strony Gauleitera okręgu, wyszło polecenie do wszystkich organów kierowniczych, Ortsgruppenleiternów i komórek organizacyjnych SA i jej szczecińskiej komendantury przy Mittwochstraße, na które we wszystkich tych jednostkach, a szczególnie centrali, już niecierpliwie (trzeba to podkreślić) czekano. Przy czym zalecano, aby „w protestach” nie afiszować się w strojach organizacyjnych, a raczej cywilnych!

Wszystko, co wydarzyło się tej nocy w Rzeszy, miało też miejsce nie tylko w stolicy Pomorza – Szczecinie, ale także w całym jego okręgu. Brunatni nazwali tę noc „Nocą długich noży”, a reszta społeczeństwa „Nocą kryształową Rzeszy”, która równie, jak „Noc długich noży” oznaczała długo oczekiwaną „Noc pogromu ludności żydowskiej w Rzezy”.

Gdy następnego dnia, tego jesiennego, zimnego, „mokrego” i mglistego poranka miasto o hanzeatyckich tradycjach tkwiło jeszcze w głębokim śnie, w różnych wcześniej ustalonych tajnych miejscach, zbierali się biorący udział w tej „makabrze” członkowie NSDAP. Byli przebrani dla niepoznaki w cywilne, mocno ziszczone stroje, ale wyposażeni w różnego rodzaju metalowe narzędzia i materiały zapalające, którymi w całej Rzeszy podpalono w nocy z 9 na 10 listopada 1938r. setki, a choćby tysiące synagog, żydowskich sklepów. Zniszczono choćby cmentarze żydowskie, a tysiące Żydów aresztowano i wywieziono w nieznane miejsca, by dokonać podsumowania od dawna zaplanowanej akcji; w gazetach i oficjalnych sprawozdaniach m.in. pisano (np. w Szczecinie): „Synagogi jeszcze płoną! Kostnice na cmentarzach żydowskich już nie będą użyteczne, gdyż zostały skutecznie zniszczone. W 15 żydowskich sklepach wybite zostały okna wystawowe. Zaobserwowano liczne kradzieże, na szczęście sprawców zatrzymano”.

Do doszczętnie spalonych domów żydowskiego SŁOWA BOŻEGO na Pomorzu, należy nie tylko synagoga m. Szczecina, ale też w takich miejscowościach jak: Stralsund, Anklam, Torgelow, Pasewalk, Swinemünde (Świnoujście), Gollnow (Goleniów), Greifenhagen, Naugard (Nowogard), Stolp, Köslin, Falkenburg, Krojanke, Neustettin, i Schneidemühl. Policja, jak i jednostki Straży Pożarnej przy wszystkich pożarach były natychmiast obecne, ale interweniowali wyłącznie w przypadkach, gdy pożar zagrażał znajdującym się w pobliżu innym obiektom.

Zapoznajmy się także, co na ten temat donosiła podległa Żydom prasa i co opowiadali bezpośredni żydowscy poszkodowani:

Np. Zarządzający Synagogą i Gminą Żydowską w Szczecinie w latach 1928-1937, Jakob Peiser, opisał w swojej książce „Historia gminy żydowskiej w Szczecinie”, m.in. wydarzenia: Dnia 9 listopada 1938r. o godz. 3:00 nad ranem, adwokat Abrahamsohn odebrał telefon i usłyszał głos jakiegoś nieznajomego, który krzykiem oznajmiał: „ Panie Abrahamsohn, Pańska synagoga płonie”! niedługo przy płonącej świątyni zebrał się w komplecie cały Zarząd Wyznaniowy Gminy (…). Panu Rainowitzowi udało się, razem z panem dozorcą Schumacherem uratować z płonącej synagogi i wynieść z niej dużą ilość rolek Thory. Srebrne symbole religijne zostały jeszcze przed podpaleniem synagogi przeniesione przez Gestapo w „bezpieczne” miejsce. Dopiero następnego dnia w południe udało się pożar ugasić, ale świątynia po nim była jedną wielką ruiną.

W międzyczasie zaaresztowano w całości Zarząd synagogi. A w ich mieszkaniach dokonano gruntownego przeszukania. Nieco później został też aresztowany nauczyciel synagogi. Ale nie tylko on. Potem odbyło się dalsze przeszukanie pozostałych pomieszczeń budynku: klubowych pokoi Klubu Wioślarskiego „Viadrina”, jak i pomieszczenia Klubu Tenisowego oraz hol pogrzebowy. Następnie wszystko, „co zbędne” zgromadzono w jednym pokoju i spalono. Grabarz Retzlaff został podczas próby gaszenia kaplicy pogrzebowej nieomal pobity na śmierć. Na szczęście cmentarz nie został przy tych działaniach zniszczony.

Natomiast, podobnie jak w innych miastach Rzeszy, została tej nocy splądrowana i zdemolowana większość sklepów należących do Żydów. Po czym, już w następnych dniach zaczęto masowo zwalniać Żydów z pracy z okolicznych fabryk i warsztatów przemysłowych. A kilka dni później, wszystkich aresztowanych podczas „Kryształowej Nocy” 10 listopada żydowskich mężczyzn, zaczęto wywozić do obozu koncentracyjnego Sachsenhausen koło Oranienburga. Oszczędzono jedynie Paula Hirschelda, który razem z Gestapo, aż do Berlina ową wywózkę organizował (…)

Ponieważ po przeprowadzeniu akcji przekazania aresztowanych Żydów do Sachsenhausen, nie pozostał żaden prawomocny przedstawiciel Zarządu Synagogi, zostali nimi, powołani przez władze miasta na wniosek Gestapo, Paul Hirschfeld i dr Erich Mosbach, którzy jako jedyni Żydzi pozostali po tej „czystce” w mieście. Po jakimś czasie dołączyli do nich „zwolnieni” z Sachsenhausen adwokat David Cron, oraz jako I przewodniczący „nowego zarządu” Paul Hirschfeld i jako II Wohlfartswesen, którego obdarzono też tytułem „upoważnionego do kontaktów z Gestapo”. Ponadto Artur Perl, został mianowany w „zarządzie” jako odpowiedziany za kulturę, Siegfrieda Mendela, zrobiono „kasjerem” i dr. Ericha Mosbacha, odpowiedzialny za edukację i młodzieży.

W 1933r. żyło w Szczecinie 2317 wierzących i zarejestrowanych w Gminie Synagogi Żydów. W większości byli oni właścicielami sklepów, pracujący w handlu, intelektualiści, w większości lekarze i prawnicy. Według danych niejakiego Bernda Egelmanna, 21 procent z nich stanowili żydowscy lekarze. W latach 1933 – 1937 ogólna liczba wierzących Żydów zarejestrowanych jako członkowie Gminy zmniejszyło się z 2317 osób do 1936.

W owym czasie Fritz Magnus informował ze Szczecina: W „Noc Kryształową” z początku nie chciałem uwierzyć. Dopiero, gdy następnego dnia byłem świadkiem aresztowań, ale wciąż jeszcze nie wiedziałem, dlaczego one mają miejsce – uwierzyłem. (…) W południe tego dnia przyszli także po mojego ojca i po mnie. Zostaliśmy przewiezieni do przepełnionych pomieszczeń szczecińskiej policji. Ale była różnica pomiędzy traktowaniem aresztowanych przez policję a Gestapo. W policji traktowano aresztowanych jeszcze jako tako „przyzwoicie”, odwrotnie jak w Gestapo. Tego ranka dano nam choćby kanapki na czas przewózki do Sachsenhausen. W doczepionym wagonie do pociągu relacji Stettin-Berlin zostaliśmy przewiezieni do Bernau, a stamtąd do Sachsenhausen. (…) Mój ojciec, który miał wtedy 60 lat i ciężko chorował, został po dwóch/trzech tygodniach zwolniony z obozu, ja tydzień później. O mnie wiedziano, iż pracuję w przedstawicielstwie administracji Rzeszy w Szczecinie, dokąd polecono mi wrócić. (…) Moja matka pozostawała przez ten cały czas w Szczecinie. Aresztowano wówczas tylko mężczyzn. (Fragment z książki Wolfganga Wilhelmusa: „Ucieczka albo śmierć” (Wolfgang Wilhelmus: „Flucht oder Tod”)

Przewodniczący Gminy Żydowskiej w Szczecinie, Artur Abrahamsohn, tak wspomina w swoim raporcie to wydarzenie. „Poza nielicznymi wyjątkami, dzień 10 listopada miał w Szczecinie bezkrwawy przebieg. Jedynie dr Leo Levy został został zastrzelony tego dnia w Polzin (Policach), gdy na dzwonek do drzwi otworzył je nieznanym sobie ludziom. Ja mieszkałem wtedy w Szkole Żydowskiej, kiedy zostałem o czwartej nad ranem obudzony przez dyżurnego naszej gminy wyznaniowej, który krzyczał do mnie: „synagoga płonie!”. Natychmiast pospieszyłem do synagogi. Jej biuro było już doszczętnie splądrowane. Zapytano mnie, „czy wiem, co mogło być przyczyną pożaru”? „Może zwarcie elektryczne?” – odpowiedziałem. Potem zatrzymano mnie i przewieziono do więzienia, gdzie zobaczyłem pozostałych członków zarządu naszej gminy, jak i prominentnych ludzi z miasta. W celi, której mnie zamknięto, było już 12 osób. Łącznie zaaresztowano tego dnia 150 Żydów, mężczyzn w wieku od 18 do 67 lat.

„11 listopada przetransportowano nas do Oranienburga, gdzie trafiłem wraz z 300 współtowarzyszami do baraku przeznaczonego pierwotnie dla 100 osób. (…) 29 listopada, na interwencję szczecińskiego Sądu Najwyższego, zostałem zwolniony z tego zatrzymania, mogąc ponownie objąć przewodnictwo w gminie i sprawować w niej wszystkie dotychczasowe obowiązki. Synagoga była solidnym budynkiem i nie spaliła się całkowicie, a tylko uszkodziła wewnątrz. Wcześniej władza zamierzała ją wysadzić w powietrze, ale zrezygnowała z tego, gdyż zagrażałoby to bezpieczeństwu znajdujących się obok niej innym budynkom. Stąd przekazali decyzję o jej rozbiórce pewnej firmie budowlanej, która miała tego dokonać aż do „portalu” bramy wejściowej, oczywiście „na pamiątkę” tego wydarzenia. Koszty za rozbiórkę synagogi miały zostać pokryte przez naszą gminę i przekazywane firmie w ratach, zgodnie z postępem robót. Łącznie wyceniono je na 30 000 RM (Reichsmark – marek Rzeszy). Choć było to tylko wyliczenie wstępne, co z pewnością (jak to zwykle bywa) będzie wielokrotnością tej sumy”. (Fragment zaczerpnięty z książki Wolfganga Wilhelmusa „Ucieczka albo śmierć”).

„Wielkie nieba”, pomyślał „klein Müllermann” –„to przecież nie może być prawdą”, gdy rankiem 10 listopada, aleją Lastadie jechał linią nr 10 do pracy na południową zmianę. Gdy jednak przesiadał się do tramwaju linii nr 2 przy Bramie Brandenburskiej, pomału zaczął pojmować, choć jeszcze nie do końca, co się mogło wydarzyć w nocy. Już jadąc tramwajem, zauważył na chodnikach Breiten Straße i Schulzenstraße spore grupy policji i patroli SA. Spostrzegł też, iż w większości sklepów żydowskich były wybite okna wystawowe. A przed nimi na chodnikach leżało sporo rozdrobnionego szkła, połyskującego w świetle dnia, jakby były z kryształu.

„Naumann Rosenbaum” i „Bracia Kargerowie”, znane i lubiane szczecińskie domy towarowe, także „Lindner” i „Kurnik” największe w tym czasie sklepy obuwnicze, WSZYSTKIE – większe i mniejsze „interesy żydowskie” były tego dnia mocno uszkodzone, a w większości – zrujnowane i nienadające się do normalnej działalności. Przed każdym takim „obiektem” były ustawione do ich „pilnowania” posterunki. Wszyscy Szczecinianie, którzy tego poranka udawali się do centrum miasta, mogli to zobaczyć na własne oczy. Przypadkowi świadkowie robili wrażenie przestraszonych, zszokowanych i oburzonych. O tym, co się wydarzyło w nocy, co uczyniono żydowskim współobywatelom, większość mieszkańców Szczecina dowiedziała się z radia i porannej prasy. Na ogół z doniesień DNB – ówczesnej Niemieckiej Agencji Prasowej, przy czym chodziło o to, aby tzw. społeczeństwo otrzymywało w tej sprawie jednolity przekaz. Urzędowa, napisana przez władze informacja na ten temat brzmiała: „DNB, Berlin 10 listopada, …W odwecie zamordowania przez żydowskiego sprawcę w Paryżu niemieckiego dyplomaty, członka NSDAP von Ratha, towarzysze partyjni zamordowanego w całej Rzeszy zjednoczyli się i spontanicznie zaprotestowali, aby już nigdy więcej podobne wypadki nie miały miejsca. Inaczej mówiąc, stanęli w obronie niemieckiej godności, organizując ogólnoniemiecki protest przeciwko żydowskiej ludności, odpowiedzialnej za ten „nieludzki, barbarzyński czyn”.

W związku z tym, cała prasa przekaże w tej sprawie jednolitą informację, o co zadbało oczywiście Ministerstwo Propagandy Rzeszy, przekazując wszystkim mediom stosowne dowody i zalecenia.

Jak to wyglądało w szczegółach, społeczeństwo dowiedziało się przede wszystkim z gazety NS (narodowosocjalistycznej) „Pommersche Zeitung” już 11 listopada 1938r., drukując na 1. stronie, czyli w tzw. czołówce odezwy: „Goebbels zapowiada daleko idące działania odwetowe przeciwko Żydom!” W podtytule zaznaczając: „Rząd Rzeszy nie pozwoli na dalsze mordowanie Niemców i zdecydowanie przeciwstawi się podobnym działaniom, dając temu haniebnemu czynowi, dokonanemu żydowskimi rękoma zdecydowany odpór”. Na tej samej stronie tytułowej gazety znalazł się także początek artykułu z następującym tekstem:

„Dzisiaj o godz. 20:30 odbędzie się wiec informacyjny dla ludności na Paradeplatz, bowiem naród niemiecki, z najgłębszym oburzeniem przyjął w tych dniach wiadomość o zamordowaniu niemieckiego dyplomaty w Paryżu, dokonanego przez przedstawiciela światowego żydostwa, zarażonego czerwoną ideologią. W związku z tym, głos w tej sprawie zabierze na dzisiaj wieczorem o godz. 20:30 Gauleiter Schwede-Coburg”.

Wewnątrz gazety, reportaż pod tytułem „Synagogi paliły się na całym Pomorzu”, donosił m.in.: Zabójstwo naszego dyplomaty w Paryżu – radcy naszej ambasady pana von Ratha – wywołało ubiegłej nocy zarówno w Szczecinie, jak i w całym naszym okręgu, falę ogromnego protestu, w wyniku którego całkowicie spłonęła w stolicy naszej prowincji przy Grüner Schanze centralna synagoga. Wcześniej, według posiadanych przez nas wiarygodnych informacji, wybito w większości żydowskich sklepów szyby w oknach wystawowych. (…)

Wiadomość o pożarze synagogi przy Grüner Schanze w Szczecinie, dotarła do nas około czwartej nad ranem i spowodowała zebranie się ogromnego tłumu, który z satysfakcją obserwował ogień, który najpierw pożerał dach świątyni, a następnie postawił ją całą – w nie do ugaszenia – płomieniach. Ogień, jak pochodnia co najmniej 10 – metrowej wysokości, widoczny był z bardzo daleka. Przybyłe na miejsce pożaru liczne oddziały straży pożarnej oraz policji, nie mogąc już uratować synagogi, skupiły się na ochronie domów znajdujących się w pobliżu pożaru. Około 5:30 nad ranem synagoga była na tyle spalona, iż całkowicie zniszczony przez pożar dach, runął do wnętrza obiektu, powodując ponownie gwałtowny wybuch płomieni, ponad dotychczasowy poziom. Przyczyną tego był dodatkowy strumień powietrza, który dostawał się do wnętrza poprzez wypalone okna, intensyfikując pożar. Wytworzona w ten sposób temperatura była tak wysoka, iż okna w okolicznych domach, pękały z hukiem, rozpadając się na drobne kawałki.

A we wnętrzu synagogi, co można było zaobserwować choćby z zewnątrz, widać było płonący ołtarz, wszelkie ozdoby i upiększenia, które znikały w płomieniach.

Pożar ugaszono dopiero następnego dnia i to nie całkowicie. Przy czym, co trzeba podkreślić, pożar poważnie uszkodził także najbliżej stojące domy! Policja w tym czasie zabezpieczała ruch uliczny wokół pożaru, zamykając przede wszystkim przejazd ulicą Grüner Schanze, przy której znajdowała się płonąca synagoga i zagrożone okoliczne domy.

Także linii tramwajowej nr 3 wyznaczono „objazd” niekolidujący z pożarem. Teraz jedzie ulicami: Polizei Straße, Gabelung, Königstor, Roßmarkt, Kornmarkt, Schulzenstrasse, aż do połączenia z linią nr 4.

Jeszcze wczoraj popołudniu na miejsce w okolicy synagogi pojawiła się ekipa saperów, czyniąc przygotowania do wysadzenia w powietrze pozostałe po pożarze mury synagogi, żeby nie zagrażały przechodniom. W związku z tym, na wszelki wypadek wykwaterowano mieszkańców okolicznych domów, aby podczas niszczenia resztek synagogi nie doszło do jakiegoś nieszczęśliwego wypadku. Samo „wysadzenie w powietrze” murów zaplanowano na jutrzejsze godziny poranne.

Wtedy także przypadkowi świadkowie zdarzenia, którzy dotychczas mogli swobodnie przypatrywać się pożarowi, nie będą mieli dostępu w okolice zamierzonej eksplozji.

Trzeba wspomnieć też o tym, iż już na kilka dni przed pożarem synagogi, tam gdzie w pobliżu znajdowały się sklepy żydowskie, rozciągające się aż do Starego Miasta, rozpowszechniano informacje o ich możliwym zniszczeniu w najbliższym czasie! I rzeczywiście dotyczyło to sklepów, w których potem zostały wybite wszystkie okna wystawowe, tzw. witryny, oczywiście wcześniej dokładnie splądrowane. Były to informacje rozsiewane nie przez Żydów, a w zasadzie nie wiadomo „przez kogo”, natomiast ich celem było ostrzeżenie raczej wyłącznie „rodowitych” Niemców.

Wczorajsze informacje, rozpowszechniane w całym Szczecinie, były jednym wielkim oskarżeniem Żydów, odpowiedzialnych za całe Zło w Rzeszy. Do późna w nocy, ludzie słyszący owe oskarżenia, organizowali spontaniczne marsze protestacyjne, szczególnie przed żydowskimi sklepami i innym ich mieniem wokół Starego Miasta. Szczególnie na całej ulicy Grüner Schanze, przy której dotychczas znajdowała się Synagoga. Podczas przemówienia Gauleitera panował jednak wśród protestujących i demonstrujących idealny porządek, cisza i spokój.

„Nareszcie koniec żydowskiego panowania!” brutalnie donosiły w tych dniach wszystkie bez wyjątku miejscowe i ogólnoniemieckie gazety, które generalnie poparły wydarzenia „Kryształowej nocy”. Brylowała w tym także oczywiście „Pommersche Zeitung”, która była całkowicie zawładnięta przez nienawidzących Żydów dziennikarzy i pracowników.

W sobotę Gazeta donosiła o spontanicznie wyrażonej przez nich NIENAWIŚCI do żydowskich współobywateli Rzeszy: „Przed tysiącami słuchaczy zebranych na wiecu w Szczecinie, Gauleiter Pomorza Schwede-Coburg podkreślił w swym płomiennym przemówieniu, iż „Noc kryształowa” była akcją protestu przeciwko nie tylko niemieckim Żydom, ale też całemu międzynarodowemu ‘Żydostwu’. I iż „nadszedł czas, aby tę światową zarazę wreszcie z Niemiec ostatecznie przepędzić i wyplenić!… W dniu 12 listopada w Gazecie Pomorskiej ukazały się dalsze cytaty z jego przemówienia na Paradeplatz wieczorem 11 listopada : „U nas nie ma już naprawdę miejsca dla Żydów! Nigdy bowiem nie zaakceptujemy zamordowania naszego ziomka przez żydowskiego złoczyńcę. Pozostaniemy na zawsze głęboko wstrząśnięci tym, niedającym się określić słowami, bezwstydnym czynem, a z którego jako naród, musimy wyciągnąć, i wyciągniemy stosowne wnioski! Aby raz na zawsze pozbyć się żydowskiej zarazy i raz na zawsze uwolnić się od niej’!

W komentarzu do przemówienia Gauleitera Schwede-Coburga, Gazeta (organ NSDAP na Pomorzu) stwierdza: Gauleiter w swoim przemówieniu przytoczył dostateczną ilość przykładów, aby uzasadnić prawo Niemców do wyrażenia swej nienawiści wobec wszystkich Żydów, co spotkało się z entuzjastycznym poparciem zebranego na wiecu tłumu.

Po przemówieniu Gauleitera na Paradeplatz, prowadzona przez Gazetę do końca miesiąca „nagonka na Żydów”, dostatecznie uświadomiła Szczecinianom tragiczny los, jaki czeka już w najbliższej przyszłości żydowskich obywateli Rzeszy. W każdym razie, żaden Szczecinianin po wydarzeniach 11 listopada i przemówieniu Gauleitera nie mógłby powiedzieć, iż nie wie, po co zorganizowano w Niemczech „Kryształową noc”, a tym bardziej , iż „ o tych wydarzeniach nie słyszał”. Choć były one dopiero początkiem „Marszu narodu żydowskiego ku śmierci”, która ostatecznie dotknęła niemal wszystkich członków gminy żydowskiej w Szczecinie. Symbolicznym tego początkiem stało się spalenie synagogi w stolicy Pomorza, która była dumą miejscowej gminy wyznaniowej!

Gdy dopalały się jej resztki przy Grüner Schanze, warto przypomnieć krótko jej historię. Budowa tego obiektu rozpoczęła się 22 listopada 1862r., miał zostać i rzeczywiście został zabytkiem najwyższej klasy. Z organami o 40 registrach i 4000 piszczałek, z trzema ręcznymi możliwościami zmiany tonacji. Nie było w tym czasie piękniejszych w całych Niemczech od tych w szczecińskiej synagodze. W dodatku o wyjątkowo wspaniałym brzmieniu.

Gdy usuwano gruzy tej wspaniałej świątyni słowa bożego, ”Pommersche Zeitung” donosiła rzeczowo i prawdziwie w swych kolejnych wydaniach w dniach od 13. Do 16. listopada 1938r.:

Prace wyburzeniowe murów, pozostałych po całkowitym spaleniu synagogi (tak dosłownie relacjonowano w wydaniu sobotnim Gazety w dniu 13 listopada), zostały wczoraj z powodzeniem zakończone. Wyburzony został stojący od kilku dni, mur przedniej ściany synagogi, iż nie grozi on już zawaleniem i nie sprawia trudności w przywróconym ruchu kołowym, ani pieszym.

Wyburzenie ściany było o tyle pilne, iż na jej powierzchni, po pożarze zaczęły się pojawiać (najwidoczniej z przepalenia) niebezpieczne pęknięcia. Policja pod kierownictwem towarzysza partyjnego NSDAP Hoffmanna, zdecydowała o ostatecznej rozbiórce pozostałych fragmentów murów, aby zapobiec ew. wypadkom i zagrożeniom intensywnemu w tym miejscu ruchowi ulicznemu. W szczególności przejeżdżającym tramwajom i samochodom ciężarowym, gdyby np. przednia ściana synagogi nagle runęła na ulicę. Co mogłoby też spowodować uszkodzenie stojących obok świątyni domów. Dzięki sprawnej akcji, zostały one w ten sposób z całą pewnością adekwatnie zabezpieczone.

Materiału wybuchowego do rozbiórki użyto dlatego, iż metoda przy pomocy wind kotwicznych okazała się nieskuteczna.

Ruch kołowy i uliczny na tym odcinku, zostanie w związku z zakończeniem prac wyburzeniowych, w krótkim czasie wznowiony.

W dzień pokutny protestantów (16 listopada) „Pommerschen Zeitung” pisała na podstawie informacji policji o likwidacji resztek murów synagogi:

„Po ugaszeniu pożaru, w synagodze pozostały – niestety – jeszcze cztery mury zewnętrzne świątyni o wysokości 17 metrów każda, grożące w każdej chwili zawaleniem. Zachowały się dziwnym trafem, mimo iż dach synagogi, który runął między te mury i do wnętrza świątyni, całkowicie spłonęły. Szczególnie ściana frontu synagogi stwarzała wielkie niebezpieczeństwo, grożąc w każdej chwili zawaleniem, gdyż boczne ściany, które ją wcześniej podtrzymywały, teraz znajdowały się w jakimś odstępie od niej. W każdym razie „te mury” byłyby wielkim zagrożeniem dla ruchu ulicznego, także samochodowego i tramwajowego, gdyby, nie burząc ich wcześniej, został on wznowiony. A w tamtym miejscu, przy Grünen Schwanze, zwykle jest on bardzo intensywny. Stąd wznowienie ruchu na tym odcinku nastąpi dopiero po zlikwidowaniu wszystkich skutków pożaru i ich pełnym zabezpieczeniu, co zdaniem policji nastąpi w możliwie najszybszym czasie.

Policja w każdym razie uczyni wszystko co w jej mocy, aby techniczno-budowlane problemy związane z tą sprawą, zostały rozwiązane szybko. W tym przypadku niemożliwe było także użycie najprostszego materiału wybuchowego, aby stojące obok byłej synagogi domy nie zostały uszkodzone. Co okazało się niemożliwe już w trakcie wiercenia dziur w celu założenia w nich stosownego materiału wybuchowego. Policja w każdym razie nie mogła wziąć na siebie tej odpowiedzialności. Ale w tym momencie wszystkie związane z tym problemy zostały już pokonane. I sprawa ta znajdzie swoje rozwiązanie w jak najbliższym czasie. Przewidziano oddzielne działania dla wszystkich z pozostałych murów.

Policja z dumą informuje, iż sprawa będzie – ku zadowoleniu mieszkańców – skutecznie i przede wszystkim bezpiecznie – przeprowadzona”.

W każdym razie Gazeta w tym wydaniu obszernie donosiła nie tylko o rozbiórce murów (dla dobra – podkreślmy to jeszcze raz – mieszkańców miasta), ale również informowała o konieczności zabezpieczenia domów, które znajdowały się w niewielkiej odległości od synagogi, co było warunkiem odblokowania na tym odcinku zamkniętego na pewien czas ruchu ulicznego, kołowego i pieszego. Zagwarantowanie bezpieczeństwa zbiorowego było celem podstawowym. Opisał to w swojej książce Jacob Peiser tak: „komendant saperów, któremu pierwotnie przydzielono to zadanie, nie wykonał tego nakazu, za co jego batalion został karnie przeniesiony do innych zadań i został zastąpiony przez ludzi, którzy byli członkami SA. To oni, wysadzając w powietrze pierwszy mur, spowodowali wypadnięcie szyb z wielu pobliskich domów, przy czym muru jako takiego, nie zburzyli. Byli zmuszeni podjąć kolejną próbę, jednak „Gmina” musiała za nią dodatkowo zapłacić. Także za planowanie zagospodarowania pustego po „murach” terenu. W czasie porządkowania go odnaleziono „kamień węgielny”, który wkopano tam przed rozpoczęciem budowy synagogi, teraz całkowicie spalonej i rozebranej. Po tych wydarzeniach w Szczecinie i na całym Pomorzu, Żydzi którzy do tej pory czuli się Niemcami, wiedzieli już, iż nadszedł czas, kiedy będą musieli opuścić swoją dotychczasową ojczyznę. Zrozumieli, iż ani w Szczecinie, ani na Pomorzu, nie ma i nie będzie już dla nich żadnej przyszłości. Choć znalazło się wtedy sporo osób, które stanęły w ich obronie, przede wszystkim: najbliżsi sąsiedzi, współpracownicy, współuczniowie w klasie, ale i zupełnie obcy. W tamtych tragicznych dniach postanowili oni pomóc wyznawcom mojżeszowej wiary. Ale było ich za mało, aby cokolwiek zmienić! Zdecydowanie więcej było tych, którzy udawali, iż nie dzieje się nic złego”.

W niedzielę, 20 listopada 1938r., redaktor naczelny „Pommerschen Zeitung” Roland Buschmann, napisał artykuł wstępny pod tytułem „Ale są przez cały czas między nami i PORZĄDNI ŻYDZI”, określając swoje stanowisko wobec Pogromu i powstałego problemu tymi słowami:

„Nie była to żadna bezmyślna zemsta, ale zmusiły nas do niej śmiertelne strzały zadane w Paryżu przez syna żydowskiego narodu, którego czyn musiał być bezwzględnie potępiony i nie mogący się już nigdy powtórzyć. Czy świat nasze postępowanie w tej sprawie zaakceptuje, nie jest dla nas w tym momencie ISTOTNE”!

To tyle, w jakim duchu i stylu wypowiadali się o tej dramatyczno-tragicznej sprawie dziennikarze, będący pod wpływem ideologii totalitarnego państwa, którzy choćby nie zadawali sobie trudu, aby dochodzić jakiejkolwiek prawdy. Kto by się wtedy tym przejmował? „Brudził” sobie takimi sprawami ręce? Czyż nie wygodniej było udawać, iż niczego złego się w tym nie widzi?

Przypisy:

„Chronik 1938”, Dortmund 1989.

Hermann Graml: „Der 9. November 1938“, Bonn 1957

Peter Freimark/Wolfgang Kopitsch: „Der 9./10. November 1938 in Deutschland“, Hamburg 1988

Gewerkschaft Erziehung und Wissenschaft, Landesverband Hamburg (Hg.): „Reichskristallnacht– Judenverfolgung“, Hamburg 1978

Lutz van Dick: „Der Attentäter”, Reinbek 1988

Julius H. Schoeps, Karl E. Grözinger/Gerd Mattenklott (Hg.) „Menora“, Jahrbuch für deutsch-jüdische Geschichte 1996, Bodenheim 1996

Andreas Lixl-Purcell (Hg.) „Erinnerungen deutsch-jüdischer Frauen 1900-1990“, Leipzig 1992

Wolfgang Benz (Hg.): „Die Juden in Deutschland 1933-1945“, München 1988

Werner Jochmann/Werner Johe/Ursula Büttner (Hg.): Gesellschaftskrise und Judenfeindschaft in Deutschland 1870-1945“, Hamburg 1988

Hans-Jürgen Döscher „Reichskristallnacht”, Frankfurt/M. /Berlin 1988

Rita Thalmann/Emanuel Feinermann: „Die Kristallnacht“, Frankfurt/M. 1988

Kurt Pätzold/Irene Runge: „Progromnacht 1938“, Berlin 1988

Walter H. Pehle (Hg.): „Der Judenpogrom 1938“, Frankfurt/M. 1988

Klaus Drobisch/Rudi Giguel/Werner Müller/Horst Dohle (Hg.), „Juden unterm Hackenkreuz“, Frankfurt/M. 1973

Max Oppenheimer/Horst Dtuckmann/Rudi Schneider (Hg.): „Als die Synagogen brannten“, Frankfurt/M. 1978

Wolf Arno Kropat: „Reichskristallnacht“, Wiesbaden 1997

Margret Heutmann/Julius H. Schoeps (Hg.): „Halte fern dem ganzen Land-de jedes Verderben…“, Geschichte und Kultur der Juden in Pommern“, Hildesheim/Zürich/New York 1995

Wolfgang Wilhelmus: „Geschichte der Juden in Pommern“, Rostock 2004

Wolfgang Wilhelmus: „Flucht oder Tod“, Erinnerungen und Briefe pommerscher Juden, Rostock 2001

„Der faschistische Pogrom vom 9./10. November 1938“. Zur Geschichte der Juden in Pommern, /Greifswald 1989

Robert The’voz/Hans Branig/Ce’cile Lowenthal-Hensel (Hg.), „Pommern 1934/35 in Spiegel von Gestapo-Lageberichten und Sachakten“. Band 11 und 12. Köln/Berlin 1974

Jacob Peiser: „Die Geschichte der Synagogen- Gemeinde zu Stettin“, Würzburg 1965

„Pommersche Zeitung“, November-Ausgaben, Stettin 1938

Wilhelm Kunstmann – „Ballin Bałtyku“

Wielka „gadanina” rozpętała się we wszystkich portach świata

po opinii Szczecina

Gdy Edward Ballin, niemiecki Żyd głosił, iż Hamburg jest największym portem świata, a już na pewno w Europie, to na pewno ma w tym także swoją wielką zasługę Wilhelm Kunstmann, w uzasadnieniu tej opinii wśród wszystkich portów świata.

Wilhelm Kunstmann, w wieku zaledwie 25 lat, założył 1 kwietnia 1870r. w Świnoujściu (wtedy Swinemünde) firmę „W. Kunstmann”. Urodził się 17 grudnia 1844r. w Szczecinie (wtedy Stettin), po ukończeniu wszystkich niezbędnych do tego nauk, przysposabiających go do tego celu. Swoją wiedzę w zakresie branży portowej oraz żeglugi, także budowy statków i okrętów nabył dzięki długoletniemu pobytowi w Wielkiej Brytanii, Belgii i Skandynawii. Założona przez niego firma z początku zajmowała się interesami maklerskimi w zakresie przewozu towarów drogą morską. Jeszcze w czasie pierwszego roku swego działania, Kunstmann kupił dwa żaglowce –„Adlera” i „Minna”, otwierając nimi linie żeglugowe. W czasie wojny niemiecko-francuskiej 1870/71 zaciągnął się do wojska. Po powrocie z pola walki, dalej rozwijał swój biznes, jakże pomyślny dla swych interesów. Kunstmann gwałtownie dostosował swoją „flotę” do potrzeb rynku w zakresie towarów, w ten sposób stając się kimś ważnym w ogólnym potencjale przewozowym drogą morską z Prus. Firma miała ogromne sukcesy i rozwijała się w błyskawicznym tempie.

Można powiedzieć, iż wychodziła naprzeciw potrzebom i realizowała je z wykorzystaniem najnowocześniejszych technik, szczególnie w zakresie przewozu węgla i rudy. Służyły temu posiadane przez nią dobrze wyposażone technicznie parowce. W krótkim czasie firma Kunstmanna stała się jedną z poważniejszych firm handlu zagranicznego Niemiec, a już na pewno największą w Prusach.

Było to możliwe, gdyż w międzyczasie mogły do portu w Szczecinie zawijać choćby największe statki świata, przystosowane, a choćby specjalnie budowane do przewozu węgla i żelaza. Tak więc i siedziba firmy przeniosła się ze Świnoujścia, zachowując w nim swoją filię, do Szczecina. Oprócz przewozu węgla firma specjalizowała się w przewozie z Anglii poprzez Świnoujście, Lapplandzkiej rudy z północnej Szwecji poprzez port Lulea do Szczecina. Te transporty rudy były dla Kunstmanna „żyłą złota”! Doskonale znał swój fach i w pełni opanował sposób zarabiania na nim ogromnych pieniędzy, z czego fracht – przewóz towarów, uczynił go światowym przedsiębiorcą w tej branży.

Kunstmann – można powiedzieć – miał nosa do wszelkich interesów. Jego przedsiębiorczość spowodowała gwałtowny rozwój wszelakich inwestycji w rejonie wschodnio-północnych ziem leżących nie tylko nad Bałtykiem, ale i nad Morzem Północnym. Powstawały one i rozwijały się dzięki przywożonym przez niego surowcom. Zasadą jego aktywności było utrzymywanie przyjaznych kontaktów z wszystkimi korzystającymi z jego firmy w transporcie towarów, a choćby w sprawianiu wrażenia, iż jest po to, aby pełnić służebną rolę wobec ich potrzeb. Zarówno jako portowiec, jak i makler żeglugowy.

Oczywiście powodowało to ciągły rozwój jego floty handlowej, jak i rozszerzanie rejonów, w których robił korzystne dla siebie interesy. Tym samym szczeciński port stawał się rozwojowy nie tylko dla najbliższych okolic, ale także dla Górnego Śląska oraz Śląska „Austriackiego”. Zachłanność gospodarcza Kunstmanna, z czasem spowodowała dostarczanie przez niego surowców w ramach jednej firmy, bezpośrednio od producenta do odbiorcy. Wszystko z czasem stawało się swego rodzaju „królestwem” obsługiwanym przez jego firmę. Doszło choćby do sytuacji, w której parowce handlowe Kunstmanna mogły zrezygnować (dla opalania swych potężnych pieców) z węgla pochodzenia angielskiego, by zastąpić go tańszym węglem ze Śląska.

Wilhelm Kunstmann był też jednym z założycieli Szczecińskiej Stoczni. Był też w jej radzie nadzorczej, jak i w stoczni VULCAN. Niezależnie od tego, założył własną stocznię „remontową” dla potrzeb swej ciągle rozwijającej się floty handlowej. Nazywała się „Bleichholm”, a powstała w pobliżu obu wyżej wymienionych zakładów, w roku 1900. 1 kwietnia 1911 roku „imperium Kunstmanna” liczyło łącznie aż 24 statki handlowe, różnego typu i wielkości.

Obroty firmy w roku 1912 wynosiły łącznie nieco ponad 5 milionów marek.

Pierwsza wojna światowa zahamowała jednak dalszy rozwój firmy, a mimo to – była w dalszym ciągu największą prywatną firmą żeglugową Niemiec; charakterystyczną poprzez malowane na czerwono kominy i niebiesko-biało-czerwoną flagą na rufie. Długo jeszcze widoczna we wszystkich portach handlowych nie tylko Europy, ale i świata. ale ta swego rodzaju dominacja była w pewnym sensie początkiem końca.

Po zakończeniu wojny firma W. Kunstmanna była absolutnym bankrutem. Jednocześnie została poprzez Traktat Wersalski pozbawiona prawie wszystkich swoich jednostek pływających. A stało się tak, gdyż Niemcom Traktat zakazał posiadania jednostek pływających przekraczających 1600 BRT (wyporności). Kunstmann posiadał w większości tylko takie.

Mimo tego zakazu, właściciele firmy postanowili, znajdującą się w kryzysie firmę, na nowo odbudować! Postarali się o to obaj prowadzący wtedy firmę w osobach: Wilhelma, szefa seniora i jego syna Arthura. Firma KUNSTMANN, po stosunkowo krótkim czasie, znowu ożyła! W roku 1920 pozostawione statki o mniejszej wyporności, zaczęły znów przewozić do Niemiec rudę, czyli najważniejszy surowiec, niezbędny do utrzymania i rozwoju gospodarki. Za odszkodowania otrzymane w związku z utratą floty decyzją Traktatu Wersalskiego, firma w roku 1923 zwodowała zrealizowane przez stocznię Vulcan dwa nowe potężne statki o wyporności 4700 ton, które pod nazwami „Wilhelm Kunstmann” i „Lisa Kunstmann“. Wyruszyły one w swe pierwsze gospodarcze rejsy. Pomału zatem, wbrew zakazowi, Kunstmann odbudowywał swoją flotę, biorąc ponownie kurs najpierw na transport rudy ze Szwecji, a następnie także z Norwegii. Flaga „K” po jakimś czasie znów stała się widoczną na wszystkich morzach i oceanach świata, a firma „K”, na czele z Arthurem Kunstmannem, urodzonym 29 grudnia 1871r. w Świnoujściu, zgodnie ze swym znaczeniem, była zapraszana na wszystkie międzynarodowe konferencje i kongresy handlowo-ekonomiczne świata, jako przedstawiciel niemieckiego biznesu stoczniowego i żeglugowego. Będąc jednocześnie w Szczecinie i w Regionie Pomorza i Meklemburgii Konsulem dla interesów peruwiańsko-hiszpańskich w tym zakresie w Europie, a choćby i cesarskiej Japonii! W ten sposób znalazł się wśród ważnych osobistości na Międzynarodowej Konferencji w 1920r. w Genui i w latach 1926 oraz 1929 na konferencjach roboczych, omawiających zagadnienia transportu morskiego Narodów Zjednoczonych w Genewie.

Ten „Junior-szef” sprawował w tamtych latach funkcję nie tylko właściciela swej firmy, ale jednocześnie honorowego przedstawiciela szczecińskich maklerów portowo- handlowych, firm ubezpieczeniowych przemysłu i gospodarki morskiej oraz licznych pomniejszych firm maklerskich i Agencji. Miał także upoważnienie reprezentowania na światowych forach władz Szczecina i ogólnoniemieckich Izb Handlowych. Był też jednocześnie (o czym koniecznie trzeba wspomnieć) na wspomnianych konferencjach reprezentantem Instytutów Naukowo-Badawczych Uniwersytetu Pomorskiego w Greifswaldzie, specjalizującym się i kształcącym kadry dla żeglugi i gospodarki morskiej, jak i reprezentantem Towarzystwa Geograficznego wspomnianego Uniwersytetu.

Należy podkreślić, iż firma „Wilhelm Kunstmann”, cieszyła się wielkim uznaniem ówczesnego świata gospodarczego, szczególnie w zakresie wszechstronnie rozumianej gospodarki morskiej, handlu i budowy statków, stając się w tym zakresie także DUMĄ nie tylko Szczecina, ale i całych Niemiec. A dzielnica Grünhof, w której działała, najbardziej znaną dzielnicą Szczecina w świecie. I stało się tak, mimo iż p. Kunstmann nie miał choćby matury, a wykształcenie fachowe, którym imponował, zdobył pracując zagranicą. Jego „uniwersytetem” były w czasach jego młodości przedstawicielstwa handlowe firm żeglugowych, pochylnie stoczniowe, warkot maszyn spawalniczych i gruntowne poznanie – jak to się popularnie mówi – buchalterii – prowadzonego później przez niego interesu.

Jürgen Fritzen w swojej książce pt. „Byłem niemieckim armatorem” (Ich war ein Reeder in Deutschland) przedstawia Seniora-szefa tak; „Odbierany był w środowisku jako człowiek niezwykle interesujący, mądry z siwą bujną brodą, a mimo jej długości, wyglądał w niej schludnie, będąc przy tym zawsze elegancko ubranym. Był człowiekiem wesołym, dowcipnym, życzliwym dla wszystkich, pełnym euforii życia i na ogół w dobrym humorze…”

Wilhelm Kunstmann był już w latach 80. XIX wieku radnym miejskim w Świnoujściu. Później członkiem Rady ds. Żeglugi w szczecińskim Magistracie, która chętnie korzystała z jego wiedzy i doświadczenia w sprawach dotyczących handlu morskiego i rozwoju portu. Stąd awansował do Stowarzyszenia Rozwoju Gospodarczego Pomorza i pojawiał się regularnie – zapraszany ze względu na swą wiedzę nt. handlu morskiego i żeglugi, także w „Zawiązku Niemieckich Armatorów” i w „Stowarzyszeniu Pomocy dla Rozbitków i Katastrof Morskich”. Był też członkiem „ Komisji ds. Żeglugi i Handlu miasta Szczecina”. W 1896r.został honorowym konsulem królestwa Hiszpanii w Świnoujściu. Tę funkcję i stanowisko odziedziczył po nim jego syn Arthur, po przeniesieniu się Seniora do Szczecina. Wilhelm Kunstmann zmarł 25 marca 1934r. w wieku 90 lat w Szczecinie i został tu pochowany na Cmentarzu Żydowskim przy ulicy Bethanienstraße. Mowę pożegnalną, przygotowaną wcześniej przez samego Seniora, odczytał na cmentarzu Rabin, celebrujący tę uroczystość.

Rok 1933 okazał się fatalnym dla sytuacji Żydów w Niemczech, w tym także dla rodziny Kunstmannów. Po zdobyciu władzy przez nacjonalsocjalitów, z dnia na dzień rosło w Niemczech antyfeministyczne nastawienie nie tylko Brązowych. Choć wszystko próbowano – tak długo, jak się dało – ukrywać to przed społeczeństwem. Gdy 25 stycznia 1933r. wręczano Wilhelmowi Kunstmannowi, w Instytucie Filozofii na Uniwersytecie w Greifswaldzie, tytuł doktora „honoris causa”, a więc jeszcze przed ostatecznym objęciem przez Hitlera władzy, zwolniono już z pracy na tym Uniwersytecie wszystkie służące żydowskiego pochodzenia poniżej 45. roku życia. A od niego samego można się było niedługo dowiedzieć, iż cała jego rodzina była w tym okresie prześladowana i zmuszana do wyjazdu z Niemiec. Kilka dni po ogłoszeniu się Hitlera kanclerzem Rzeszy, wiele osób telefonowało do Kunstmanna, informując, „że niestety – nie będą już do niego mogły dzwonić, aby porozmawiać, gdyż nie wiadomo, kto ich podsłuchuje”. A gdy jego żona, 1 lutego 1933r., zjawiła się na spotkanie „przy kawie”, na które była zaproszona, odmówiono jej wejścia na salę. Powiedziano, żeby nigdy więcej nie przyjmowała podobnych zaproszeń. W tym samym czasie „Niemiecki Związek Armatorów” wezwał listownie Arthura Kunstmanna do rezygnacji z pracy w Zarządzie, mimo iż jego kadencja (która była określona na 5 lat), miała jeszcze – zgodnie ze statutem – trwać 2 lata.

Na początku 1936r. Arthur Kunstmann, po śmierci swego ojca w 1934r. zdecydował o sprzedaży firmy, która w tym czasie była jego jednoosobową własnością.

Jeśli chodzi o wycenę wartości firmy przeznaczonej do sprzedaży, to została ona określona na trzy miliony Reichsmark (waluty III Rzeszy) – do negocjacji. Jednak rozmowy z różnymi kontrahentami nie przyniosły rezultatu.

Gdy Arthur Kunstmann obniżył sumę sprzedaży do kwoty 2,5 miliona RM, bo zdenerwował się dotychczasowym niepowodzeniem, 1 września 1936r. doszło w jego prywatnym mieszkaniu na Falkenwalder Straße 36 w Szczecinie (Stettin) do podpisania umowy sprzedaży z Armatorem Johs Fritzen&Sohn, reprezentowanego przez Jacobusa i Johannesa Ftritzena. Oficjalna kwota sprzedaży wyniosła 800 000 RM, która została przekazana czekiem w dniu 9 września 1936r. Dalsze 500 000 RM rodzina Kunstmannów miała otrzymywać do końca 1946r. w ratach, w kwocie jednak nie mniejszej niż 20 000 RM rocznie, ew. (co uzgodniono ustnie) w kwocie 25 000 funtów brytyjskich.

Od roku 1940 do 1946 przekazywanie należności dla rodziny Kunstmannów, po dalszych ustnych uzgodnieniach, zostały wstrzymane.

Wszędobylskie Gestapo wpadło na trop tych ustnych ustaleń, w wyniku czego Jacobus Fritzen i Dr. Rehmke, który uczestniczył we wszystkich transakcjach sprzedaży firmy Kunstmannów, zostali w roku 1941 aresztowani za „niedozwolony handel dewizami”. Jacobusa Fritzena po kilku tygodniach zwolniono z aresztu, zdejmując z niego zarzut przekazania kwoty 800 000 RM, zaś Dr. Rehmke został 8 maja 1942r. przez Landgericht (Sąd Krajowy) w Hamburgu skazany za udział w tym procederze na 7 lat ciężkiego więzienia. Odsiedział wyrok przez kolejne 3 lata, do zakończenia drugiej wojny światowej.

W związku z tą „nieszczęsną” dla siebie umową (w ogóle sprzedażą swej firmy), po latach Arthur Kunstmann ze łzami w oczach, siedząc przy swoim biurku w mieszkaniu przy Falkenwalder wspomina, co utrwalił w swej książce Jürgen Fritzen: „…do pokoju weszła moja żona z obydwoma wnukami, aby mnie pocieszyć, ale to wywołało u mnie jeszcze większy płacz, nie potrafiłem zatrzymać łez, iż utraciłem wszystko, co było całym moim życiem, moją dumą, niewyobrażalnym szczęściem, radością, do czego tak wytrwale dążyłem przez lata – teraz przestało być moje. To wprost niewyobrażalne, iż to, o co przez lata zabiegałem, co dawało utrzymanie i chleb wielu ludziom, którym pomagałem jak tylko mogłem, nagle mi to odebrano! Znikło z mojego życia. A wszystko przez ustanowione przez nazistów prawo, iż Żydzi…

Pozostał żal, iż nie przewidziałem tego wcześniej, a mogłem przecież wszystko spieniężyć i mieć coś z tego na resztę życia.

Na szczęście uciekli do Londynu, gdzie cała rodzina Kunstmannów odnalazła się, choć rozważali najpierw udanie się do Izraela, który odwiedzili z żoną w 1936r. Ale obydwoje gwałtownie zrozumieli, że: „nie da się żyć wyłącznie wśród wyznawców żydowskiej religii. Dlaczego? Gdyż w pierwszym rzędzie, po latach życia w Niemczech, byliśmy przede wszystkim Niemcami, a dopiero w drugiej linii – Żydami. Czyż inaczej nazywalibyśmy nasz dom w Szczecinie „Naszą Ojczyzną”? A szczerze mówiąc, zgodziłbym się choćby z zabraniem nam całego majątku, bylebyśmy dalej mogli być Niemcami i mogli przez cały czas mieszkać w Rzeszy…”

W ten sposób zakończyła się era sukcesów szczecińskiej firmy żeglugowej. Wielkie dzieło Kunstmanna zostało całkowicie zniszczone. Nazwisko Kunstmann miało po prostu bezpowrotnie zniknąć. choćby zostały zmienione imiona jego statków.

Nazwiska nowych właścicieli paradowały odtąd na dziobach ich okrętów. Przez jakiś czas firma nazywała się jeszcze „Johs. Fritzen & Sohn, przedtem W. Kunstmann”. Ale niedługo nazwa Kunstmann została wymazana.

Dr. Arthur Kunstmann zmarł 27 sierpnia 1945r. w wieku 74 lat. Jego córka Gerda stwierdziła, iż zmarł „ze zgryzoty”, gdy narodowosocjaliści zażądali odebrania mu tytułu doktora honoris causa i pozbawili go funkcji konsula honorowego, jako iż był Żydem. Choć Instytut Filozofii Uniwersytetu w Greifswaldzie długo zwlekał wykonaniem tej decyzji. Jeszcze w roku 1937 ówczesny rektor Uniwersytetu, Prof. Reschke, zdecydowanie przeciwstawiał się jej wykonaniu, mimo iż dr Kunstmann wyjechał z Niemiec do Londynu po sprzedaży swej firmy w roku 1936. ale powołana w 1938r. Komisja Senatu postanowiła przyznać rację władzy w kwestii odebrania Kunstmannowi tego zaszczytnego i honorowego tytułu, który po procesie rehabilitacyjnym, przywrócono mu w roku 1999.

Nazwisko Kunstmann na szczęście nie zostało zupełnie zapomniane, a świadczy o tym pewien epizod z 1945r.:

84 000 Niemców, którzy po wojnie zostali zarejestrowani w Szczecinie, nie chciało uwierzyć, iż to miasto zostanie przekazane Polsce. Mimo, iż na ulicach, na domach pojawiało się coraz więcej biało-czerwonych flag, przez cały czas wierzono pogłoskom, iż Szczecin nie będzie polski. I wielu Szczecinian choćby odetchnęło z ulgą, gdy zaczęto przekazywać sobie wiadomość, iż prezydentem miasta zostanie zasłużony jego obywatel, mecenas i armator Artur Kunstmann, a samo miasto zostanie ogłoszone jako „wolne miasto Stettin”. Cieszono się też, iż Kunstmannowi – jako Żydowi, udało w się w porę uniknąć zagłady z rąk nazistów i schronić na czas wojny w Londynie. gwałtownie jednak okazało się, iż ta nadzieja Niemców, pozostałych po wojnie w mieście, nie spełniła się!

Przypisy:

Jürgen Fritzen: „Ich war ein Reeder i Deutschland“. Fritzen kauft Kunstmann 1936, 2. Auflage, Emden 2004.

Kurt Pittelkow/Reinhard Schmelzkopff: „Heimathafen Stettin“, Cuxhaven 1987.

Dirk Alvermann/Karl-Heinz Spieß (Hrsg.): „Universität und Gesellschaft”. Festschrift zur 550-Jahrfeier der Universität Greifswald 1456-2006, Band 2. Rostock 2006

Erhard Wendt: „Stettiner Lebensbilder”. Köln/Weimar/Wien 2004.

Magistrat der Stadt Stettin (Hrsg.): „Stettin als Handels- und Industrieplatz“. Stettin 1906

Gerd Uwe Detlefsen: „Deutsche Reedereien. Band 12. , Bad Segeberg.

Wolfgang Wilhelmus: „Geschichte der Juden in Pommern“, Rostock 2004.

„Stettiner Adressbuch“, Stettin 1933 und 1936.

Bernd Aischmann: „Mecklenburg – Vorpommern, die Stadt Stettin ausgenommen“, Schwerin, 2008

Uniwersytet Szczeciński, Instytut Historii, Zakład Pomorza Zachodniego (Hrsg.): „Encyklopedia Szczecina”, Band 1. , Szczecin 1999

Werner Röder/Herbert A. Strauss (Hrsg.) „Biographisches Handbuch der deutschsprachigen Emigration nach 1933“. Band 1. München/New York/London/Paris 1980

Kurt Pittelkow: „Reederei Wilhelm Kunstmann. „Strandgut“, Heft 3. Cuxhaven 1983.

„Hansa“. Deutsche nautische Zeitschrift. 1929, 1930

„W. Kunstmann Stettin-Swinemünde 1870-1930”. Festschrift. Stettin 1930

Willy Schmidt (Hrsg.): „Amtliches Nachrichtenblatt des Stettiner Verkehrsvereins G.m.b.H.. Stettin 1930 und 1931.

„Stettiner General-Anzeiger“. Stettin. Nr.85 vom: 27. März 1934.

„C.-V.-Zeitung”. Blätter für Deutschtum und Judentum. Berlin. Nr. 13 vom Donnerstag, 29. März 1934.

Dr. Henry Jarecki (Kunstmann-Enkel), New York 2008.

Czterej bandyci z SA

Sierpień 1932: Zamach na gazetę SPD „Volks-Boten”

Na szczęście noc była chłodniejsza od dnia. Tego poranka chłodny wiaterek od strony Odry studził skutecznie znajdujące się pod murami miasta domostwa tego wspaniałego portu. Na Breiten Straße, przy Placu Defilad i pobliskiego Königsplatz, na których zwykle sporo się działo, nie było dosłownie nikogo. Zaledwie kilka samochodów pospiesznie wyjeżdżało ze Śródmieścia. Poza tym było cicho i spokojnie w tym na ogół tętniącym miejscu, pełnym dobrze zaopatrzonych sklepików. Szczecin jeszcze po prostu spał, ale w niedługo miał się obudzić i wejść w nowy dzień. Wskazówki zegarów pokazywały w tym momencie dokładnie godzinę w pół do drugiej w nocy, 9 sierpnia 1932r. Był wtorek.

Nikt niczego nie wyczuwał, choćby fatalnych nieporozumień, jakie miały miejsce pomiędzy partiami politycznymi przed zbliżającymi się wyborami do Reichstagu. Radykałowie z lewej i prawej zrobili sobie przerwę. Miasto jakby wstrzymało oddech. W Szczecinie w każdym razie (jak wszędzie indziej) panowała niczym niezmącona cisza. Abstrahując od drobnych, nic nie- znaczących utarczek, do których ludzie w pomorskiej stolicy dawno przyzwyczaili się, gdyż i tak nie miały one na nic żadnego wpływu. Ale nie przewidywano też żadnych gwałtownych zmian.

Nagle, około trzeciej nad ranem, ciszę nocną przerwała potężna detonacja w szczecińskim Śródmieściu. Wybuch dokładnie miał miejsce w budynku prasowym, w którym mieściła się redakcja i drukarnia szczecińskiej gazety SPD (Socjalistycznej Partii Niemiec) „Volks-Bote” mieszczącej się na Schlillerstraße 10; był to wybuch spowodowany ogromnym ładunkiem jakiegoś materiału burzącego. Wszyscy stanęli na nogi! Mieszkańcy okolicznych domów patrzyli z przerażeniem przez okna na to, co się dzieje, a wielu pojawiło choćby na ulicy, wielce przestraszonych.

Eksplodujący ładunek rozerwał na kawałki bramę wejściową do siedziby Gazety, zniszczył schody prowadzące do wnętrza budynku i do większości redakcji. Korpus bomby, która była przyczyną tego potwornego zniszczenia, jak się później okazało – była wypełniona kwasem pikrinowym, który na szczęście w czasie wybuchu wylał się na zewnątrz, co złagodziło nieco siłę eksplozji, chroniąc tym samym wnętrze budynku przed całkowitym zniszczeniem. Gdyby tak się stało, szczecińscy socjaldemokraci nie mieliby gdzie wracać. Ale i tak zniszczeniu uległy ogromne witryny znajdujące się przy wejściu do gmachu, jak i większość okien w pomieszczeniach redakcyjnych od strony ulicy. Niemal całkowitemu zniszczeniu uległo Biuro Obsługi Klientów znajdujące się na parterze oraz bardzo dużo pomieszczeń biurowych na wyższych piętrach. Znajdujący się tuż obok gmachu nie tylko Gazety, ale też siedziby szczecińskiej SPD budynek należący do firmy handlowej „Bauhütte” odnotował podobną dewastację. Ponadto zniszczeniu uległy wszystkie ozdobne napisy firmy na elewacji gmachu i zdobiąca go sztukateria. Rozbite na drobne kawałki szkło z wielu okien odstraszało każdego, by wejść do budynku. Ponieważ ciągle była jeszcze „noc”, na ulicy Schillerstraße na szczęście nic nie stało się ludziom, gdyż o tej porze nikogo tam jeszcze nie było.

Zamach bombowy na „Volks-Bote” stał się oczywiście tego dnia głównym tematem rozmów mieszkańców Szczecina i okolic. Był oczywiście tematem wiodącym i to przez kilka dni we wszystkich mediach szczecińskiej metropolii. Oczywiście był też „bombą” dla Komendy szczecińskiej Policji. Która jednak mimo rozpoczętego natychmiast śledztwa, nie mogła sobie poradzić z odnalezieniem sprawcy lub sprawców. Także policja kryminalna udawała, iż nie wie, jaka mogła być faktyczna przyczyna tego zamachu.

W końcu zgłosił się na Policję jakiś świadek i zeznał do protokołu:

„W nocy, około godziny za dwadzieścia trzecia, zauważyłem nadjeżdżający z kierunku Moltkestraße jakiś samochód osobowy, z kilkoma mężczyznami wewnątrz. Pojechał dalej wzdłuż Schillerstraße i zatrzymał się przed gmachem Gazety SPD”

Świadek widział, jak mężczyźni ci wysiedli z auta i podeszli do wejścia budynku Gazety.

„Stanęli na schodku przed drzwiami i coś położyli przed nimi. Przez chwilę jeszcze coś tam montowali, a następnie biegiem wrócili do samochodu, który czekał na nich, cały czas z zapalonym silnikiem. Wskoczyli do niego, gdy już ruszał z miejsca, a następnie pędem odjechał w kierunku Behr-Negendank-Straße. Gdy po chwili samochód znalazł się na wysokości „Uranii”, a więc już poza Schillerstraße, nastąpił ten przepotężny wybuch, który musiało słyszeć wielu ludzi”.

Policja dzięki temu świadkowi miała szczegółowy opis samochodu, którym nadjechali sprawcy; świadek nie zapamiętał tylko, czy to była taksówka, czy prywatny samochód. Ale kim byli sprawcy? Dochodzenie pierwotnie utknęło „w piachu”! Nie można było znaleźć sprawców, mimo iż urzędujący prezydent wyznaczył wysoką nagrodę za ich znalezienie – 1000, a nieco później, choćby 2000 Marek. Aż przypadek sprawił, iż wszystko się wydało.

*

We wtorek 31 stycznia 1933r., w Szczecinie rozpoczął się przed Sądem Przysięgłych proces przeciwko czterem mężczyznom i jednej kobiecie, którzy w Sylwestra 1932r. zastrzelili niemieckiego nacjonalistę o nazwisku Steinecke, właściciela majątku ziemskiego Gut Streithof w powiecie Randow, niedaleko Szczecina, jednocześnie doszczętnie plądrując jego posiadłość. Oskarżenie w tej sprawie wniesione zostało przez szczecińskiego naczelnego prokuratora Trosta. Oskarżenie brzmiało: mord rabunkowy.

Na ławie oskarżonej zasiedli: 36-letni Hermann Köhler, 33-letni Gustav Duchateau, 29-letni Friedrich Brauns i 27-letni Johannes Schulze. Współoskarżoną była także żona głównego sprawcy Köhlera. Wszyscy oskarżeni byli Szczecinianami.

Podczas przesłuchania na rozprawie głównej doszło do zaskakujących wypowiedzi. Gdy przewodniczący sądu zapytał oskarżonego Duchateau: „czy był pan politycznie zorganizowany?”– ten odpowiedział: „Tak, przez NSDAP”. Przewodniczący: „Gdzie poznał pan oskarżonego Köhlera?” Oskarżony: „W SA!”. „Z Köhlerem przeprowadzaliście potem razem zamach bombowy na socjaldemokratyczną ‘Volks-Bote’?” Po chwili krótka odpowiedź: „Tak!”. „Zamach był w sierpniu. Co robiliście potem?” Duchateau: „ja, bezpośrednio potem wysłany zostałem na odpoczynek, a po nim – wysłany do Dessau. Po czym wróciłem do Szczecina.” – „Skąd zna pan Braunsa?” – „Tego poznałem podczas zamachu na ‘Volks-Bote’.”

Tak więc, zupełnie przypadkowo, „produktem ubocznym” procesu, stała się wiadomość, kto był sprawcą napadu bombowego na budynek i gazetę SPD na szczecińskiej Schillerstraße, a kogo Policja, mimo intensywnych poszukiwań, wciąż nie odnalazła.

Policja kryminalna w końcu dowiedziała się, iż sprawcy morderstwa Streithofa byli członkami NSDAP, co zresztą potwierdziły znalezione przy nich dokumenty, byli członkami szczecińskiej SA. W informacji prasowej z dnia 13 stycznia 1933r. sąd przyznał: „Podczas jednego z w tej chwili prowadzonych procesów karnych, wykryci zostali – przy okazji aktualnie prowadzonej sprawy sprawców napadu bombowego na budynek „Volks-Bote” – sprawcy, którymi okazali się członkowie SA w Szczecinie: tokarz Gustav Duchateau, członek 24. zgrupowania bojowego, ślusarz i mechanik maszyn: Ulrich Brauns – dowódca 11. zgrupowania bojowego, murarz Hermann Köhler – gwałtowny z charakteru, zastępca dowódcy 24. zgrupowania bojowego, komiwojażer Reinhold von Kalben, członek jednostki motocyklowej SA. Wszyscy oni zostali aresztowani, a z nimi także ślusarz Konrad Kühn, dowódca zgrupowania bojowego 21/22, również mechanik maszynowy Leuschner, dowódca zgrupowania specjalnego, którzy uruchomiali ładunek wybuchowy. Duchateu, Brauns, Köhler i von Kalben są przez cały czas intensywnie przesłuchiwani w areszcie, zaś Kühn i Leuschner, którzy przyznali się do winy, na mocy przepisów z 20 grudnia 1932r. dotyczących pozbawiania obywateli Rzeszy wolności, będą dalej odpowiadać z tzw. „wolnej stopy”, a choćby mogą liczyć na umorzenie im postepowania karnego.

Jeśli chodzi o ogłoszone dla sprawców morderstwa Streithofa wyroki, sąd przysięgły w dniu 1 lutego 1933r. wymierzył im następujące wyroki: oskarżeni Hermann Köhler, Gustav Duchateau i Ulrich Brauns skazani zostali na: dożywotne pobyty w ciężkich więzieniach oraz na pozbawienie dożywotnio praw obywatelskich. Wyrok dla Johannesa Schulze brzmiał: sześć lat ciężkiego więzienia oraz dziesięć lat pozbawienia praw obywatelskich. Oskarżona Hedwig Köhler otrzymała wyrok dwóch lat więzienia. Jej także odebrano prawa obywatelskie na lat pięć.

W uzasadnieniu wyroku znalazło się zadnie, na które warto zwrócić uwagę:

„Czyn oskarżonych świadczy o obrzydliwej postawie sprawców i tak podłym morale, iż aż trzech z nich skazano na dożywotnie więzienie.”

A jeżeli chodzi o atak na szczecińską gazetę SPD, to zdaniem piszącego te słowa, NIGDY wiedza o tym zamachu tak naprawdę nie została do końca wyjaśniona. Choć wyrok w ten sprawie powinien być wielkim ostrzeżeniem, aby atak na Schillerstraße więcej się nie powtórzył!

Przypisy:

Sprawozdania z różnych ówczesnych gazet:

„Vorwärts“, Berlin 1932/33

„Stettiner Abendpost“, Stettin 1932/33

„Pommersche Tagespost“, Stettin 1932/33

„Stettiner General-Anzeiger“, Stettin 1932/33

„Pommersche Zeitung“, Stettin 1932/33

„Volks-Bote“, Stettin 1932/33

Nawet nie drgnął, umierając na szafocie

Erwin Fischer z Stettin-Frauendorf w 1942r. skazany na śmierć –

A mimo to, jedna ze szkół w Greifswaldzie nosi jego imię

Ponieważ był uwielbiany przez pionierów Ogólnoniemieckiego Związku Pionierów „Spartakus”, młodzi chłopcy i dziewczęta z rodzin robotniczych wybrali go na swego patrona szkoły w małym miasteczku nad Odrą, niedaleko Szczecina, które nazywa się Frauendorf. W tej miejscowości, zamieszkałej głównie przez robotników, przyszedł na świat Erwin Julius Fischer 17 sierpnia 1907r. Był on szefem drużyny Młodych Spartakusów, ale w najlepszym rozumieniu tego słowa: tzn. ich kumplem, z którym – jak to się mówi – można było konie kraść. Kimś niezwykle przyjaznym i serdecznym dla wszystkich przyjacielem. Erwin Fischer zresztą, jak oni, także pochodził z rodziny robotniczej i to chyba najbiedniejszej z całej okolicy.

Jego matka i dwie siostry, aby zarobić na chleb, szyły każdego dnia do późna w nocy. Ojciec, Julius Fischer, długo i ciężko chorował na gruźlicę, uniemożliwiającą mu pracę dla utrzymania rodziny. Stary stoczniowiec, mimo swego kalectwa, był oddanym działaczem społecznym ruchu robotniczego przed pierwszą wojną światową, członkiem partii socjaldemokratycznej (SPD), a potem jej odłamu „niezależnych” (USPD) i aż do swej śmierci w 1924r. – także członkiem partii komunistycznej.

Erwin Fischer, był zatem doskonale obeznany z własnego doświadczenia z ciężkimi warunkami życia, w tym z biedą i cierpieniem swych współtowarzyszy. Jako młody stoczniowiec Frauendorfskiej Stoczni gwałtownie wstąpił do Niemieckiego Komunistycznego Związku Młodzieży (KJVD). Dla KPD stał się wkrótce, w związku z jego osiągnięciami, niezastąpionym działaczem. Był lubianym, cenionym i uwielbianym „komunistą” wśród ponad 20 000 rzeszy pracowników zatrudnionych w zakładach stoczniowych: Züllchov, Bredov, Frauendorf i Stolzenhagen. Nic dziwnego, iż osiągał w partii coraz to wyższe stopnie i funkcje. Od 1926 do 1927 był sekretarzem w zarządzie okręgu Pomorze KJVD. Od 1928 przewodniczącym (Gauführerem) „ młodzieżowego czerwonego frontu” swojego rodzinnego okręgu”. W 1929 został skazany na 16 miesięcy więzienia za „rozbijanie szeregów Reichswehry”. Po wyjściu z ciężkiego więzienia w Gollnov (dzisiaj Goleniów) w sierpniu 1931r. został na Dworcu Głównym Szczecina (wtedy Stettin) uroczyście powitany przez wielotysięczną demonstrację swoich zwolenników, głównie stoczniowców, portowców i wielu innych wtedy przedstawicieli środowiska robotniczego ówczesnego Stettina. niedługo potem wybrano go na najważniejszego przedstawiciela władz KPD okręgu Pomorza. Swój sukces polityczny zawdzięcza wyborcom z Frauendorf, Züllchow i Bredowa, gdzie jego partia – KPD zdobyła w wyborach zdecydowaną przewagę.

Już jako działacz młodzieżowy Fischer doskonale wyczuwał zbliżające się niebezpieczeństwo ze strony narodowego socjalizmu. Ostrzegał przed nadciągającymi brunatnymi kolumnami. Przestrzegał wszystkich robotników Szczecina przed powierzeniem im władzy, nawołując do zwalczania wszystkimi możliwymi siłami umacniania się ich i uzyskiwania coraz większych wpływów. Na zawsze pozostanie niezapomniana, zwołana przez niego w Szczecinie w dniu 5 lutego 1933r. masowa demonstracja przeciwko narodowym socjalistom. Wzięło w niej udział ponad 25 000 uczestników ze szczecińskiego środowiska robotniczego: socjaldemokratów, członków związków zawodowych, komunistów, wywodzących się ze środowiska robotniczego, sportowców, jak i licznych niezrzeszonych organizacyjnie pracowników różnych zakładów pracy, także przedstawicieli rzemiosła oraz z tzw. stanu średniego. Oni wszyscy jednomyślnie sprzeciwiali się ograniczaniu wolności i dyktaturze NSDAP. Stanęli „okoniem” przeciwko faszystowskiemu terrorowi.

Po 30 stycznia 1933r. naziści, wzmagając terror, zdecydowanie dali znać o sobie; ich celem było zwalczanie wszystkich swoich politycznych wrogów i przeciwników. W najbardziej brutalny sposób czyniono to wobec komunistów. Tak więc, przedstawicielstwo, a przede wszystkim władze okręgu pomorskiego KPD zmuszone zostały do zejścia do „podziemia”. Dotyczyło to także Erwina Fischera, który musiał zniknąć z powierzchni oficjalnego działania i schować się „w podziemiu”. Podobnie „działali” jego najbliżsi towarzysze, jak: Hermann Matern, Otto Neu, Franz Braun, Fritz Wetzel i wielu innych. Gdy Franz Braun i Otto Neu zostali zamordowani, a Hermann Matern i Fritz Wetzel aresztowani, „grunt zaczął się palić” w Szczecinie także wokół Erwina Fischera.

Jaki był dalszy los „Frauendorfczyka” Erwina Fischera, opisał w swej książce „Man nannte mich Ernst” („Nazywano mnie Ernstem”) Erich Wiesner:

…”Przez torturowanie jednego z towarzyszy Fischera, w końcu udało się Gestapo dowiedzieć, gdzie znajduje się tajemna kwatera Erwina. Z dużym zapałem oddział SA ruszył więc po niego, pewnej nocy samochodem ciężarowym. Nie spał jeszcze, kiedy od strony ulicy usłyszał, będąc już w sypialni na I piętrze w budynku, który był jego kryjówką i zobaczył przez zaciemnione okno transporter z nazistami. Błyskawicznie zdecydował o ucieczce, zbiegł w ciemnościach ze schodów i przebiegł obok niespodziewających się tego nazistów. Po chwili, znikając im z oczu w ciemnościach nocy, mając przy tym szczęście, iż żadna kula wystrzelona przez nazistów w jego kierunku , nie trafiła go ”.

Gestapowcy byli wściekli i przez chwilę dosłownie nie wiedzieli, co robić. Podniesiona została natychmiast przez Gestapo suma za odnalezienie zbiegłego „czerwonego funkcjonariusza”, który wymknął się im z rąk ze swej kryjówki w Braunsfelde. Uciekł i koniec! Długo potem pozostawał „nieodnaleziony”. Ale Frauendorf był za mały, aby mógł sobie znaleźć jakąś nową bezpieczną kryjówkę. Nie było dla niego i w to jego rodzinnej miejscowości żadnego miejsca, w którym mógłby się czuć bezpiecznym.

Erich Wiesner dalej pisał w swej książce: …”Jego żona była sama w domu, gdy pewnego wieczora, ktoś zapukał do jej drzwi: to był Erwin Fischer! Wyglądał strasznie, okropnie wychudzony, dosłownie szkielet człowieka, do tego w mocno zniszczonym i brudnym ubraniu. Nie wszedł, a przewrócił się w progu, straciwszy przytomność. Spał bez przerwy 24 godziny. Tak opisał wcześniejszy powrót Erwina z obozu koncentracyjnego”.

Na polecenie partii Erwin Fischer musiał wtedy opuścić Szczecin! Już nigdy nie zobaczył swych dwu sióstr, ani matki. Komitet Centralny KPD nakazał swemu żołnierzowi podjęcie następnego zadania. Po ucieczce ze Szczecina (wciąż jeszcze będącego Stettin), przez jakiś czas pracował nielegalnie w Berlinie jako partyjny „kurier”. Dalsze jego stacje życiowe w nielegalnej pracy i działaniach były takie: od listopada 1933r. pobyt w ramach doskonalenia zawodowego w Szkole „Lenina” w Moskwie. Następnie praca w aparacie militarno-politycznym KPD. We wrześniu 1934r. Erwin Fischer wyemigrował poprzez Kopenhagę do Amsterdamu, gdzie pracował jako tajny agent w randze kierownika oddziału, wykonując zlecone mu przez partię zadania. Należy podkreślić, iż Erwin Fischer otrzymywał z centrali swego aparatu partyjnego bardzo niebezpieczne zlecenia, np: od lutego do sierpnia 1935r., pełniąc w partii funkcję kierownika radiowej rozgłośni informacyjnej „Abwehrmann” (Obrońca ludu) w Hamburgu. A następnie do stycznia 1936r. odbywał liczne podróże „służbowe” jako instruktor „ dla południowych Niemiec”, a szczególności dla organizacji działających w Zagłębiu Ruhry. W związku z samodzielnym nawiązywaniem kontaktów, bez upoważnienia do nich, z brytyjskim tajnym wywiadem, został pozbawiony wszystkich dotychczasowych funkcji, z wyłączeniem pomagania niemieckim emigrantom, ale wyłącznie poprzez organizację KPD, o nazwie „Rote Hilfe” (Czerwona Pomoc).

W październiku 1937r. Frauendorfczyk został w Amsterdamie, z powodu przekroczenia terminu ważności paszportu, zatrzymany i skazany. Liczne protesty w jego obronie, o nie- przekazywanie go do Niemiec, na nic się nie zdały, pozostawał przez cały czas pod pilną strażą w więzieniu. Wpadł w ręce swych wrogów w roku 1940, w obozie dla internowanych w Nieuversluis, podczas wkroczenia Wehrmachtu do Niderlandów.

Dopiero w roku 1941 szczecińscy komuniści dowiedzieli się o aresztowaniu swego towarzysza. Gustav Dumm relacjonował o tym następująco:

„Pod koniec roku 1941 przyszedł do nas członek organizacji młodzieżowej KPD Albert Salomon i powiedział, iż widział Erwina w gmachu Gestapo. Nie chcieliśmy w to uwierzyć. A jednak niedługo potwierdziła się ta informacja. Gestapo przywiozło go 13 kwietnia 1942r. do Szczecina, celem dalszego postępowania w miejscu jego pochodzenia”.

Sąd Ludowy skazał 18 września 1942r. Erwina Fischera na karę śmierci za zdradę Rzeszy. Choć Nadprokurator okręgu Pomorskiego żądał za ten czyn 15 lat ciężkiego więzienia. Natomiast obrońca Fischera, dr Paul Boye wyznał po procesie, iż nie widział jeszcze w swojej dotychczasowej karierze adwokackiej tak dzielnego mandatariusza, jak Erwin Fischer: „Nigdy nie podejrzewałem, żeby ktoś, jak Erwin Fischer, skazany przez sąd na szafot, z niezwykłym męstwem i podniesiona głową przyjął taki wyrok”. Karę śmierci na Erichu Fischerze wykonano w ciężkim więzieniu Berlin-Plötzensee w dniu 8 grudnia 1942 roku.

O wykonaniu wyroku śmierci na Erwinie Fischerze mieli dowiedzieć się wszyscy jego przyjaciele, koledzy i współtowarzysze partyjni. Stąd 24 grudnia 1942r. w „Stettiner General-Anzeiger” ukazał się nekrolog o „tragicznym, niesprawiedliwym końcu Frauendorfskiego działacza”. Szczecińskie Gestapo na taką informację dosłownie się wściekło. Tym bardziej, iż nadawca nekrologu pozostawał nieznany! W liście do swej siostry – Erwin Fischer – wciąż nazywany przez swych współtowarzyszy „młodym działaczem”, pisał, m.in. „Czas, iż nic nie wiadomo, co się w Rzeszy dzieje, minął bezpowrotnie. Gdy będziecie czytać mój list, nie będzie mnie już wśród żywych. Ale przyjmuję decyzję sądu o mojej śmierci w przekonaniu o dobrze spełnionym obowiązku i iż to, co robiłem, zawsze czyniłem ze szczerego serca, gdyż nie mogłem pozostawać obojętnym wobec tej dyktatury i przemocy w łamaniu praw człowieka. Dlatego też wyrok sądu, choć okrutny i niesprawiedliwy, przyjmuję bez strachu w swych ostatnich godzinach życia. Żegnając się z Wami, proszę Was – pozostawajcie silni i nie bójcie się nigdy walczyć o sprawiedliwość. Pozdrawiam Was wszystkich w tych ostatnich chwilach jak najserdeczniej, Wasz: Erwin”.

Dzisiaj jedna ze szkół w Greifswaldzie nosi na pamiątkę walczącej z nazizmem opozycji ze Szczecina, imię Erwina Fischera. I jedną z pierwszych decyzji nowych władz miasta po roku 1945, po w wkroczeniu do Szczecina i Pomorza sowieckich oddziałów wojskowych, było przemianowanie i to już w maju 1945r. byłej ulicy Bergstraße w Frauendorfie, którą narodowosocjaliści wcześniej nadali nazwę Hermann-Göring-Straße w ulicę „Erwin-Fischer-Straße”! Nowa nazwa ulicy według „Deutschen Zeitung”, frontowej sowieckiej gazety wydawanej dla Niemców przez Armię Czerwoną, miała odtąd społeczeństwu niemieckiemu przypominać, iż w walce z nazizmem poświecili jednego ze swych najwspanialszych synów.

Przypisy:

„Deutsche Widerstandskämpfer 1933 – 1945, Band 1, Berlin 1970.

Horst Duhnke: „Die KPD von 1933 bis 1945“; Köln 1972.

Gustav Dumm: „Wenn wir gemeinsam kämpfen, sind wir unüberwindlich”. Berlin o.J.

„Erkämpft das Menschenrecht”, Berlin 1958

Generalsekretariat der VVN (Hrsg.): „Helden des Widerstandskampfes gegen Faschismus und Krieg“, Schriftenreihe der VVN, Heft 1, Berlin 1951

Beatrix Herlemann: „Auf verlorenem Posten“. Kommunistischer Widerstand im Zweiten Weltkrieg.

Die Knöchel-Organisation, Bonn 1986

Beatrix Herlemann: „Die Organisation als Kampfposten”. Die Anleitung des kommunistischen Widerstandes in Deutschland aus Frankreich, Belgien, und den Niederlanden, Königstein /Ts. 1982

Bernd Kaufmann/Eckhard Reisener/Dieter Schwips/Henri Walther: „Der Nachrichtendienst der KPD 1919 -1937“, Berlin 1993

Werner Lamprecht: „Der Kampf der Stettiner Parteiorganisation der KPD gegen die faschistische Diktatur“. Inaugural-Dissertation zur Erlangung der Doktorwürde der Hohen Philosophischen Fakultät der Ernst-Moritz-Arndt-Universität Greifswald, Greifswald 1965

„Ostsee-Zeitung“, Ausgabe vom 17. August 1987, Rostock 1987.

Werner Röder/Herbert A. Strauss /Hrsg.): „Biographisches Handbuch der deutschsprachigen Emigration nach 1933“, Band 1, München/New York/London/Paris 1980

„Stettiner General-Anzeiger/ Ostsee- Zeitung“ Ausgabe vom 24. Dezember 1942, Stettin 1942

Hermann Weber/Andreas Herbast: „Deutsche Kommunisten“. Biographisches Handbuch 1918 bis 1945, Berlin 2004.

Erich Wiesner: „Man nannte mich Ernst“, Berlin 1956.

Hermann Stöhr – umarł dla pokoju na świecie

Jeśli spojrzeć na ofiary, które w 20. wieku, w imię obrony swych wartości, stały się jej męczennikami, to wśród osób żyjących i działających na Pomorzu łatwo, każdy interesujący się tym zagadnieniem, znajdzie bez większego trudu, m. in. nazwiska: Ewald von Kleist-Schmenzin, Otto Koehler, Ernst Lohmeyer, Bertha von Massow, Friedrich und Fritz Onnasch, Joachim Pfannschmidt, Malte Fürst z Putbus, Rudolf Spittel i Elisabeth von Tadden. Oczywiście w literaturze czyli w tzw. źródłach, można ich znaleźć jeszcze więcej, gdyż mimo wszystko, było dość dużo odważnych mężczyzn i kobiet , członków kościoła ewangelickiego, którzy nie bali się w imię ochrony chrześcijańskich wartości stanąć w ich obronie.

Wśród nich jest jednak Jeden, szczecinianin Hermann Stöhr, którego jak gdyby pominięto w tej kolekcji oczywistych „bohaterów”. Stąd chcemy w tym miejscu opowiedzieć o niezwykłych czynach ewangelickiego bojownika, niezłomnego przeciwnika wojny, którego sąd Rzeszy (Reichsgericht) Berlin-Plötzensee skazał 2 czerwca 1940r. w wieku 42 lat na karę śmierci.

Dlaczego musiał ten prostolinijny, młody jeszcze mężczyzna umrzeć pod gilotyną? Za co otrzymał karę śmierci? Spróbujemy to wyjaśnić:

Hermann Stöhr urodził się w Szczecinie 4 stycznia 1898r., jako czwarte dziecko urzędnika celnego Christiana Stöhra i jego żony Auguste z d. Radeke. Okres szkolny zakończył maturą, wiosną 1914r. w liceum im. Schillera, przy ul. Schiller-Straße 6 w Szczecinie, znanym mieście nad Odrą. Jako młody człowiek, zaraz po maturze zgłosił jako ochotnik do wojska, aby wziąć udział w I wojnie światowej. Jego stan zdrowia zakwalifikował go służby w marynarce wojennej. W tej roli spotykamy go najpierw jako marynarza, a potem oficera na ciężkim krążowniku „Göben”, z którego po wojnie wrócił, do domu.

W latach od 1919 do 1922 Stöhr studiował ekonomię polityczną, prawo i politykę socjalną na uniwersytetach w Kolonii, Berlinie i Rostocku. W 1922 obronił pracę doktorską na temat zatrudniania obcokrajowców w gospodarce niemieckiej i ich praw socjalnych, zwłaszcza w odniesieniu do osób, będących poszkodowanymi przez działania wojenne, szczególnie przegranych krajów. Od roku 1922/23 świeżo upieczony doktor zajmował się też sprawami wyznaniowymi. Uczęszczał z zapałem na wykłady teologiczne i to na nich połknął bakcyla chrześcijańskiego pacyfizmu. Temu zagadnieniu oddał się bez reszty do końca swego tragicznego życia. Jego jedyną ideą, dla której poświęcił swe życie, stała się obrona pokoju na świecie, bez względu na to, jakie będą tego konsekwencje dla własnego życia. Dla realizacji tego celu czynił, co w jego mocy, aby swoje przekonania w tej sprawie zrealizować. Przez jakiś czas pracował w Centrali Kościoła Ewangelickiego, w jego oddziałach zajmujących się ekumenizmem, organizacją działań na rzecz światowego pokoju, którym przewodniczył ewangelicki teolog Friedrich Siegmund-Schultze. Stöhr w tym ruchu funkcjonował jako nauczyciel j. obcych i opiekun młodzieży i przejął kierownictwo czasopisma „Die Eiche”, wydawanego w języku niemieckim, jedynym w tym czasie czasopiśmie poświęconym zagadnieniom ekumenizmu w niemieckim protestantyzmie. Dodatkowo (ale z równie wielkim zaangażowaniem) Hermann Stöhr zajmował się działaniami w Niemieckim Oddziale Międzynarodowego Światowego Związku Pojednania (Internationalen Veröhnungsbundes). Ponadto Szczecinianin aktywnie reprezentował „ducha pokoju” w niemieckim „Deutschen Friedenskartell” i był organizatorem w 1924r. w Berlinie wielkiego kongresu na rzecz pokoju!

Mimo to, trzeba zauważyć, iż Kościół Ewangelicki w Prusach niezbyt angażował się w „ruch pokojowy”. Również nie uczestniczył w Kongresie Berlińskim, na którym były szeroko omawiane i żywo dyskutowane działania m.in. o rozbrojeniu i wychowaniu na rzecz pokoju, a choćby podjęto stosowna uchwałę w tych sprawach. To wszystko nie interesowało kierownictwa tego Kościoła, które sprawę działań na rzecz pokoju uważało za sprawę prywatną poszczególnych pastorów.

Intensywną pracę w zakresie „ wiecznego pokoju światowego”, przede wszystkim jak go osiągnąć, postulował i wytyczne w tej kwestii formułował Hermann Stöhr! Stając się niedługo jednym z najbardziej znanych pacyfistów w Niemczech, i nie tylko. Już w czasach Republiki Weimarskiej Szczecinianin stał się jednym z legendarnych postaci w tej jakże ważnej dla ludzkości sprawie. Jego zdecydowane „nie” dla wojny, także dla wszelkich zbrojeń stało się w pewnym momencie jego głównym celem życia. Hermann Stöhr powoływał się przy tym na jedno – jak uważał – najważniejsze przykazanie boskie: „Nie zabijaj”! Ale nie przynosiło mu to uznania i specjalnej sympatii ze strony kierownictwa ogólnoniemieckiego Kościoła Ewangelickiego. A choćby bardzo gwałtownie stał się kimś, kogo uważano za „pieniacza” w tej sprawie. W konsekwencji Szczecinianin zaczął tracić swoją mocna pozycję w swoim Kościele. Pomału, ale w sposób widoczny „Jego” Kościół zaczął się odsuwać od niego. W każdym razie nie stanowił już „opoki”, na której mógł budować swoją wizję „pokoju na świecie”! I widoczne się stało, iż Hermann Stöhr, zaczął się z tym czuć źle, kiedy zrozumiał, iż nie ma już bazy, której potrzebował, aby realizować swe cele. Ale choćby wtedy, nie załamał się, a odwrotnie, z jeszcze większą siłą umacniał swoje przekonanie. Choć nie można powiedzieć, iż wiodło mu się w tym okresie dobrze, raczej odwrotnie.

Kościół, aby pozbyć się Szczecinianina, ufundował mu w 1930r. półroczne stypendium w formie wyjazdu studyjnego do USA, które Stöhr wykorzystał na zapoznanie się z formami pomocy amerykańskiej w XIX wieku krajom jej potrzebującym. A po powrocie z tej „podróży” do Szczecina, napisał książkę na ten temat, która ukazała się w 1936r. w powołanym przez niego z własnych środków Wydawnictwie „Ökumenischen Verlag, Stettin” pod znamiennym tytułem „Tak pomaga Ameryka. Pomoc amerykańska krajom tego potrzebującym w latach 1812 – 1930”. Dodajmy, iż własne wydawnictwo powołał wtedy, gdy okazało się, iż żadne inne nie było zainteresowane wydaniem jego książki.

Lata nacjonalsocjalizmu w Niemczech Stöhr spędził na zapewnieniu utrzymania matki i siostry, jednocześnie ukrywając się u nich. Brunatni radykaliści niszczyli wszystko i każdego, a szczególnie tych, którzy swoje życie poświęcali chrześcijańskiemu pacyfizmowi, a Stöhr był jednym z czołowych bojowników walczących o tę sprawę. To zdanie wyznaczał sens jego życia.

Istnieje jednak mało dowodów źródłowych na to, w jaki sposób Hermann Stöhr pertraktował z nazistami po zdobyciu przez nich władzy w 1933r. na temat swego życiowego celu.

Teolog Ebehard Röhm w roku 1981, przygotowując wystawę „Kościół Ewangelicki pomiędzy Krzyżem a Swastyką” natrafił jednak na autentyczny materiał, który może być i jest świadectwem o odważnych działaniach Stöhra wobec władz państwowych i kościelnych w odniesieniu do kwestii, której przedmiotem miała być wystawa. Ebehard Röhm w swojej książce „Sterben für den Frieden” (Umrzeć dla pokoju), wydanej przez „Calwer Verlag, Stuttgart 1985” stwierdza jednoznacznie, iż Stöhr w swych listach potwierdza, iż zajmował się głównie trzema zagadnieniami: 1. „Odżywającym w Niemczech rewanżyzmem państwa i jego Kościoła przeciwko Francji”, 2. Milczeniem Kościoła, a w szczególności jego Kościoła Ewangelickiego, odnośnie nagminnego łamania przez nazistów podstawowych praw człowieka i rozpętania terroru przeciwko oponentom narodowegosocjalizmu, a w szczególności Żydom” i 3. Wystąpieniem Niemiec z Ligi Narodów i upolitycznieniu się władz kościelnych, a przede wszystkim akceptowaniu przez nich trendu poparcia narodowegosocjalizmu”.

Jednym z dowodów aktywności Stöhra jest jego list do kierownictwa Kościoła Ewangelickiego, w którym prosi, aby zalecić modlenie się: „za wszystkich w tej chwili krzywdzonych i prześladowanych. I to obojętnie, czy działają z własnej woli, czy są do tego zmuszani. I obojętnie, czy są komunistami, czy socjalistami; módlmy się za wszystkich, którzy są pacyfistami, gdyż czynią to z woli tego, którego wiarę wyznajemy. Szczególnie módlmy się za 18 000 naszych współobywateli, którzy według oficjalnych danych znajdują się od czerwca 1933r. w obozach koncentracyjnych III Rzeszy.”

W reakcji na postulat Hermanna Stöhra, naczelny konsystorz Peters zarządził, aby pastor Freitag w niedzielnym wydaniu czasopisma ewangelickiego „Ewangelium im Ditten Reich” ostro skrytykował inicjatywę Szczecinianina. Tak się zresztą stało. Ale bezpośredniej odpowiedzi w tej sprawie od kierownictwa Kościoła Ewangelickiego Hermann Stöhr nigdy nie otrzymał.

Natomiast Naczelna Rada Kościoła w Berlinie, zażądała od Szczecińskiego Konsystorza szczegółowej informacji o Hermannie Stöhrze. Centrala w stolicy Rzeszy w Berlinie chciała bowiem wiedzieć, kim tak naprawdę jest ten „pieniacz i zrzęda” z prowincjonalnej stolicy Pomorza.

„Z największym zaufaniem” odpisał na to wezwanie 20 października 1933r w imieniu Rady Konsystorskiej Pomorza, Hans Ulrich do swych przełożonych w wierze w Berlinie, informując o swym bracie w wierze: „…Hermann Stöhr jest nam doskonale znany od wielu lat…Był…przygotowywany przez nas do pełnienia misji specjalnych wewnątrz naszego Kościoła. Musieliśmy jednak z przekazania mu takiej funkcji zrezygnować, ze względu na jego różne nierozważne inicjatywy i skłonności, będące nie po myśli naszego Kościoła. A zwłaszcza we współdziałaniu z organizacją „Sache Christi” oraz niektórymi parafiami prowincjonalnymi. Podejrzewamy, iż jego niesubordynacja wynika z pewnych zaburzeń psychicznych, dających się scharakteryzować w następujących punktach:

  1. W pojmowaniu pojęcia sprawiedliwości, w związku z czym czuje się – w tylko dla siebie wiadomym celu – niesłusznie obrońcą danych osób, krzywdzonych przez niby „wrogów narodu”
  2. Często więc, szczególnie w ostatnim czasie, uważa za swój chrześcijański obowiązek interweniować na najwyższych szczeblach państwa oraz kościoła o dziejącej się krzywdzie wobec niektórych obywateli naszej wspólnej Rzeszy. Przy czym nie stroni od informowania o tych – jego zdaniem niecnych postępowaniach– władz tzw. zagranicy, co skutkowało – jak np. latem tego roku – złożeniem skarg do Sądu Najwyższego, czy Naczelnej Prokuratury Rzeszy. Nie wiadomo też w czyim interesie osoba, o której mówimy interweniowała w obronie oskarżonego w procesie podpalenia Reichstagu. W każdym razie: osoba, którą w tym dokumencie opisujemy, stała się w ostatnim czasie wyjątkowo krytyczna wobec wielu działań naszego Kościoła.
  3. Nie wiadomo też dokładnie, od kiedy Hermann Stöhr, stał się tak naprawdę pacyfistą, które to przekonania rozpowszechnia na każdym kroku.
  4. Stając się – rzekomo – jedynym upoważnionym przez Najwyższego, który potrafi wyjaśnić wszelkie sprawy związane z wprowadzeniem stanu „una sancta” na Ziemi!

Z powyższych powodów, ze względu na jego nieracjonalne działania i (choć niewypowiedziane), ale tak oceniane przez nas postępowanie, Hermann Stöhr pozostaje od kilku lat osobą przez nas niezatrudnioną, a wręcz szkodliwą.

Stettin, dnia 20 października 1933.

Ullrich

W imieniu i z upoważnienia Konsistorialratu”

Drugą opinię o Hermannie Stöhrze dla władz Kościoła w Berlinie podpisał w imieniu władz Szczecina Alfred Semrau. Skrytykował swego rodaka szczególnie za opublikowanie artykułu w centralnej prasie ewangelickiej „O niektórych stosunkach w Kościele ewangelickim na Pomorzu i w Poznaniu”. W którym Stöhr uważa się za jedynego znawcę „polskości” i postępowania Polski wobec Niemiec i w związku z tym reprezentanta Kościoła w rozstrzyganiu spornych kwestii. Szczególnie Alfred Semrau zaatakował zachowania Stöhra w kwietniu 1933r, kiedy to zaprotestował i skrytykował postępowanie władz swego państwa wobec narastającego prześladowania Żydów, a w szczególności bojkotu żydowskich sklepów i zażądał oficjalnej obrony poszkodowanych ze strony Kościoła Ewangelickiego, które nie nastąpiło. Alfred Semrau skrytykował Hermanna Stöhra szczególnie za to, iż ten uzurpuje sobie prawo mówienia w imieniu wszystkich poszkodowanych i Kościoła, gdy de facto był obrońcą tylko małej grupy osób, skupionych w gminie żydowskiej Szczecina. Co potwierdza list z 1 maja 1933r. skierowany do władz Rzeszy, podpisany przez Stöhra, pastora O. Rinke i panią H. Chinnow, w którym m.in. czytamy:

„W imieniu niewielkiego środowiska ewangelików ze Szczecina i Żydowskiej Gminy Wyznaniowej naszego miasta, przekazujemy nasze ubolewanie w związku z tym, iż Żydzi w naszym mieście i w całej Rzeszy są prześladowani od czasu bojkotu żydowskich synagog i sklepów w dniu 1 kwietnia.

Pragniemy przy okazji podkreślić, iż to co się dzieje, nie jest zgodne z niemieckim duchem i charakterem, nie odpowiada też idei chrześcijaństwa, co wiele pokoleń niemieckich potomków wypisywało na swych sztandarach. Obecne postępowanie, szczególnie wobec współobywateli naszego państwa, których zaczęło się określać jako wrogów, jest niechrześcijańskie! Brak wyjaśnienia przyczyn, które leżą u podstaw takiego karygodnego postępowania.

Protestujemy przeciwko biedzie i ubóstwu, jakiego w związku z tym doznaje społeczeństwo żydowskiego pochodzenia. I wzywamy rozsądnie myślących do udzielenia wszelkiej niezbędnej pomocy ludności żydowskiej w myśl przykazania naszego Pana, nie czyń drugiemu, co tobie niemiłe! Czyńmy zatem wszystko, aby zgodnie z wielowiekową tradycją Żydzi i Chrześcijanie mogli przez cały czas współżyć ze sobą w pokoju i wzajemnej życzliwości”.

Semrau natomiast zakończył swoją informację dla swych przełożonych następującymi słowami:

„…Głoszenie przez Dr. Stöhra, choćby tylko ustnie tego rodzaju poglądów, nakłania słuchaczy do pacyfizmu. Do nieposłuszeństwa wobec władz i niedostrzegania Zła wśród ludności niemieckiej pochodzenia żydowskiego”.

28 lutego 1939r. Dr. Stöhr znalazł w swojej skrzynce pocztowej w domu, którym mieszkał przy Weberstraße 12 w Szczecinie, wezwanie do wojska od Komendy Wojskowej Marynarki Wojennej Okręgu Pomorskiego, na ćwiczenia oficerów rezerwy. Stöhr odpowiedział na to wezwanie na piśmie w dniu 2 marca 1939r., informując, iż w związku ze swoją misją kościelną, nie może przyjąć do realizacji tego zaszczytnego wezwania, ale chętnie wypełni swoje obowiązki wobec Państwa na innej drodze. I zaproponował zamiast służby wojskowej, iż chętnie przyjmie do wykonania np. jakąś pracę społeczną. Początkowo – po otrzymaniu listu – Okręgowa Komenda Uzupełniania Rezerw, zostawiła w spokoju tego (jak go nazywali) „zwariowanego dziwaka”, tym bardziej, iż Gestapo (Tajna Policja Państwowa) i tak określała go według swoich kryteriów, jako „niefrasobliwego” (innymi słowy „niezdolnego”) do służby wojskowej. Jednak 19 sierpnia 1939r. Stöhr znalazł w swej skrzynce pocztowej wezwanie – tym razem nakazujące mu pod groźbą kary – bezwzględne zgłoszenie się – w jednostce marynarki wojennej w Kiel w dniu 22 sierpnia 1939r. dla odbycia ćwiczeń. Tymczasem Stöhr wciąż liczył jeszcze, iż zamienią mu te ćwiczenia na inną – pokojową służbę i zwlekał z wykonaniem rozkazu. Następstwa jednak tego nieposłuszeństwa były okropne. Już 31 sierpnia został tymczasowo zatrzymany pod zarzutem dezercji i osadzony w areszcie w jednostce artylerii w Szczecinie, a 17 września przekazany do aresztu śledczego w Kilonii , celem przeprowadzenia dalszych czynności śledczych.

10 października 1939r. odbyła się rozprawa st. sierżanta Dr. Hermanna Stöhra przed sądem wojennych obrony cywilnej. Był wtorek, a rozprawa trwała niecałą godzinę. Wyrok brzmiał: rok bezwzględnego więzienia za dezercję na podstawie prawa wojskowego z 1872r., uwzględnionego także w przepisach o obronności kraju z 16 lipca 1935r. W wyroku powołano się także na prawo (KSSVO – o stanie wyższej gotowości obronnej) wprowadzone 26 sierpnia 1939r, pozwalające na mobilizację w związku z groźbą wybuchu II wojny światowej. Na procesie co prawda dyskutowano zasadność zastosowania tego prawa w odniesieniu do czynu Hermanna Stöhra, w ostateczności jednak oddalono w tej sprawie wniosek obrony. Tym bardziej, iż nowe przepisy przewidywały choćby karę śmierci za odmowę służby wojskowej w chwili zagrożenia kraju. Wyrok sądu musiał zostać zaakceptowany przez wiceadmirała Adolfa von Trotha, który oczywiście bez większych skrupułów go zatwierdził.

Problemem dla oskarżenia było: według jakich przepisów prawa należało osądzić Hermanna Stöhra, według „starych” (czyli „łagodnego” wymiaru kary), czy zaostrzonego, wprowadzonego w związku z przygotowaniami do wojny? Stąd niedługo odbyła się rewizja procesu st. sierżanta ze Szczecina.

W uzasadnieniu nowego nakazu aresztowania znalazło się sformułowanie: z powodu „wojskowego przestępstwa”. To oznaczało, iż Stöhr będzie sądzony według nowego, zaostrzonego prawa wojennego, mimo iż przewodniczący rozprawie sędzia zdecydował w momencie jej rozpoczęcia, iż oskarżony powinien być sądzony według wcześniejszego, łagodnego „pokojowego” prawa, jak w procesie I instancji. Uzasadnił to, iż odmowa służby wojskowej nastąpiła w czasach, kiedy nie było jeszcze zaostrzonego prawa ze względu na II wojnę światową i kiedy ukarano go wyrokiem 1 roku więzienia. Ponieważ sąd w uzasadnieniu nie zastosował wobec oskarżonego tzw. orzeczenia „honorowego”, oskarżenie zażądało rewizji procesu i to w zmienionym składzie sędziowskim.

Tak więc 1 listopada 1939r. Wojskowy Sąd Polowy w nowym składzie, ponownie rozpatrywał sprawę i ponownie skazał Hermanna Stöhra na rok więzienia, jednak z dodatkowa karą pozbawienia go dotychczasowego stopnia wojskowego – st. sierżanta, z przywróceniem mu stopnia zwykłego marynarza. Wyrok ten uprawomocnił się 7 listopada i skazany musiał odsiedzieć zasądzony wyrok w więzieniu Wehrmachtu w Torgau.

Kilońscy sędziowie stwierdzili w swoim uzasadnieniu wyroku, iż „Niemiecka Rzesza i naród w sytuacji zagrożenia wojną nie może tolerować żadnego odstępstwa od istniejącego prawa – służby ojczyźnie”, na co skazany szczecinianin powołał się na prawo boskie, które stoi ponad wszelkimi innymi prawami! A on wykonuje w tej sprawie wskazania Jezusa Chrystusa znajdujące się w obowiązującym wszystkich – Piśmie Świętym! Co Sąd przyjął jako oświadczenie człowieka „niespełna rozumu”.

Kiedy Hermann Stöhr odsiadywał spokojnie swoją karę, spadł na niego kolejny cios. Bowiem 15 października brat Hermanna Stöhra w swoim liście do kilońskiego sądu, m.in. napisał, iż o ile wie, jego brat nie był jeszcze duchowo przygotowany na służbę w nowej hitlerowskiej marynarce wojennej.

List brata spowodował lawinę niespodziewanych i niezasłużonych działań odwetowych wobec Hermanna Stöhra, którego skazano na karę śmierci. Gdyby jego brat nie wysłał tego listu, nie stałoby się to coś najgorszego, ale z dezerterem nikt już nie chciał rozmawiać.

W aktach sądowych dotyczących Hermanna Stöhra pojawiło się straszne oskarżenie: „Stöhr odmawia służby wojskowej, gdyż nie zgadza się służyć Hitlerowi. Stąd Sąd 2. Admiralicji Morza Bałtyckiego, wznowi w jego sprawie postępowanie”. Sporządzono więc w Admiralicji nowe oskarżenie w jego sprawie, ale w oparciu o wyłącznie nowe przepisy, uchwalone już w III Rzeszy. Była to podstawa do dalszego prowadzenia sprawy przez Najwyższy Sąd Wojenny Rzeszy w Berlinie. Oskarżenie wytoczone Stöhrowi przez ten Sąd teraz brzmiało: „ Bojkot Wehrmachtu”, a to oznaczało wg Nazistów: kara śmierci!

O procesie Stöhra według tego oskarżenia przed Najwyższym Sądem Wojennym Rzeszy nie ma żadnych autentycznych akt. Pozostają one do dziś jako zaginione”, jak ustalił to Eberhard Röhm, stwierdzając w swej książce „Umrzeć dla pokoju”… „Marynarz Hermann Stöhr, został przez 3. Izbę Najwyższego Sądu Wojennego Rzeszy w dniu 16.3. 1940r. skazany na karę śmierci za bojkot Wehrmachtu. Wyrok został wykonany 21.6.1940 r., po tym jak Führer i jednocześnie kanclerz Rzeszy, nie skorzystał z przysługującego mu prawa łaski. Tak głosi notatka w tej sprawie, odnaleziona w aktach Naczelnego Prokuratora Rzeszy. Dokładnie tyle wiadomo dziś o śmierci ewangelickiego niezłomnego pacyfisty co działo się nim w latach panowania Hitlera. Skazany na śmierć szczecinianin, do ostatnich chwil swego życia wierzył, iż Hitler ułaskawi go od orzeczonej wobec niego straszliwej kary. Ale dla wykonawców tego wyroku liczyło się wtedy wyłącznie polecenie Hitlera przekazane Wehrmachtowi 21 grudnia 1939r. „W tych dniach wojny, która dopiero jest na początku, nie ma pobłażania dla najmniejszego choćby odstępstwa od zwartości naszych szeregów. Każdy przejaw buntu musi zostać natychmiast z całą bezwzględnością udaremniony, zwłaszcza wtedy, kiedy najlepsi synowie naszego narodu oddają swe życie w jego ofierze.

W tej sytuacji, nie można sobie choćby wyobrazić, aby ci, którzy tego nie rozumieją – tchórze i sabotażyści – zasługiwali na przebywanie choćby w najcięższych więzieniach i w nich się konserwowali”.

Trzeba w tym miejscu zauważyć, iż najwyższe władze Niemieckiego Kościoła Ewangelickiego zostawili swego brata w sytuacji, w jakiej się on znalazł, bez jakiejkolwiek pomocy. Rada Najwyższa tego Kościoła, najważniejsze gremium niemieckiego protestantyzmu, choćby nie wspomniało o ofierze, jaką złożył na ołtarzu jej ideałów Stöhr i nie wystąpiła o akt łaski dla niego. Także biskup na okręg Pomorza Marahrens, członek (jako najstarszy wiekiem biskup), tzw. „Kościelnego Doradztwa” przy Führerze, również nie miał odwagi tego uczynić, podobnie zresztą, jak władze szczecińskiego „Konsistorium”, które zapomniały o swoim bracie w wierze. Zapomniała też o nim organizacja „Bekennende Kirche” (Walczący Kośció), zwykle interweniująca w tego rodzaju przypadkach. Inaczej mówiąc – w tamtym czasie nikt, kto by choćby mógł, nie chciał mieć nic wspólnego z „politycznie niezadowolonymi elementami” w III Rzeszy, a szczególnie z antyfaszystami i „antymilitarnymi”! Dopiero po roku 1945 Kościół Ewangelicki zaczął nagłaśniać swych Męczenników, a wśród nich nazwiska takie, jak: Paul Schneider, Friedrich Weißler czy Dietrich Bonhoeffer, które to nazwiska wcześniej wstydliwie ukrywał. Hermann Stöhr jednak pozostał przez cały czas nieznanym i zapomnianym w wierze bratem, aż do lat osiemdziesiątych dwudziestego wieku, będąc jedynie wymienionym na liście skazanych na śmierć osób za odmowę służby wojskowej. Dopiero 15 grudnia 1985r. jedna z berlińskich parafii ewangelickich umieściła w swej nazwie „pod wezwaniem” nazwisko zapomnianego bojownika o pokój i niezłomnego pacyfisty ze Szczecina, który oddał dla tej sprawy swoje życie.

Jedynym człowiekiem, który do końca trzymał z Hermannem Stöhrem, był kapłan więzienny „Plötzensee” – Harald Poelchau, który w swoim wspomnieniu napisał: „tylko raz zdarzyło mi się spotkać skazanego na śmierć członka kościoła ewangelickiego, który nazywał się Hermann Stöhr. Był członkiem Międzynarodowego Związku Pojednania i Przebaczenia, oficerem I wojny światowej, właścicielem wydawnictwa pod hasłem ‘ut omnes unum sint’ (żebyśmy wszyscy razem na całym świecie stanęli w obronie pokoju, czyli życia). Został on osadzony, w ‘moim’ więzieniu, skazany i uśmiercony za odmowę służby wojskowej! Oddał – można tak powiedzieć – świadomie swoje życie za sprawę, której poświęcił swoje istnienie, całkowicie i bez reszty! Kościół, do którego należał, milczał w jego obronie i pozostawił go samemu sobie, a cierpieniem swego oddanego członka i wyznawcy w ogóle się nie interesował. Sprawą Stöhra próbowałem zainteresować najwyższego wówczas rangą w Kościele Ewangelickim, ale D. Marahrens powołał się na opinię pewnego adwokata kościelnego i nie podjął żadnej interwencji w obronie Hermanna Stöhra. Ta oficjalna bezczynność Kościoła w jego sprawie jest z jednej strony widomym znakiem jego uległości wobec panującego reżimu, a z drugiej – największym wstydem wobec swoich wyznawców.”

Trumna ze szczątkami skazanego na śmierć w 1940r. Hermanna Stöhra złożona do grobu we wtorek, 25 czerwca 1940 r. w obecności siedmiorga uczestników – jego siostry, brata i najbliższych przyjaciół. Pogrzeb miał miejsce na starym cmentarzu „St. Johannis-Kirchfriedhof” w północnej berlińskiej dzielnicy Wedding, przy ul. Seestraße 126. Pochowanie tam zmarłego zawdzięczano kapłanowi więziennemu Poelchau. To jemu udało się skutecznie załatwić pochówek swego byłego więźnia na tym poświęconym kawałku ziemi. Trzech wyznaczonych przez Gestapo urzędników, dokładnie śledziło składanie szczątków zwłok do grobu. Pożegnalnych przemówień nie pozwolono wygłosić nikomu.

W roku 1978 grób został zlikwidowany z powodu wytyczonej i mającej tamtędy przechodzić autostrady. Po wojnie, to znaczy, po roku 1945 grób Hermanna Stöhra przez długie lata był – można tak powiedzieć – miejscem licznych pielgrzymek berlińskiego oddziału Międzynarodowego Związku Przebaczenia i Pojednania. Organizacja ta nigdy nie zapomniała o swoim członku.

Przypisy:

Kurt Böhme: „Das nein zum Hitlerkrieg“. Ein Wort des Gedenkens an Hermann Stöhr. In: die Kirche, Ev. Wochenzeitung, Berlin 1947

Rudolf Daur (Hrsg.): „Ein Christ verweigert den Kriegsdienst“. Hermann Stöhr zum Gedächtnis. Sonderheft „Versöhnung“, Zwiefalten 1951

Klaus Drobisch / Gerhard Fischer (Hrsg.): „Ihr Gewissen gebot es“, Berlin 1980

Hellmuth Heiden: „Kirchengeschichte Pommerns“. Band 2, Köln-Braunsfeld 1957.

Karl-Joseph Hummel / Christof Strom (Hrg.): „Zeugen einer besseren Welt“, Leipzig 2002

Benedicta Maria Kempner: „Priester vor Hitlers Tribunalen“, München 1966.

Kurt Meier: „Der Evangelische Kirchenkampf”. Band 1-3, Göttingen 1976 -1984

Werner Oehme: „Märtyrer der evangelischen Christenheit 1933 – 1945“, Berlin 1979

Harald Poelchau: „Die letzten Stunden“. Berlin 1949.

Harald Poelchau: „Die Ordnung der Bedrängten”, München 1965.

Hans Prolingheuer: „Wir sind in die Irre gegangen”, Köln 1987.

Ebehard Röhm: „Sterben für den Frieden”, Stuttgart 1985.

Zamordowanie trojga szczecińskich duchownych

w dniu 13 listopada 1944r. przez nacjonalsocjalistów /

Gauleiter Schwede-Coburg chciał oczyścić Pomorze od „katolików”

„ Wstawać! Szykować się!” Ten szorstki rozkaz przed celami „Więzienia o obostrzonym rygorze” w Halle, niewątpliwie przestraszył trzech szczecińskich katolickich duchownych, 50- letniego prefekta diecezji Innsbruck, prałata Dr. Carla Lamperta, 47- letniego księdza Friedricha Lorenza i 36 – letniego kapłana Herberta Simoleita. Aż trzy razy zabrzmiał ten potworny dla nich okrzyk w czasie, kiedy akurat spodziewali się obiadu. Był dzień 13 listopada 1944r. , poniedziałek, od rana było bardzo mglisto. A wszystko działo się przed pojedynczymi celami śmierci, Skazanych na śmierć więźniów, przywieziono dopiero przed trzema dniami z Torgau do Halle, dla wykonania wyroku. „Tak wyglądała ich ostatnia godzina”, z czego doskonale zdawali sobie sprawę trzej duchowni skazańcy. Około godz. 16:00, do pomieszczenia kaźni, oprawcy więzienni wyprowadzili trójkę do uśmiercenia, ubranych w drelichowe spodnie, papierowe koszule i w drewniakach. Tak kończyło się ich męczeństwo, podobnie jak wszystkie inne.

Godzina „zero” dla skazanych szczecinian wybiła pewnego jesiennego dnia w roku 1942. Wolfgang Knauft uczestniczył w jej procedurze i w swoim sprawozdaniu tak ją opisał: „U szefa Gestapo miasta Szczecina, Obersturmbannführera Bruno Müllera (37), meldują się z „niemieckim pozdrowieniem” na naradę SS Hauptsturmführer i komisarz policji kryminalnej Karl Trettin (46), zastępca szefa Abwehry, asystent kryminalny Franz Pissaritsch (26) i kilku innych funkcjonariuszy Gestapo. Obersturmbannfüher Müller w swojej siedzibie Prezydium Policji przy ul. Augustasstraße 47, z wyksztalcenia prawnik i od roku 1931 członek NSDAP, wita swoich kolegów nieco opieszale. Może dlatego, iż cały skład zwołany na tę naradę jest mu już bardzo dobrze znany od roku, to jest od dnia powołania go na to stanowisko 2 grudnia 1941r”.

Karl Trettin, wcześniej naczelny Oberwachtmeister (naczelny Wachmistrz) szczecińskiej policji porządkowej, a jeszcze przed dojściem do władzy narodowosocjalistów członek SPD, przeszedł do Gestapo w maju 1933r. Franz Pissaritsch, pochodzący z Klagenfurtu, był członkiem SS od 1 listopada 1938r. Po naradzie padła decyzja: walka ze szczecińskim katolickim klerem wymaga zdecydowanych akcji i działań. Müller zażądał bezwzględnego śledzenia i obserwacji przeniesionego na Pomorze Dr. Carla Lamperta. Chodzi przede wszystkim o to, aby całkowicie odciąć od jego inicjatyw i poleceń pozostały szczeciński kler.

Jak przekazał sam Wolfgang Knauft, aby w tym celu jeszcze bardziej wspierać poprzez osobiste kontakty Obersturmbannführera Müllera z Gauleiterem Franzem Schwede-Coburgiem, jego zdecydowane działania przeciwko katolickiemu klerowi na Pomorzu, aby „przypadek Szczecina” już nigdy się nie powtórzył! Ambicją naszego Pomorza powinno być, aby w prezencie urodzinowym dla Führera w 1943 r. – wysłać wiadomość, iż Szczecin jest „wolny od katolików”! Zabierający głos na odprawie Kriminalobermeister Trettin podkreślił, iż niewątpliwie byłoby to również życzeniem szefa tajnej policji i sił bezpieczeństwa Rzeszy Ernsta Kaltenbrunnera, który osobiście jest zaangażowany w całkowite rozbicie znaczenia katolickiego kleru w walce z nacjonalsocjalizmem na Pomorzu.

I tak zaczęła się w tym przedmiocie ścisła kooperacja Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy SS w Berlinie przy Prinz-Albrecht-Straße 8 z pomorskim Gauleiterem Franzem Schwede-Coburgiem, której ostatecznym rezultatem miało być całkowite wyeliminowanie „tych w czarnych sutannach” od wpływów na działania władz III Rzeszy. Akcja ta miała też swoją nazwę: „Kościół i III Rzesza”, która dokładnie określała postępowanie wyznawców narodowego socjalizmu wobec katolickiego kleru na Pomorzu i w Mecklenburgu.

W czwartek, 4 lutego 1943r., na godzinę przed północą, przed budynkiem diecezji Pomorsko-Mecklemurskiej zatrzymały się na Greifenstraße 3 w Szczecinie, dwa samochody ciężarowe z 16. Gestapowcami, którzy sądzili, iż mieli dosyć argumentów i dowodów, aby zająć budynek, dokładnie obrabować wszystkie jego pomieszczenia i przesłuchać na miejscu dziekana biskupstwa Ernsta Daniela. Co skwapliwie i z gorliwością zostało dokonane przez mężczyzn ubranych w skórzane płaszcze. Budynek przeszukano z największą dokładnością „od dołu do góry”. „Miękkie kapelusze” – jak nazywano mężczyzn w czarnych płaszczach szukali przede wszystkim „tajnych raportów”, wysyłanych do naczelnego biskupstwa w Berlinie. Szukali też pochowanych w różnych schowkach „tajnych pieniędzy” i magazynowanych w ukryciu produktów żywnościowych. Ale nie znaleźli niczego! Przeszukanie nie przyniosło żadnego rezultatu, dosłownie żadnego! W końcu Gestapo zdecydowało się zabrać każdy wpadający im w ręce dokument, choćby najzwyklejszą korespondencję. Wszystko to spakowano w paczki i złożono na ciężarówki, którymi przyjechali. Szafy, z których to wyjęto, starannie zaplombowano. Aresztowano także kapłanów, ojca Lorenza i Simoleita, także przyjaciół, kolegów i znajomych obu duchownych. Tej samej nocy przeszukano też mieszkanie Dr. Lamperta, którego akurat nie było w Szczecinie. Następnego dnia ten sam los spotkał także proboszcza Daniela, jego gospodynię Küster Witek i księdza Bunge z kościoła Christus-König-Kirche (Chrystusa Króla) w Szczecinie. Prałat Dr. Lampert, który był w tym czasie w odwiedzinach u Dr. Weinbachera w Parchimiu, został tam aresztowany. Prałat Weinbacher telegraficznie prosił Dr. Lamperta o tę wizytę. Telegram został przez Gestapo przejęty. W ten sposób na Lamperta, już czekano w Parchimiu.

Więzienie Gestapo na Augustasstraße w Szczecinie, z dnia na dzień zapełniało się coraz bardziej. W ramach „wielkiej” akcji przeciwko kościołowi katolickiemu – gdyż tak ją należy określić – nie było pociągu, którym nie przywożono by kolejnych aresztowanych do tego więzienia. A wśród nich: Winzenza Plonkę, Wolgasta Kuratusa, Leonharda Bergera, Zinnowitza, księdza Alfonsa Marię Wachsmanna z Greifswaldu i jego kapłanów: Friedricha Karal Förstera i Rennera, księdza Alberta Hirscha z Louisenthal, księdza Böhmera z Bergen, z wyspy Rügen, jak i księdza Bartscha z Cammin.

Provikar Carl Lampert pochodził z rodziny chłopskiej z Vorarlbergu, urodził się 9 stycznia 1864r. w Göfis. 12 maja 1918r. został wyświęcony w Brixen. Następnie studiował w Rzymie prawo kościelne i od roku 1935 został adwokatem „Sacra Romana Rota” – Najwyższego Sądu Kościelnego. W roku 1939 biskup Rusch powołał go na stanowisko Provikara Insbrucku. Tam wszedł w konflikt z nazistami. W 1940r. był już więźniem obozów koncentracyjnych w Dachau i Sachsenhausen. Po wypuszczeniu go stamtąd, Gestapo „wysłało go”, raczej wygnało na Pomorze. W Szczecinie jednak Carl Lampert odnalazł się, przystępując do Stowarzyszenia „Caroluss” (Carolussstift). Znów nabrał ochoty do działania. Szczególnie zajmował się powracającymi z frontu kalekimi i ciężko rannym żołnierzami, jak i losem robotników przymusowych oraz młodzieżą. Jego nadzwyczajna troska i życzliwość, z jaką odnosił do pokrzywdzonych ludzi, bardzo gwałtownie zjednała mu zwolenników. I w ogóle określany był jako najukochańszy duszpasterz! Ale ta popularność i cnoty, za które był uwielbiany i chwalony, niedługo przysporzyły mu kolejnych kłopotów.

Pater (Ojciec) Friedrich Lorenz, urodził się 10 czerwca 1897r. w Kl. Freden. Jako Alsfeld Leine otrzymał 6 czerwca 1924r. święcenia kapłańskie. niedługo potem stał się kawalerem zakonu pomocy dla „upadłych kobiet”, który skierował go pracy do zachodnich Niemiec, mianując go Komisarzem Zakonu. I tak trafił w 1934r. w okolice Stettin-Züllchow, Odermünde i Pölitz. W czasie wojny skierowano go jako kapłana polowego do Polski, gdzie aktywnie pomagał polskim księżom. Chroniąc ich przed grożącymi im opresjami, dodając ducha „do przetrwania” wojny. Po zwolnieniu z Wehrmachtu w 1942r. wrócił do Szczecina, kontynuując swoją poprzednią misję w kościele St.-Johannis-Baptista-Hauptkirche. W mieście nad Odrą pozostawał aż do swego kolejnego aresztowani, ,w nocy z 5 na 6 lutego 1943r. w ramach akcji Gestapo przeciwko katolickim duchownym na Pomorzu.

Trzeci szczeciński męczennik, z którym walczyła tajna policja, był urodzony 8 maja 1908r. w Berlinie-Steglitz ksiądz Herbert Simoleit, z powodów rodzinnych dopiero w wieku 31 lat wyświęcony przez biskupa Konrada von Preysinga na kapłana. Pracował początkowo jako wikary u księdza Alfonsa Marii Waschmanna w Greifswaldzie. W maju 1941r. Simoleit został duszpasterzem w probostwie Stettin, gdzie zaangażował się w sposób szczególny we współpracę z młodzieżą. Niezależnie od tego, był wiodącym kapłanem w probostwie organizującym w sposób systematyczny i ciągły, wieczory dyskusyjne dla wiernych, z czego zasłynął. Jednym z jego słuchaczy był „szpicel” Hagen, na podstawie którego fałszywych protokołów, opisywani wyżej trzej księża zostali skazani na śmierć.

Centralną postacią, „dzięki” której Gestapo przeprowadziło „Wielką akcję przeciwko katolickim duchownym” na Pomorzu, był pewien prowokator Gestapo i donosiciel.

W październiku 1942r. , elegancko ubrany, z nienagannymi manierami, pojawił się w siedzibie probostwa przy ul. Greifenstraße w Szczecinie, przedstawiając się jako inż. Georg Hagen. Opowiadał księżom parafii, iż pochodzi z Graz i pracuje w szczecińskiej firmie – „Gollnow i

Syn”. Czuje się osamotnionym katolikiem wśród przeważnie ewangelickiego środowiska, w którym żyje i pracuje i stąd szuka kontaktu z katolickimi stowarzyszeniami i w ogóle z katolickim środowiskiem.

Hagenowi (niestety) udało się, przez swoją układność, choć na szczęście – na krótko, wzbudzić zaufanie młodego księdza. I w ten sposób ten szpicel Gestapo, który organizował w swojej siedzibie parafialnej regularne spotkania z żołnierzami Wehrmachtu, rozważającymi m.in. dezercję i ucieczkę „od wojska i reżimu”, uzyskać wypowiedzi świadczące o tym, iż jest w społeczeństwie sprzeciw przeciwko narodowemu socjalizmowi. Hagen na tych spotkaniach pałał żarliwym katolicyzmem, opowiadał przekonująco aktualne polityczne dowcipy, krytykował w niezwykle ostrych słowach panujący reżim, a po każdym spotkaniu u Simoleita z żołnierzami lub duchownymi, sporządzał dokładne protokoły z przebiegu zebrań, które na rozprawie sądowej służyły potem jako bezpośredni dowód winy oskarżonego.

Georg Hagen był w rzeczywistości agentem SS o nazwisku Franz Pissaritsch, opisał to Wolfgang Knauft w swojej książce. Komisarz Trettin załatwił mu austriackie papiery na nazwisko „Georg Hagen”. Hagen mieszkał w Szczecinie, w umeblowanym, wynajętym pokoju na ul. Pölitzer Straße, na której także miało swoją siedzibę, wspomniane już wcześniej Stowarzyszenie Klasztorne pw. św. Carolusa (St.-Carolus-Stift), w którym to klasztorze mieszkał też Dr. Lampert. Hagen był też „wyposażony” w pismo polecające jego osobę, a wystawione przez katolickiego księdza z Grazu, oczywiście „wyduszone” u niego dzięki Gestapo.

Prałat Dr. Lampert, Ojciec Lorenz i ksiądz Simoleit, którzy potem zostali skazani na karę śmierci, a wyroki na nich wykonano, nie byli jedynymi bohaterami tej tragedii katolickiego duchowieństwa, ale tymi, których dokumentacja ich męczeństwa akurat się zachowała. To oni osobiście poczuli na sobie ręce oprawców spod znaku Gestapo! Istnieją świadkowie tortur wykonywanych na wyżej wymienionych, chociażby w osobach brata prałata Lamperta i szczecińskiego proboszcza Daniela, którzy po wojnie złożyli doniesienia na metody, jakimi próbowano zastraszyć duchowieństwo katolickie, zmuszając ich do uległości.

Brat prałata Lamperta opisał, co zobaczył w więzieniu szczecińskiego Gestapo:

„Podczas mojej pierwszej u niego wizyty, przekazał mi on (Lampert) swoje szkła kontaktowe i zegarek ręczny, żebym go zaniósł do reperacji. Obie rzeczy wyglądały bardzo podejrzanie, a na moje pytanie: „Jak mogłeś je doprowadzić do takiego stanu? – spojrzał na mnie wymownie i z politowaniem. Domyśliłem się, co chciał mi przekazać, bo jego wyraz twarzy mówił wszystko. I choć nie padły żadne słowa – domyśliłem się, co mogło być tego powodem. Zresztą wkrótce, przebywając w Torgau, również doświadczyłem tego osobiście”.

Ojciec Lorenz był podobnie brutalnie przesłuchiwany i męczony; wystarczyło popatrzeć na liczne plamy zasuszonej krwi na jego ubraniu, które odkryli jego bracia w zakonie, gdy przychodzili, aby zabierać jego rzeczy do prania. Niezależnie od tego, z powodu kary dyscyplinarnej, którą w więzieniu na niego dodatkowo nakładano, nie otrzymywał przez trzy dni ani jedzenia, ani picia.

Proboszcz Daniel zostawił po sobie zapis o metodach tych przesłuchiwań i absurdalnych, niewiarygodnych oskarżeniach.

„Pewnego wieczoru – było już naprawdę bardzo późno – zostałem zabrany na górę na przesłuchanie i to do samego komisarza Trettina. W pokoju znajdował się prałat Dr. Lampert, Terttin chciał skonfrontować nasze zeznania. Kazał nam stanąć naprzeciw siebie. Dr. Lampert wyglądał na człowieka bardzo załamanego i umęczonego. Dzisiaj wiem, iż przeszedł okropne tortury. Był bity pejczem, jakiego używa się do popędzania byków, zakończonego ostrymi kuleczkami, zaś głową uderzany był o stół, przy którym go przesłuchiwano. Wtedy zauważyłem jego okropne przygnębienie. Na polecenie komisarza, abym mówił co wiem, wcześniej odezwał się do mnie: „Panie proboszczu, proszę mówić wszystko, co Pan wie, tak jakby mnie tutaj nie było”. Po czym został odprowadzony, a ja zostałem z komisarzem sam na sam. Przy czym nie omieszkał mnie na wstępie poinformować, iż za zezwoleniem swoich przełożonych, może stosować wobec mnie tortury. Więc lepiej, żebym mówił od razu prawdę, a nie został do jej mówienia zmuszony odpowiednimi metodami. Lepiej będzie dla mnie, jeżeli od razu przyznam się i opowiem o prowadzonych przeze mnie z Dr. Lampertem antypaństwowych rozmowach i działaniach, a nie będę do tego zmuszonym przez uderzanie moją głową o stół. Zaprzeczyłem oczywiście wszystkiemu!”.

Trettin zaczął przesłuchanie od stwierdzenia, iż rozmawialiśmy, np. krytycznie (co było niedopuszczalne) o zabijaniu i jakoby nieludzkim traktowaniu Żydów w Polsce i w Rydze. A to już krytyka, którą „ujmujemy jako zdradę interesów naszego państwa!”. „Rozmawialiście też – co stwierdzili m.in. przesłuchiwani przed Wami Simoleit i Lorenz – iż postanowiliście w związku z tym wspierać wrogie nam zagraniczne audycje radiowe. W każdym razie sporo już wiemy, więc znów po dobremu radzi, aby nie kłamać!”.

Zarzucił mi też, iż doskonale wiedziałem o działaniach Simoleita i Lorenza i nic z tym nie zrobiłem, iż np. słuchali zagranicznych krytycznych audycji choćby w kościelnej zakrystii, z uszami przyłożonymi do głośników! A potem rozmawiali ze sobą o tych audycjach, krytykując nasze władze i obiecując sobie podejmowanie działań przeciwnych od postępowania naszego rządu w tej sprawie. … Dr Lampert, niezależnie od tego głosił jeszcze inne herezje na temat zakończenia wojny, w których „prorokował” straszną przyszłość dla Niemców i Niemiec. I, iż w międzyczasie modliliście się zawzięcie wszyscy, aby to Anglicy, a nie Niemcy wygrali wojnę! Przyznałem rację Trettinowi, iż owszem często rozmawialiśmy w naszym gronie o tym, jaki będzie świat po wojnie, ale nie w sensie szkodliwym dla władz naszego państwa…

W tej kwestii, jeżeli Dr. Lampert zabierał głos, to zawsze z pozycji duchownego, a konkretnie chrześcijanina, ale nigdy w duchu przeciwnika Niemiec, a tylko w trosce o naszą przyszłość…

Podczas jednego z kolejnych moich późniejszych przesłuchań, znów mnie odpytywano… na temat notatek, które przekazywałem do biskupa. Ten podobno przekazywał je do Watykanu, a Watykan do Anglii. I iż w przygotowywaniu pomagali mi pomorscy katoliccy księża. I iż był to rodzaj szpiegostwa na rzecz Anglii! A głównym organizatorem tej akcji, a więc szpiegostwa był Dr. Lampert. I iż kiedy byliśmy wspólnie w Zinnowitz, opowiedziałem mu o stanie militarnym Peenemünde”. Odpierałem te zarzuty, iż to bzdury i nieprawda. Tego rodzaju informacje dla Biskupa nigdy nie powstały i ani przeze mnie, ani przez kogoś innego, kogo bym znał, nie były przekazywane. A to dlatego, iż jesteśmy Niemcami, i to takimi, którzy nigdy nie dopuściliby się aktu szpiegowania. Owszem, przyznałem, iż z Dr. Lampertem byłem kiedyś razem w Zinnowitz, ale tylko dlatego, aby mu ułatwić sobie załatwienie pobytu zdrowotnego w tym uzdrowisku. Przez kilka następnych przesłuchań, ciągle wracały pytania w tej samej sprawie, a przede wszystkim padał zarzut, iż to my – katoliccy duchowni – jesteśmy szpiegami w służbie Anglii, którzy przekazują tajne (niezgodne z niemiecką racją stanu) informacje do Rzymu, a Anglicy otrzymują je stamtąd. I iż ciągle modlimy się w naszych kościołach o zwycięstwo Anglii. Co potwierdził też później ksiądz Plonka, z którym przez kilkanaście dni siedziałem w jednej celi. Opowiedział mi, iż w Peenemünde aresztowano niedawno inżyniera, który „w trudnym przesłuchaniu” przyznał, iż „łamiąc przysięgę tajemnicy spowiedzi”, pomorscy katolicy chcą przekazać wrogom Rzeszy tajną informację produkcji tam pewnej niezwykłej broni, powstającej właśnie w Peenemünde. Znaczenie tej broni jest tak ważne dla Niemiec, iż z tego powodu rozważają, czy w związku z tym w ogóle tej zdrady na mogą wziąć na swoje sumienia. Choć podobno informacja o tej broni już dotarła do Rzymu, a stamtąd do Anglii. Nigdy wcześniej nie spotkałem tego inżyniera, który zresztą sam nie był katolikiem, nigdy nie miałem z nim wcześniej żadnego kontaktu. Zresztą sam też nigdy nie byłem w Peenemünde i wiem, iż pozostali szczecinianie, też nigdy wcześniej nie zetknęli się z inżynierem.

Przesłuchujący nas komisarz Trettin był z krwi i kości narodowym socjalistą. Pochodził z dobrze się mającej rodziny mieszczańskiej. Miał chłopięcy wyraz twarzy, raz wyglądał jowialnie i choćby przyjaźnie, innym razem brutalnie i sadystycznie. Ale ogólnie w postępowaniu

z nami, uwiezionymi duchownymi, starał się zachowywać „po ludzku”. choćby nazywał nasze przesłuchania „pogawędkami”. ale w rzeczywistości w tych „pogawędkach” próbował za każdym razem „złamać nas”, by ostatecznie nas zniszczyć. Gdy pewnego razu rozmawiał z nami o biskupach, wyraził się dosłownie: „Was, jako „małych pinczerów” można by w zasadzie wypuścić, no w najgorszym przypadku skazać na kilkutygodniowy pobyt w obozie pracy, a ci którzy tak naprawdę powinni siedzieć i gnić w kryminale, to wasi biskupi. Ten przeklęty hrabia Galen z Münster i wasz berliński przełożony Preysing. To są prawdziwi wrogowie naszej Rzeszy i przestępcy. Niech tylko wojna się skończy, a zabierzemy się tak naprawdę za kościół katolicki i złamiemy go, jak łamie się suchą gałęź z gnijącego drzewa”.

Dr. Lampertem Trettin interesował się specjalnie. Komisarz wyczuwał jego wewnętrzna siłę, znaczenie dla innych, charyzmę. To wszystko, co jego zdaniem – irracjonalnego – biło z jego postawy. To fascynowało szczególnie szczecińskiego gestapowca i nakazywało mu być wobec niego szczególnie brutalnym i bezwzględnym. Gdy tylko Dr. Lampert pojawiał się przed jego obliczem wpadał we wściekłość i nienawiść!

Scharakteryzował to jego zachowanie brat Dr. Lamperta, pisząc: „Chcę go opisać, jak go odebrałem osobiście.

„… przy każdych moich odwiedzinach w więzieniu w Szczecinie, pojawiał się na mojej drodze… Przesłuchiwał mojego brata choćby w mojej obecności i to choćby w sprawach religijnych, z którymi nie miałem nic wspólnego. I wtedy widziałem jak jego twarz zmienia się, nabiera satanistycznego wyrazu i wtedy, nie zważając na mnie, straszliwie na mojego brata wrzeszczał: ‘Dlaczego Pan, akurat Pan, ze swoim talentem i umiejętnościami i swoim przyzwoitym wyglądem budzącym zaufanie, akurat Pan, musi należeć do zakłamanej religii? I być w niej nieznośnym klechą? I co? Zostawili Pana samego z tym wszystkim, co na Panu ciąży? Kto się za Panem wstawia? Nikt, słyszy Pan?– nikt! Dosłownie nikt! A niech cierpi za wszystkich, co nam o tego?!’

Takim go zapamiętałem, co za wstrętny to był człowiek.

Koncepcja komisarza Trettina była jasna i przejrzysta: Na podstawie doniesień szpicla Gestapo Hagena – oskarżyć „fanatycznych katolików”, jako buntujących się, a przy okazji i innych bojkotujących poczynania Rzeszy, zrobić z nich zdrajców państwa! I wszystkich takich, jak oni, należy wyeliminować z życia, a dotyczy to – niestety zdaniem Trettina – całego kleru na Pomorzu; takie było jego w tej materii przekonanie, co wynikało jednoznacznie z wypowiedzi i sporządzanych dokumentów.

Wszyscy aresztowani duchowni (a było ich wtedy ponad 40-stu), mieli w tej sprawie takie samo zdanie: wmawiają nam zdradę państwa, osłabienie jego bezpieczeństwa, bojkotowanie prawa wojennego, używanie do tego mediów, słowem – jako ludzi zagrażających istnieniu Rzeszy. Tym bardziej, iż Gestapo wierzyło, iż ma w tej sprawie twarde i jednoznaczne dowody. I nie może być w związku z tym, zastosowany wobec nich żaden akt łaski.

Choć zdarzało się, iż i wśród oprawców od czasu do czasu znajdował się ktoś, kto – jak mógł – starał się pomagać więźniom, jak np. wachmistrz Karl Hoffmann, ewangelik ze Szczecina. Dostarczał np. aresztowanym duchownym w miarę wystarczające jedzenie, książki, a choćby gazety, które wędrowały potem z celi do celi. Pozwalał też podczas swej służby na rozmowy pomiędzy sobą. Ale były to raczej przypadki rzadkie.

Koniec końcem, 5 grudnia 1943 roku, komisarz Trettin poinformował swoich duchownych podopiecznych, których przesłuchiwał, iż ich procesy przed Naczelnym Sądem Wojennym Rzeszy odbędą się, jeden w Halle, a drugi równolegle w Torgau. Normalny Sąd Ludowy, aby skazać duchownych był dla Gestapo „za mały”! Także jakiś „Nadzwyczajny”. Ostatecznie zdecydowano się na Sąd Wojenny Rzeszy; on powinien sobie poradzić z adekwatnym skazaniem podejrzanych, których postanowiono się pozbyć.

Związani jeden za drugim grubym sznurem, 6 grudnia 1943 roku zostali przewiezieni planowym pociągiem pośpiesznym ze Szczecina do ciężkiego więzienia (Zuchthaus) w Halle, gdzie mieli oczekiwać na proces. Choć gwoli prawdy, więzienie w Halle było niewymiernie łatwiejsze dla więzionych, niż w szczecińskim Gestapo.

W „Pommersche Zeitung” ukazał się 6 lipca 1943r. artykuł o procesie politycznym, w którym dziewięć osób zostało skazanych „za słuchanie wrogich nacjonalsocjalizmowi audycji radiowych i upowszechnianie ich wśród ludności, a szczególnie dotyczących prześladowania Żydów”. Oskarżeni o to przestępcy zostali skazani przez Sąd Specjalny na wieloletnie więzienia, w tym przede wszystkim ciężkie! Artykuł informował jednocześnie swoich czytelników, iż sprawa ma charakter rozwojowy i na pewno na jednym procesie się nie skończy. Ponieważ wśród skazanych znajdowali się także reprezentanci regionu – wyznawcy Kościoła Rzymsko-Katolickiego, Gauleiter Pomorza Schwede-Coburg postanowił zorganizować specjalną akcję propagandową, która za tego rodzaju haniebne czyny oczerniała Kościół Katolicki na Pomorzu. M.in. w szczecińskim kościele dziekańskim zainstalowano na jego wieży specjalny głośnik, z którego informowano wrogów Rzeszy o kłamstwach i nieprawdziwych wiadomościach rozsiewnych przez duchowieństwo. Na jednym z publicznych wystąpień Gauleitera, na Starym Mieście w Szczecinie, miał on powiedzieć wszystkim obecnym, nie tylko członkom NSDAP, iż to co robi Kościół Katolicki jest nie do zaakceptowania i należy określić jako jedną wielką kompromitację (bagno, jak to dosłownie nazwał). Gazeta oczywiście jednoznacznie popierała działania Gauleitera, a choćby jeszcze je zaostrzała. Także oczywiście policja będzie w tej sprawie wspierać wszelkie działania Gauletiera. Np. w wydaniu gazety z 28 maja 1943r. dosłownie napisano: „ działająca w Szczecinie w ramach Kościoła Katolickiego grupa duchownych przestępców, informując o zmasowanym nalocie bombowym, zapowiedzianym 20 kwietnia 1943r. uzyskała poparcie Kościoła”. Oczywiście informacja ta nie była w żadnej mierze prawdziwą, była wymysłem RSHA , czyli Reichssicherheitshauptamt – Głównego Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy.

Pierwsza rozprawa z oskarżenia o „dywersję systemu bezpieczeństwa państwa i współpracy w tym zakresie z wrogiem Rzeszy przez sześciu katolickich duchownych” przed Naczelnym Sądem Wojennym (Reichskriegsgerichts) miał miejsce 19. i 20 grudnia 1943r. w Zuchthausie (więzieniu o obostrzonym rygorze) w Halle. Zakończyła się skazaniem na śmierć Dr. Lamperta oraz wieloletnimi karami ciężkiego więzienia dla księży Daniela, Plonki i Bergera. Ponieważ nie było na rozprawie świadka, potwierdzającego szpiegostwo Dr. Lamperta, Lorentza i Simoleita, całej trójce urządzono jeszcze jeden proces, który miał dwa posiedzenia, w więzieniu w Torgau w dniach 24 – 28 lipca i od 2. do 4 września 1944r., na których potwierdzone zostały wyroki śmierci dla Dr. Lamperta, Ojca Lorenza i kapelana Simoleita za złamanie przepisów prawa prasowego, bezpieczeństwa Rzeszy i udzielania pomocy obcym agenturom. Przy czym w uzasadnieniu wyroku u Dr. Lamperta podkreślono także jego czynny udział w szpiegostwie. Wyroki te ogłoszono skazanym 28 Iipca 1944r.

Trzeba podkreślić, iż powyższe procesy były jedną wielka farsą. Oskarżeni nie otrzymali kierowanych do nich zarzutów na piśmie, a wszystkie poczynania sądu odbywały się wyłącznie ustnie. Główna podstawą oskarżenia był protokół szpicla „Hagena”. Na rozprawie w dniu 19 grudnia 1943r. komisarz Trettin zaczął swoją mowę oskarżycielską od słów: „Jak się patrzy na tych klechów i tę bandę przestępców…”

Tu przerwał mu prowadzący rozprawę sędzia słowami: „Ależ proszę Pana, panie Komisarzu, mógłby Pan sobie darować, takie epitety, które obrażają oskarżonych”!

Także na kolejnej rozprawie, 24 lipca 1944r. doszło do innego, ale podobnego incydentu: gdy prokurator Sądu Wojennego Rzeszy w swojej mowie oskarżycielskiej kilka razy nazwał więźniów zbrodniarzami, asocjalnymi elementami i kreaturami, nagle drugi sędzia, siedzący obok prowadzącego rozprawę, wyraźnie poddenerwowany stwierdził: „Przecież pan wie, iż to nie są zbrodniarze czy asocjalne elementy. Jedyną ich winą, a jednocześnie tragedią jest, iż są katolickim księżmi”.

Tak jak wcześniej zapowiadano, wyrok ogłoszono 28 lipca 1944r. o godz. 11:00, mimo, iż skład sędziowski nie był pełny, brakowało sędziego przewodniczącego Luebena. Dlaczego? Gdyż w noc poprzedzającą ogłoszenie wyroku zastrzelił się, najwidoczniej, żeby osobiście postanowionych wyroków śmierci nie ogłosić i nie obciążyć tym swojego sumienia, iż dopuścił do morderstwa niewinnych ludzi. Później, zmieniono tę wersję jego śmierci, na: „zginął podczas nalotu bombowego”. Choć cały Torgau wiedział, iż to nieprawda. Nie było wtedy żadnego nalotu.

Trzej skazani na karę śmierci kapłani, zostali natychmiast po ogłoszeniu wyroku skuci kajdanami na rękach i nogach, co przyjęli z niezwykłym i godnym podziwu spokojem, nie stawiając najmniejszego oporu. Dla nich od tego momentu rozpoczął się czas (który musi być straszny) oczekiwania na wykonanie wyroku. Jeszcze tego samego dnia zostali przewiezieni z Torgau do ciężkiego więzienia w Halle i umieszczeni w celach śmierci. 13 listopada 1944r., o godz. 16:00 zakończyło się ich doczesne istnienie.

Na pamiątkę ich męczeńskiej śmierci, dokonanej rękoma narodowosocjalistów, Dr. Carl Lampert, Ojciec Friedrich i kapelan Herbert Simoleit zostali 13 listopada 2004r. PONTYFIKALNIE ZREHABILITOWANI przez niemieckiego kardynała z Berlina Sterzinsky’ego i polskiego arcybiskupa Kamińskiego w Szczecinie. W ten sposób uczczono jednocześnie wszystkich księży, którzy w czasie II wojny światowej zginęli z rąk nazistów.

Przypisy:

Heinz Boberach: „Breichte des SD und der Gestapo über Kirchen und Kirchenvolk”, Mainz 1971.

Norbert Haase: „Das Reichskriegsgericht und der Widerstand gegen die nationalsozialistische Herrschaft“, Gedenkstätte deutscher Widerstand, Berlin 1993.

Ulrich von Hehl: „Priester unter Hitlers Terror“, Mainz 1984.

Benedicta Maria Kempner: „Priester vor Hitlers Tribunalen“, München 1966.

Wolfgang Knauft: „Fall Stettin” ferngesteuert”, Berlin, ohne Jahr.

Heinz Kühn: „Blutzeugen des Bistums Berlin“, Berlin 1952.

„Pommersche Zeitung“, Jahrgang 1943, Stettin 1943.

„Nordkurier“ Nr. 262, Neubrandenburg 2004.

„Christlicher Widerstand gegen den Faschismus“, Berlin, ohne Jahr.

Josef Schaefer: „Wo seine Zeugen sterben, ist sein Reich“, Hamburg 1946.

Dalsze książki związane z tematem, polecane przez Wydawcę:

Hans-Gerd Warmann: „Was bleibt, ist die Hoffnung“ (Pozostaje tylko nadzieja)

„Historyczne wydarzenia, które opisane zostały w tej powieści faktów, miały miejsce w rzeczywistości. Wszystkie zawarte w niej cytaty, daty i przytoczone dokumenty, należą do najczarniejszych rozdziałów historii miasta Szczecina (Stettin), a wydarzenia są autentyczne i opisane tak, jak było. Aby Czytelnikowi rzucały się w oczy, zostały w książce zaznaczone kursywą.

Większość opisywanych wydarzeń, które prezentuję w powieści jako autor, przeżyłem osobiście w Szczecinie, w moim – co pragnę podkreślić – mieście rodzinnym. Miałem wówczas zaledwie 14 lat! Książka nie jest zatem fikcją literacką, a przedstawia ostatnie dni niemieckiego Szczecina w dziejach miasta. Chodziło mi szczególnie o to, aby nie tylko ukazać wysiłek jego mieszkańców w podjęciu heroicznej próby utrzymania miasta w granicach – ostałych się po II wojnie światowej Niemiec, ale też żeby postawić im za to pomnik. W miesiącach obejmujących akcję powieści, tj. od kwietnia do sierpnia 1945 r. po prostu nie dali rady i musieli się poddać, choć uczynili w tej sprawie wszystko, co było w ich mocy. I chodziło mi o to, aby – pisząc tę książkę – następne pokolenia nigdy o tym nie zapomniały…” to słowa wyjęte z przemowy autora do jego książki. Zawarł w niej prawdę, a tym samym dał świadectwo walki jego mieszkańców o miasto, które po wojnie stało się polskie.

Warmann zna winnych tego wydarzenia i ukazuje ich z imienia i nazwiska, przedstawiając bieg wydarzeń, jak w ogóle do tego doszło. I wie, iż gdyby nie wojna wywołana przez Niemców, dzisiejszy Szczecin nazywałby się przez cały czas Stettin, a on żyłby dalej i pracował dla tego miasta. Ale wszystkie wydarzenia ocenia sprawiedliwie, bo dobrze wie, iż to one do tej sytuacji doprowadziły, choć osobiście nie może przeboleć i uznaje za niesprawiedliwe – wypędzenie z miasta Niemców w roku 1945. Jednocześnie zdaje sobie sprawę, iż jest to rachunek, jaki musieli oni zapłacić za okupację Polski. Został zatem, jak tysiące innych mieszkańców miasta, zmuszony do szukania sobie po roku 1945 nowego miejsca „na ziemi” w Zachodnich Niemczech.

Posłowie do książki napisali: Sabine Kleinschmidt i Andreas Ciesielski. Książka ukazała się w wydaniu kieszonkowym, liczy 284 stron i kosztuje 9,90 EURO.

ISBN: 978-3-934301-94-0

Suzanne Loebl: „Der endlose Krieg“ – Jugend am Rande des Holocaust – (Niekończąca się wojna. – Młodzież na skraju Holocaustu)

Żydzi, którym w czasie II wojny światowej nie udało się uciec z Europy, przeżyli, w zależności od miejsca, w którym dotychczas mieszkali. W każdym razie Belgowie, Duńczycy i Bułgarzy uczynili wiele, aby „swoich” Żydów uratować. Książka „Niekończąca się wojna” ilustruje, jak Susannie Bamberger, jej matce i siostrze, udało się tego dokonać, iż mieszkając w Brukseli, szczęśliwie przeżyły okres wojny i próby ich uśmiercenia!

Książka ukazuje dwie strony osobowości Susanne. Pierwszą, gdy ucieka przed nieustannym strachem jako prześladowana, zamknięta w sobie, nieznająca euforii życia młoda dorastająca dziewczyna; pisząca swój pamiętnik z niedowierzaniem, iż jest w stanie przeżyć te niewyobrażalnie straszne dni wojny. Następnie poznajemy ją jako dojrzałą już kobietę, żyjącą bezpiecznie w Ameryce, ale nie mogącą pozbyć się traumy z minionych lat, kiedy nieustannie walczyła o przeżycie.

Książka autorki pozwala dostrzec i zrozumieć tragedię niezwykłych przeżyć, jakiej doznawali Żydzi „pod nazistowskim butem” w latach w 1939 – 1945. Przeżywamy wraz bohaterką burze, które przetoczyły się przez Niemcy, a które – wydawało się – nie dają szans na ich przeżycie. Jesteśmy świadkami wkroczenia wojsk niemieckich do Belgii i wszystkiego potem, czego pod „niemieckim porządkiem” doświadczyli ludzie, którym wydawało się, iż ich tragedia nie będzie miała końca. A jednak niemieckie panowanie – na szczęście – nie przerodziło w wieczność.

Książka liczy 208 stron, zawiera bardzo dużo ilustracji, wydana została w miękkiej oprawie i kosztuje 12,40 EURO

ISBN:978-3-938398-27-2

Idź do oryginalnego materiału