Na polskim podwórku wyrasta coraz więcej inicjatyw, których celem jest poprawa sytuacji mężczyzn i chłopców w tych obszarach, w których znajdują się oni w niekorzystnej względem kobiet sytuacji. To przede wszystkim edukacja: uczniowie gorzej wypadają na testach ósmoklasisty, dwa razy gorzej radzą sobie z czytaniem ze zrozumieniem, 2,5 razy częściej powtarzają klasę, zdają maturę o ok. 20 proc. rzadziej niż ich rówieśniczki. Dodajmy do tego, iż aż 52,6 proc. kobiet w wieku 25–34 lata zdobywa wykształcenie wyższe – mężczyzn jedynie 32,7 proc.
W Polsce mężczyźni żyją też średnio o osiem lat krócej (co w niewielkim stopniu można wytłumaczyć różnicami biologicznymi), stanowią ponad 70 proc. osób bezdomnych, zaś na emeryturze spędzają średnio o kilkanaście lat mniej. A to tylko czubek góry lodowej.
Mężczyźni siedmiokrotnie częściej niż kobiety umierają w wyniku samobójstw i stanowią ponad 90 proc. ofiar śmiertelnych wypadków przy pracy, a także ponad 80 proc. tych poważnych. Znacznie rzadziej przeprowadzają się ze wsi do większych ośrodków, a wśród tych urodzonych po 1989 roku jest ponad dwukrotnie więcej singli niż singielek, co – obok uboższych sieci wsparcia złożonych ze znajomych i przyjaciół, będących wynikiem odmiennej socjalizacji od najmłodszych lat, nastawionej raczej na rywalizację niż budowanie więzi i stanowiącej dowód seksizmu – częściej skazuje ich na samotność i izolację, zwłaszcza w obliczu rozstań z partnerkami.
Wreszcie – mężczyźni są ofiarami skrajnej dyskryminacji w obliczu wojny, jako jedyni objęci (w wielu krajach, również w Polsce) mobilizacją i obowiązkowym poborem (u nas tymczasowo zawieszonym).
Wspólna sprawa i fałszywa „wojna płci”
Dla feministek pragnących zemsty zamiast równości to „historyczna sprawiedliwość” – idąc tą logiką, powinnyśmy, śladem Prawa i Sprawiedliwości, domagać się zadośćuczynienia za II wojnę światową od współczesnych Niemców. Wiemy jednak, iż nie oni odpowiadają za tragiczne zaszłości, tak jak współcześni mężczyźni nie zebrali się pewnego dnia, by ustalić, iż pragną stworzyć patriarchat, choć wielu świadomie bądź nie go podtrzymuje. Podobnie jak mnóstwo socjalizowanych w tym systemie kobiet, w tym kształtujących postawy chłopców i mężczyzn matek, partnerek czy nauczycielek, wszyscy i wszystkie jesteśmy produktami patriarchalnych wzorców, zarówno męskości, jak i kobiecości, a nie świadomie podtrzymującymi opresję jednostkami.
Nie możemy wymagać, by mężczyźni redefiniowali wzorce męskości w domu po kryjomu, koniecznie samotnie, ewentualnie w gronie innych mężczyzn. jeżeli naprawdę zależy nam na głębokiej zmianie, to warto, byśmy również my – jako kobiety, osoby dążące do autentycznej równości grupy, także queerowe – włączyły się w ten proces nie tylko z powodów empatycznych, ale również pragmatycznych. Im szybciej połączymy siły, tym szybciej pokonamy patriarchalną opresję.
Wymieniać pola nieuprzywilejowania mężczyzn można długo (i nie zaprzecza to istnieniu patriarchatu), powstaje na ten temat coraz więcej książek, jak Chłopcy i mężczyźni. Dlaczego współcześni mężczyźni przeżywają trudności, dlaczego to ważne i co z tym zrobić? Richarda Reevesa czy Drugi seksizm, który wyda niedługo Towarzystwo Naukowe im. Stanisława Andreskiego (to samo, które odpowiada polskie tłumaczenie Reevesa).
Pojawiają się głosy – przede wszystkim ze strony radykalnych feministek, zwłaszcza tych skupionych na szerzeniu transfobii – iż powyższe inicjatywy i publikacje wpisują się w narrację wprost z antyfeministycznej manosfery i powielają tezy Jordana Petersona. Tymczasem jest wręcz przeciwnie – tworzą one alternatywę wobec antagonizujących, wspierających sztucznie nakręcaną „wojnę płci”, jednocześnie odwracając bądź całkowicie odrzucając istnienie walki klas – co osoby o lewicowej afiliacji powinno niepokoić.
Pora wyrugować antymęskie narracje
Inicjatywy, o których wspomniałam na początku, to m.in. profeministyczna Grupa Performatywna Chłopaki, ale też bardziej sceptyczne wobec feministycznych narracji – nierzadko antymęskich, co sama w swoich tekstach podkreślam i z czym zgadza się sporo feministek, jak choćby zmarła w 2001 roku bell hooks, autorka książki Samiec alfa musi odejść Liz Plank czy kontrowersyjna autorka Jacobina i książki Kill all normies (krytycznie opisującej manosferę) Angela Nagle.
Feministek sprzeciwiających się wrogim mężczyznom narracjom jest coraz więcej, bo w 2024 roku trudno zaprzeczać istnieniu takich, którym nie marzy się równość, a matriarchat. Śledzę wiele feministycznych grup i stron na Facebooku (polecam zwłaszcza Feminist News) – niektóre skupiają miliony kobiet, których narrację streścić można jako „mężczyźni źli, kobiety dobre” – generalizujących i wprost identyfikujących mężczyzn jako wrogów.
Gdy niedawno na stronie magazynu „Zwierciadło” ukazał się wywiad ze mną i Aleksandrą Herzyk, skupiony na problemach dotyczących dziś przede wszystkim mężczyzn i chłopców, tysiące kobiet ruszyło do ataku, nazywając ich nieudacznikami czy „co do zasady tępymi”. Sztuczny podział na kobiety ofiary i mężczyzn sprawców zdaje się umacniać. Dzieje się tak przy ignorancji wobec faktu, iż ofiarami przemocy fizycznej padają głównie mężczyźni – zwykle ze strony innych mężczyzn, ale nie zdaje mi się to wystarczającym powodem, by problem bagatelizować, wrzucając do jednego worka opresjonowanych i opresorów. Sprawczyniami bywają zresztą również kobiety, o czym męskim ofiarom jeszcze trudniej mówić, wobec czego skala tego typu zachowań jest niedoszacowana bardziej niż przemocy, jakiej doświadczają ofiary płci żeńskiej.
Nie sposób nie przywołać tu słynnego internetowego virala o tym, iż większość kobiet czułaby się bezpieczniej, spotykając w lesie niedźwiedzia niż mężczyznę. To kolejny krzywdzący, niesprawiedliwy i znów nastawiony na kreowanie „wojny płci” przykład.
Inny może stanowić film Obiecująca. Młoda. Kobieta, w którym nie występuje ani jeden (!) pozytywny bohater płci męskiej, wszyscy są napastnikami lub ich wspierają.
Główna bohaterka, chcąc pomścić swoją przyjaciółkę, która popełniła samobójstwo w wyniku zbiorowego gwałtu, co wieczór udaje pijaną do nieprzytomności w klubach i zawsze znajdzie się mężczyzna gotów ją zgwałcić (i żaden gotów temu zapobiec). Choć takie przypadki się zdarzają, to nie wiem jak wy, ale ja – podobnie jak większość moich koleżanek – nieporównywalnie częściej spotykam się z troską i wsparciem niż agresją ze strony mężczyzn, jak również z męskim sprzeciwem wobec niej. Wiemy zresztą, iż większość mężczyzn to nie sprawcy przemocy. Więcej z nich pada jej ofiarami. Tworząc binarny podział na krzywdzących i krzywdzone uderzamy w męskie ofiary, często niewpisujące się w patriarchalny kanon męskości, potocznie nazywanej toksyczną (warto zaznaczyć, iż termin ten budzi kontrowersje wśród socjologów i socjolożek jako spłycający problem i stygmatyzujący ogół mężczyzn – w badaniach odchodzi się od jego stosowania). Wielu z nich to nasi sojusznicy w walce o sprawiedliwszy świat. Jednocześnie ignorujemy kobiecą agresję, której należałoby poświęcić więcej uwagi niż dotychczas.
Nowy ruch wyzwolenia mężczyzn będzie błądził
Inicjatywy takie jak Stowarzyszenie na rzecz Chłopców i Mężczyzn czy Fundacja Maculinum – choć zakładam ich dobre, prorównościowe intencje – popełniają i jeszcze długo popełniać będą rozmaite (z perspektywy feministycznej) błędy. Od początku istnienia popełniał je również ruch feministyczny, choćby wykluczając ze swoich szeregów kobiety o innym niż biały kolorze skóry, a nierzadko posługując się wprost rasistowską narracją, ignorując kobiety nieuprzywilejowane ekonomicznie i skupiając na walce o to, by kobiety białe dorównały prawami oraz pozycją białym mężczyznom. A więc pragnąc równości w ramach istniejącego patriarchatu, z zachowaniem jego bezlitosnej hierarchii na innych polach.
Inicjatywy takie jak te wymienione wciąż szukają języka i narzędzi do mówienia o problemach mężczyzn, ale te, których używają obecnie, nie charakteryzują się wrogością wobec feminizmu jako takiego. Rzadko, a niektóre wcale, używają słów takich jak „patriarchat”, mogących odstraszać rzesze mężczyzn, którym organizacje te mogą autentycznie pomóc, a choćby wyciągnąć z patologicznej grupy wzajemnego wsparcia i kierowanej zewnątrz nienawiści, jaką stała się manosfera.
Osobiście twierdzę, iż to zrozumiałe i potencjalnie zwiększające skuteczność. Ruchy te nie muszą być feministyczne, nie muszą jeden do jednego powielać feministycznych narracji (choć zaskakująco często to robią, mówiąc jednym głosem z feministkami lewicowymi, do których sama się zaliczam). Wystarczy, iż nie będą nam wrogie.
Autorzy tacy jak Reeves czy David Benatar nie kwestionują istnienia opresji kobiet i ich słabszej pozycji w wielu obszarach, doceniają również osiągnięcia feministek. Benatar, choć jego książka skupia się na problemach chłopców i mężczyzn oraz wykazaniu, iż również oni padają ofiarami nieuzasadnionej dyskryminacji, wymienia szereg problemów, z jakimi na całym świecie mierzyły i wciąż mierzą się kobiety i dziewczynki. Jego wywody uzupełniają, a nie uderzają w teorie feministyczne (poza tymi stronniczymi, ignorującymi obszary nieuprzywilejowania mężczyzn lub zaprzeczającymi im, zamiast dążenia do pełnej równości na każdym polu). Benatar posługuje się językiem podobnym do tego, jakiego używają wspomniane przeze mnie feministki faktycznie równościowe.
Promęskie i odżegnujące się od manosfery inicjatywy, próbujące wyrwać chłopaków z jej okowów, wracają do korzeni ruchu wyzwolenia mężczyzn, powstałego w latach 70. (nie mylić ze współczesnym, antyfeministycznym ruchem praw mężczyzn). Działał on w porozumieniu, a choćby w ramach amerykańskiej Narodowej Organizacji Kobiet, jako jej męska przybudówka, a celem była eliminacja krzywdzących zarówno mężczyzn, jak i kobiety patriarchalnych wzorców. Zboczył z tej ścieżki właśnie przez pojawiające się w ruchu feministycznym antymęskie narracje, zaś czarę goryczy przelał sprzeciw NOK wobec równego prawa do dzielenia opieki nad dzieckiem po rozwodzie. Tu zaczyna się historia wrogo nastawionego do feminizmu ruchu praw mężczyzn.
Klucz do rozmontowania patriarchatu
Marzy mi się cywilizowana i konstruktywna debata współczesnego ruchu feministycznego – zwłaszcza lewicowego, intersekcjonalnego (skupionego nie tylko na wykluczeniu ze względu na płeć, ale też m.in. rasę, pochodzenie, sytuację ekonomiczną) z inicjatywami na rzecz chłopców i mężczyzn. Potrzebę zajęcia się dotykającymi ich problemami zauważyło zresztą wiele polskich organizacji feministycznych, jak fundacja moonka czy fundacja Herstoria, które przeprowadziły badania na ten temat (skupione na wyzwaniach związanych z dorastaniem), publikując pełne empatii i potrzeby zrozumienia owych trudności raporty. Z kolei Instytut Przeciwdziałania Wykluczeniom stworzył dedykowany mężczyznom telefon wsparcia.
Nie twierdzę, iż kontrowersyjne z feministycznej perspektywy treści, które (będąc w zdecydowanej mniejszości) zdają się traktować problemy mężczyzn i kobiet jako grę o sumie zerowej, np. przeciwstawiając sobie rodziców odmiennych płci i wyolbrzymiając problem „alienacji rodzicielskiej” (to określenie pierwotnie mające uciszać matki z doświadczeniem przemocy domowej, choć nie zaprzeczam, iż przypadki owej alienacji i pokrzywdzenia ojców przez system sprawiedliwości występują). Mam przy tym wrażenie, iż zyskujące rozpoznawalność Stowarzyszenie na rzecz Chłopców i Mężczyzn pod niektórymi względami przeciwstawia interesy kobiet interesom mężczyzn, które każdy, komu zależy na pełnej równości, powinien uznawać za wspólne. Nie są to jednak kwestie, o których nie warto – nie zakładając przy tym złych intencji – dyskutować. Wręcz przeciwnie.
Zauważenie i uznanie problemów wszystkich płci to klucz do rozmontowania patriarchatu. Najwyższa pora, by mainstreamowy feminizm otworzył drugie oko i zajął się faktycznym zwalczaniem problemów dotykających ludzi ze względu na płeć, zamiast bredzić o „zajmowaniu przez mężczyzn przestrzeni bardziej poszkodowanych kobiet”, posunął się tam, gdzie faktycznie mają oni gorzej – mówię tu m.in. o dyskryminacji emocjonalnej, jakiej doświadczają, również ze strony kobiet.
Mam tu na myśli wytarte już, acz przez cały czas powielane hasła, takie jak „chłopaki nie płaczą” i inne, wymagające od chłopców i mężczyzn większej niż od dziewczynek i kobiet odwagi, wytrzymałości, odpowiedzialności za inne osoby, zaradności czy odporności na krzywdy. Nie da się bowiem zrzucić całej odpowiedzialności za istnienie patriarchatu na pojedyncze (męskie) jednostki. Wszyscy siedzimy w tym bagnie, a rozwiązaniem jest wspólna walka z patriarchalną kulturą i systemem kapitalistycznym, a nie poszczególnymi osobami.
Antagonizacja w niczym nam nie pomoże
Kiedy piszę o problemach mężczyzn, bez ustanku słyszę, iż „sami powinni się nimi zająć, zamiast wymagać tego od feministek”. Mam z tym twierdzeniem co najmniej dwa problemy. Po pierwsze feminizm, często tworząc z mężczyzn wrogów i odmawiając im przestrzeni do mówienia o swoich krzywdach w ramach wspólnej, równościowej walki, nie zachęca ich do połączenia sił, wymagając, by skupili się na walce o prawa kobiet, ignorując ich własny ból.
Po drugie mężczyźni – po raz pierwszy od lat 70. – coraz pewniej mówią o tych problemach w sposób idący na przekór tzw. wojnie płci. Jednak za najmniejszy choćby błąd są przez rzesze feministek atakowani. Tych błędów jest i będzie więcej. Chciałabym, byśmy wzajemne ataki zastąpili próbami dojścia do wspólnych wniosków i celów. Jednocześnie domyślam się, iż utrudnienia pojawią się z obydwu stron.
Kobiety potrzebują więcej przestrzeni tam, gdzie dominują mężczyźni – m.in. na szczytach władzy – zaś mężczyznom, przede wszystkim tym zainteresowanym rozmontowywaniem opresyjnych wobec nich samych i wobec osób innych płci wzorcom, należy się przestrzeń emocjonalna i troska w obszarach, w których są oni poszkodowani. Należy im się prawo do głośnego wyrażania słabości, krzywd, wskazywania na obszary, w których padają ofiarami – tak, napiszę to z pełną odpowiedzialnością – seksizmu. Tymczasem kobiety nie są wcale, poza raczej skromnymi grupami, przeciwne owym wzorcom, o ile nie dotykają ich samych.
Co interesujące i obiecujące zarazem, wymienieni przeze mnie autorzy zwracają uwagę na podwójne standardy w zakresie wzorców płciowych i postulują ich obalenie, zamiast skupiać – jak robi to manosfera – na wyolbrzymianych różnicach biologicznych. Odrzucają nieprowadzącą do realnych zmian indywidualizację odpowiedzialności, tj. zrzucanie jej na „zepsute jednostki”, a dostrzegają wady i wpływ seksistowskiej kultury i systemu, który ją wzmacnia.
Słuchaj podcastu „Wychowanie płci żeńskiej”:
Antagonizacja w niczym nam nie pomoże. Kobieta bez mężczyzny nie jest jak ryba bez roweru (i odwrotnie). Żyjemy w jednym społeczeństwie i jak wody potrzebujemy siebie nawzajem. Nie tylko dlatego, iż mamy synów, ojców, przyjaciół i innych bliskich mężczyzn, ale również dlatego, iż tego wymaga obalenie patriarchalnych wzorców i struktur – choćby jeżeli działacze nowego ruchu wyzwolenia mężczyzn unikają kojarzonych z feminizmem terminów, co uważam za słuszne w sytuacji, w której chcą wyciągnąć z mizoginistycznych objęć zindoktrynowanych przez seksistowskich guru chłopaków.
Czy będzie to wspólna, czy wroga walka, zależy zarówno od nich, jak i od feministek. Te radykalne, a do pewnego stopnia również liberalne, będą tę wspólną walkę utrudniać, podobnie jak guru i bywalcy zdominowanej przez mężczyzn i przesiąkniętej mizoginią manosfery. Cała nadzieja w nas, feministkach, i mężczyznach nastawionych autentycznie równościowo, otwartych na wzajemne zrozumienie, troskę i wsparcie.