Igrzyska dla ludu. O najsłynniejszych procesach sądowych II Rzeczypospolitej

4 lat temu
Zdjęcie: Strona główna


Na długo zanim skład sędziowski zajął miejsca, przed salą pojawiał się kontroler, który sprawdzał bilety. Dziś nie do pomyślenia, ale w okresie międzywojennym na najgorętsze procesy sądowe wpuszczano po uiszczeniu opłaty. To nie zniechęcało widzów: wszak gdzie indziej można zobaczyć, jak znany polityk czy wysoki urzędnik wije się w zeznaniach i próbuje wybronić się przed oskarżeniami? Jak panie lżejszych obyczajów składają zeznania obciążające szanowanego ojca rodziny, rujnując na zawsze jego reputację? Polacy w latach 20. I 30. ubiegłego wieku zaczytywali się w kronikach kryminalnych i relacjach z sądu.

Ilekroć myślimy o procesach sądowych, które elektryzowały opinię publiczną w okresie międzywojennym, na myśl przychodzi przede wszystkim sprawa Rity Gorgonowej, którą oskarżono o zabicie Elżbiety Zaremby, córki lwowskiego architekta Henryka Zaremby. Oficjalnie Gorgonowa prowadziła jego dom i pomagała przy dzieciach, z czasem tych dwoje połączyło też uczucie. Jako iż 17-letnia Ewa zginęła niedługo po tym, jak Zaremba poinformował Gorgonową, iż ich drogi muszą się rozejść, prowadzący śledztwo dotyczące brutalnego morderstwa od razu uznali, iż oto Gorgonowa zabiła z zemsty.

Świadkowie zeznawali na niekorzyść oskarżonej, przeciwko niej przemówiły również różne inne dowody. Wprawdzie proces Gorgonowej był całkowicie poszlakowy, a wprowadzane dopiero do kryminalistyki badania grupy krwi również budziły wiele zastrzeżeń, ale to wszystko przyczyniło się do tego, iż wyrok wydano de facto na długo przed końcem postępowania.

Czy jednak był słuszny? To pytanie zadawali sobie już jego obserwatorzy. Do dziś zresztą dziennikarze lubią wracać do tamtej sprawy i zastanawiają się, czy Rita Gorgonowa faktycznie winna była przypisywanych jej czynów, czy też sąd wydał wyrok ku satysfakcji publiki, która tłumnie każdorazowo zapełniała salę sądową. Sprawa odbiła się ogromnym echem nie tylko we Lwowie, ale i w innych miastach Drugiej Rzeczypospolitej. Nie chcę zdradzać więcej, zainteresowanych odsyłam do książki „Koronkowa robota. Sprawa Rity Gorgonowej”, która w 2018 r. wyszła nakładem Wydawnictwa Czarne. Autor, Cezary Łazarewicz, w tak wartki sposób relacjonuje proces oraz opisuje towarzyszące mu emocje, iż możemy odnieść wrażenie, iż czytamy współczesny dramat sądowy. I do samego końca nie wiemy, kto zabił.

To wcale nie Narutowicz miał zginąć

Ale przecież nie tylko sprawą Gorgonowej żyły międzywojenne gazety. Były też procesy sądowe, na czas których Polacy wstrzymywali oddech. Jednym z nich był proces malarza Eligiusza Niewiadomskiego, zabójcy prezydenta Gabriela Narutowicza. Postrzelił on pierwszego prezydenta II RP zaledwie cztery dni po tym, jak został zaprzysiężony. Z lekcji historii wiemy, iż miało to miejsce w warszawskiej galerii sztuki „Zachęta”. Mało kto wie jednak (a przynajmniej nie wiedziałam ja, bo podręcznik aż tak szczegółowo nie omawiał wszystkich niuansów), iż tak naprawdę kule szykowane były dla Józefa Piłsudskiego. Niewiadomski zmienił zdanie na kilkanaście godzin planowaną egzekucją. Na jego decyzję wpłynęło to, iż Piłsudski zrezygnował z kandydowania na prezydenta, a głową młodego państwa polskiego został właśnie Narutowicz – polski inżynier, rektor uczelni z Zurychu, który do Warszawy wrócił wiedziony potrzebą służenia ojczyźnie, z której wyjechał wiele lat temu. To nie był typ karierowicza – zdarzało mu się żartować, iż uposażenie, jakie dostawał jako minister spraw zagranicznych nie wynosiły choćby połowy pensji, jaką wypłacał swojej szwajcarskiej gosposi.

Nie zdążył przekonać się, jak żyje się za prezydencką pensję.

W imię zasad czy z niepoczytalności?

Po oddaniu trzech strzałów Eligiusz Niewiadomski nie uciekał. Poczekał na przyjazd policji i złożył zeznania.

„Na pytanie, czy ktokolwiek pomagał mu w zbrodniczym czynie, Eligiusz Niewiadomski odpowiedział z oburzeniem, iż jest panem swojego losu. Nie życzył sobie adwokata (i tak go dostał).

Nigdy nie wszedł w konflikt z prawem, dla organów ścigania był postacią bliżej nieznaną. 54-letni malarz artysta, przez pewien czas zatrudniony jako urzędnik średniego szczebla w ministerstwie kultury. Formalnie do żadnej partii politycznej nie należał, sympatyzował z prawicą, zwłaszcza z endecją (…).

– Czy oskarżony przyznaje się do winy? – pyta sędzia.

– Do złamania prawa jak najbardziej, do winy nie. Ale jestem gotów ponieść jak najdalej idące konsekwencje. Na śledztwie przemilczałem pewną okoliczność: strzały pierwotnie nie były przeznaczone dla Narutowicza. Miał od nich zginąć Naczelnik Państwa Józef Piłsudski. On po Magdeburgu nie dorósł do roli, jaką mu wyznaczyły dzieje. Prezydent był klocem pod nogi, rzuconym przez Piłsudskiego na odchodnym. Ja musiałem z premedytacją odebrać mu życie, ale chronić majestatu Rzeczypospolitej, sponiewieranego przez ciury. Miałem prawo i obowiązek to czynić.

– Co pan miał do zarzucenia Gabrielowi Narutowiczowi? – zapytał sędzia.

– Konkretnie nic, ja choćby uważałem Narutowicza za uczciwego człowieka. Jako obywatel padł on ofiarą budzących grozę gmatwanin sejmowych; lewica połączona z żydostwem postanowiła nie dopuścić niezależnego człowieka do prezydentury, żydostwu trzeba było człowieka chwiejnego, aby dalej pielęgnować polityczne matactwo i dotychczasową anarchię…”.

Tak właśnie bronił się Niewiadomski. Zabójstwo uzasadniał koniecznością wyeliminowania „marionetkowego”, jego zdaniem, prezydenta. Nie krył się z poglądami politycznymi, więc komentująca proces prasa przekonywała, iż endecja ma w tej sprawie krew na rękach. Można przyjąć, iż Niewiadomski działał wyłącznie z pobudek politycznych i kierowało nim swoiście rozumiane dobro państwa. Czy skład orzekający nie miał jednak cienia wątpliwości co do jego poczytalności? Pomimo tego, iż wiele wskazywało na to, iż Niewiadomski ma problemy z prawidłowym racjonalnym myśleniem, sąd nie zasięgnął opinii psychiatrów w tym temacie.

Dziś byle postępowanie potrafi trwać miesiącami. Sto lat temu sąd wydał wyrok skazujący Niewiadomskiego na śmierć już w pierwszym dniu procesu – zaledwie dwa tygodnie po dokonaniu przestępstwa. Oskarżony był z wyroku zadowolony. Przykazał obrońcy, by pod żadnym pozorem nie wnioskował o jego ułaskawienie. Miał za to pewne osobliwe życzenie: poprosił prokuratora, aby wyrok wykonano po oddaniu mu honorów wojskowych. Spotkało się to, rzecz jasna, z odmową.

„31 stycznia 1923 r. zabójca Narutowicza po wypiciu szklanki mleka (takie było jego ostatnie życzenie) został wyprowadzony z celi śmierci na stoki Cytadeli. Nie chciał, aby zakrywano mu oczy. Nie pozwolił na przywiązanie do słupa. Po zdjęciu okularów, stanął twarzą do plutonu o krzyknął: <Umieram za Polskę, którą gubi Piłsudski>”.

Wprawdzie odmówiono mu honorów wojskowych, ale i tak miał uroczysty pogrzeb. W drodze na Powązki towarzyszyło mu blisko 10 tys. ludzi, co pokazuje, jak wielu ludzi uważało go za bohatera.

Narracja o międzywojniu

Powyższe cytaty pochodzą z książki „Słynne procesy II Rzeczypospolitej”, która w połowie lutego ukazała się nakładem wydawnictwa Muza. Jej autorka, Helena Kowalik, wybrała kilkanaście głośnych procesów: choć trudno w to uwierzyć, na wiele z nich obowiązywały bilety wstępu, a publika tłoczyła się w ciasnych salach, by na własne oczy zobaczyć, jak poważani i wpływowi do niedawna urzędnicy, politycy czy artyści uginają się pod naporem prokuratorskich oskarżeń.

W Polsce od kilku lat panuje swoista moda na pisanie o dwudziestoleciu międzywojennym (i bardzo mnie to cieszy, bo myślę, iż nie było w naszej historii bardziej barwnego wycinka). Książkę Hanny Kowalik można potraktować jako bardzo niesztampowa opowieść choćby nie o poszczególnych bohaterach, ale właśnie – epoce, w której wezwał ich przed swoje oblicze wymiar sprawiedliwości. Opisywane sprawy autorka ułożyła chronologicznie, dzięki czemu widzimy, z jakimi zagadnieniami mierzyły się sądy w młodziutkim państwie polskim. A więc – najpierw plaga dezercji. Ludzie zmęczeni byli służbą wojskową najpierw w czasie kolejnych wojen (pierwszej i z bolszewikami) oraz utrzymującego się przez kilka kolejnych lat stanu podwyższonego napięcia, gdy przez cały czas setki młodych ludzi były „w kamaszach”. Autorka podaje, iż tylko w 1923 r. z Wojska Polskiego uciekło 10 876 rekrutów!

Gdy II RP poradziła już sobie z niesubordynowanymi żołnierzami, przyszedł czas na rozliczenia z krzywdzącymi decyzjami zaborców (wywłaszczeni mieszczanie i arystokraci domagali się zwrotu majątków ziemskich i kamienic), a także dyscyplinowanie urzędników, którzy podejmowali nieuzasadnione decyzje finansowe, które naruszały i tak wątły budżet państwa. Jednym słowem: oskarżenia o korupcję, niegospodarność, protekcję. Im bliżej końca lat 30., tym więcej na wokandzie spraw o szpiegostwo na rzecz obcych państw, bywało też, iż sądy pochylały się nad atakami na Żydów.

Reportaże nie są długie, ale napisane na tyle wyczerpująco, by pozwolić czytelnikom wczuć się w klimat sądowy, a może choćby „wejść” w głowę oskarżonych. Autorka ma zresztą ogromne doświadczenie w opisywaniu spraw sądowych, bo spod jej pióra wyszły m.in. „Warszawa kryminalna” tom I (najgłośniejsze procesy lat 1990-2000) oraz tom II (procesy z lat 2005-2010) oraz „PeeReL zza krat”.

Idź do oryginalnego materiału