Bliscy znajomi mówili na niego „Missisipi”, bo na castingu do „Rejsu” zaśpiewał znany przebój „Missisipi, moja rzeko”. Leszka Kowalewskigo znaleziono martwego 35 lat temu w warszawskim Lesie Kabackim. Miał na ciele 41 ran.
Zwłoki znalazła trójka chłopców, którzy 10 sierpnia 1990 r. jechali rowerami przez Las Kabacki.
W toku oględzin ustalono, iż mężczyzna został zamordowany blisko dobę wcześniej – w nocy 9 sierpnia, otrzymawszy wcześniej kilkadziesiąt ran kłutych. Wszystkie były zadane powyżej pasa. Choć zwłoki były mocno zakrwawione, na miejscu adekwatnie nie było śladów krwi, co wskazywało, iż nie tu dokonano zbrodni. Zastanawiający był fakt, iż nie znaleziono śladów kół samochodowych ani dowodów na przeciąganie zwłok po ziemi.
Biegli medycy stwierdzili, iż „ofiara była cięta, dźgana i krojona”. Zabójca czy też zabójcy użyli do tego bestialskiego mordu aż trzech różnych narzędzi: noża, siekiery lub toporka oraz… dłuta rzeźbiarskiego. Przez kilka dni nie można było ustalić personaliów denata, nie miał bowiem przy sobie żadnych dokumentów, jedynie mały breloczek z kluczem. Początkowo sądzono, iż to warszawski kloszard lub osoba chora psychicznie, jednak po kilku dniach w policyjnej kartotece znaleziono jego odciski palców. Był to notowany przez milicję 44-letni Leszek Kowalewski, dawno temu podejrzany o kradzież z damskiej torebki 500 zł oraz z wyrokiem w zawieszeniu za wyłudzenie niewielkiej kwoty z banku.
Kowalewski mieszkał z rodzicami w kamienicy niedaleko placu Konstytucji. Miał tam komórkę, którą przekształcił w minipracownię rzeźbiarską. Prawie od zawsze był na rencie, co miało związek z jego chorobą z dzieciństwa – zapaleniem opon mózgowych. Dorabiał też u znajomych, czasami wpadało mu trochę pieniędzy za rzeźby, które pokątnie sprzedawał. Matka Leszka twierdziła, iż od początku 1990 r. syn przestał rzeźbić i zamknął pracownię na kłódkę. Klucz znaleziono na miejscu zbrodni.
Miejscem, które Leszek Kowalewski odwiedzał codziennie, był bar „Miodek”, gdzie adekwatnie przepijał swoją rentę. Od czasu kiedy w 1970 roku zagrał w „Rejsie” i zyskał popularność, ciągnęło go do filmu. Zdarzało się, iż grał epizody u Hasa i Barei. Był ogólnie znaną postacią w środowisku warszawskich twórców. „Zjawiał się w różnych miejscach, zawsze ze świstkiem zapisanych wierszami kartek. Wszędzie ciepło przyjmowany, pił chętnie, bywał też gościnny, kiedy mógł, czyli stawiał. Słuchaliśmy jego opowieści z planu przeplatanych grafomańskimi strofami poezji” – wspominał w 2013 roku muzyk Zbigniew Hołdys w publikacji „Newsweeka” poświęconej Kowalewskiemu.
Obracał się głównie w wąskim gronie kompanów od kieliszka. Ważna dla niego była Małgosia, żona kolegi, z którą spotykał się prawie codziennie od 10 lat. Jej małżonek wiedział, iż „Missisipi” z nią sypiał, ale będąc prawie zawsze w alkoholowym ciągu, udawał, iż tego nie widzi. Mieszkanie tego małżeństwa było znaną meliną na Mokotowie, a nasz „rzeźbiarz” nie był jedynym kochankiem Małgorzaty. Szczególnie nie cierpiał niejakiego „Remka”. Nigdy jednak nie ustalono motywu zbrodni, której ofiarą padł Kowalewski. Być może osoby związane z tą „metą”, trwające w swoistej zmowie milczenia, nie chciały podzielić się wiedzą o szczegółach tego zabójstwa.
Tuż przed zbrodnią „Missisipi” odebrał rentę i feralnego 9 sierpnia rano wypił z młodym mężczyzną butelkę wina w mieszkaniu rodziców. I choć na podstawie zeznań matki stworzono portret pamięciowy mężczyzny, jego personaliów nie udało się ustalić. Na pewno tego dnia Leszek pojawił się w „Miodku” około godziny 9.15. Potwierdził to personel. Widać było, iż jest pod wpływem alkoholu, ale tym razem niczego nie pił i gwałtownie opuścił bar. Potem wpadł tam ponownie na chwilę, bo kogoś szukał. Koło południa pojawił się w domu, zabrał dowód osobisty i ostatni odcinek renty.
Co było dalej, nigdy dokładnie nie udało się ustalić, ponieważ policja miała do czynienia z osobami, które wypiły tego dnia morze alkoholu i w czasie przesłuchań myliły dni, godziny, a choćby osoby, z którymi przebywały…