DLA NICH TEN ŚWIAT TO ZA DUŻO

2 lat temu

Praca w wydziale śledczym policji wymaga silnych nerwów. Ale policjanci są również ludźmi. Nigdy nie można mieć pewności, iż widziało się wszystko i nic już nie jest w stanie człowieka ruszyć.

Blok z wielkiej płyty na osiedlu Czechów w Lublinie. Dziewiąte piętro. Ciemna klatka schodowa. Białe drzwi, identyczne jak do mieszkań sąsiadów. To co funkcjonariusze policji zobaczyli w środku, trudno jest opisać słowami…

– Minęło tyle czasu, ale ja wciąż to widzę, jakby to było wczoraj. Te dzieci… Wyglądały jakby spały. Uśmiechały się… – wspomina emerytowany lubelski policjant. I milknie, dalej nie ma ochoty mówić na ten temat.

Stos ulotek w skrzynce

Długi majowy weekend to coś, na co wielu z nas czeka z utęsknieniem. jeżeli pogoda jest łaskawa, można na łonie natury poczuć przedsmak lata. Albo przynajmniej poleniuchować przez kilka dni. I taki też był początek maja w 2000 roku. Ludzie wyjeżdżali na wypoczynek, miasta pustoszały i nikogo nie dziwiła nieobecność sąsiadów w domu.

Jak się później okazało, zamieszkałych w wieżowcu przy ulicy Górskiej w Lublinie, 41-letniej Marzeny W. i dwójki jej dzieci nie widziano znacznie dłużej, bo od świąt wielkanocnych, które w 2000 roku wypadały po 20 kwietnia. Byli w kościele na mszy. Potem we trójkę wracali pieszo do domu.

O tej rodzinie sąsiedzi nie wiedzieli zbyt wiele. Kobieta kilka lat temu rozstała się z mężem. Pozostawała z nim w separacji. Drobna, niewysoka blondynka nie należała do osób wylewnych. Podobnie jak jej 16-letni syn i 13-letnia córka. Dzieci były grzeczne, dobrze się uczyły, ale nie miały przyjaciół wśród rówieśników z osiedla. Brat i siostra trzymali się zawsze razem.

Niepokój sąsiadów zaczął wzbudzać mdlący słodkawy odór na klatce schodowej na dziewiątym piętrze. Ludziom niedobrze się robiło. Jak ustalili, przykry zapach wydobywał się z mieszkania Marzeny W. Nikt nie reagował na pukanie, drzwi były zamknięte od wewnątrz. Może wyjechali, lodówka im się rozmroziła i mięso zaczęło się psuć?

A może stało się coś gorszego? Stos ulotek zapychających skrzynkę pocztową wskazywał, iż nie opróżniano jej od kilkunastu dni. Reklamy wisiały również na klamce drzwi i leżały na wycieraczce. Dzieci przestały przychodzić do szkoły jeszcze przed długim weekendem.

Blok z wielkiej płyty na osiedlu Czechów w Lublinie. Miejsce tragedii

Po prostu brak słów

– Baliśmy się, iż doszło u nich do jakiegoś wypadku. Zatrucie gazem, albo inne nieszczęśliwe zdarzenie. A tu taka tragedia, taki koszmar. To się nie mieści w głowie, po prostu brak słów – powiedział jeden z sąsiadów.

Mieszkańcy bloku poinformowali policję o swoich obawach w niedzielę 7 maja. Potem niektórzy wyrzucali sobie, iż nie zareagowali wcześniej. Ale przecież tak czy inaczej było już za późno. Tego nie dało się w żaden sposób przewidzieć.

Zjawili się funkcjonariusze z dzielnicowego komisariatu na Czechowie. Im także nikt nie otworzył. Wezwali więc ślusarzy z administracji osiedla, a ci przystąpili do wyważania drzwi. Długo to trwało, ponad 20 minut, gdyż musieli sforsować kilka dobrej klasy patentowych zamków.

Ledwo przestąpili próg, zaraz cofnęli się w popłochu. Z wnętrza mieszkania buchnął straszliwy fetor. Policjanci zasłonili twarze maskami ochronnymi i weszli. W ładnym, gustownie urządzonym dwupokojowym mieszkaniu panowały cisza i spokój, w dziwny sposób kontrastujące z przyprawiającym o mdłości odorem i przeczuciem tragedii.

W pierwszej kolejności zajrzeli do mniejszego pokoju. Po otworzeniu drzwi skamienieli ze zgrozy. W środku nie zobaczyli kropli krwi, żadnych zmasakrowanych zwłok ani innych widocznych śladów przemocy. To było coś jeszcze bardziej przerażającego.

Na dwóch łóżkach leżały ciała 13-letniej dziewczynki i 16-letniego chłopca. Oboje nie dawali oznak życia. Mieli na sobie odświętne ubrania: on garnitur, ona zwiewną jasną sukienkę z koronek. Ich twarze osłaniały chusty. Obok na nocnym stoliku stały lichtarze z wypalonymi świecami i leżało kilka obrazków o treści religijnej.

Zastygłe rysy dzieci tchnęły niesamowitym, nieziemskim wręcz spokojem i odprężeniem. Uśmiechały się. Jakby w ostatnich chwilach życia ujrzały jakąś kojącą jasność, która usunęła w cień strach przed śmiercią. Gdyby nie przeraźliwa bladość na twarzach i brak oddechu, można by pomyśleć, iż tylko zasnęły i zaraz się obudzą.

Matka leżała w łazience

– Ten widok wstrząsnął nami do głębi, długo potem nie mogliśmy wrócić do równowagi psychicznej – powiedział jeden z policjantów uczestniczących w oględzinach mieszkania. – Mówi się, iż z racji zawodu jesteśmy niejako przyzwyczajeni do ludzkiego nieszczęścia i makabrycznych widoków. I to prawda, co nie znaczy, iż tragedie zupełnie nas nie ruszają. Wszystko ma swoje granice. To, co tam wtedy zobaczyliśmy, najzwyczajniej nas przerosło. Przecież także mamy rodziny, dzieci.

Nie mogli jednak opuścić tego miejsca. Musieli powściągnąć emocje i opanować słabość. Karetka pogotowia i ekipa śledcza z komendy wojewódzkiej już były w drodze. Na razie żaden z policjantów nie snuł teorii odnośnie tego, co się wydarzyło. Należało pilnować, żeby do mieszkania nie weszły niepowołane osoby, które zgromadziły się na klatce schodowej, i poszukać matki dzieci.

Nie było jej w drugim pokoju ani w kuchni. Znaleziono ją w łazience. Kolejny koszmar. Poczerniałe zwłoki Marzeny W. leżały w niewypełnionej wodą wannie. Szyję kobiety oplątywała pętla ze sznura służącego do wieszania prania. Końcówka była urwana. Druga część powrozu zwisała z rury kanalizacyjnej pod sufitem, do której została przywiązana.

Lekarz, który przeprowadził oględziny ciał, stwierdził zgon całej trójki. Dwoje dzieci zmarło w wyniku otrucia silnymi środkami nasennymi. Ich matka, na skutek uduszenia spowodowanego zadzierzgnięciem sznura na szyi kobiety. Wstępne badania potwierdziła sekcja zwłok, przeprowadzona w Zakładzie Medycyny Sądowej Akademii Medycznej w Lublinie.

Samobójstwo rozszerzone?

Śledztwo w sprawie wyjaśnienia okoliczności zgonu trzech osób prowadziła policja pod nadzorem Prokuratury Okręgowej w Lublinie. Chociaż sceneria miejsca, w którym zmarły dzieci, nadawała zdarzeniu znamiona zabójstwa rytualnego, to wszystko wskazywało na tzw. samobójstwo rozszerzone.

W mieszkaniu znaleziono list pożegnalny skreślony ręką Marzeny W. (ponad wszelką wątpliwość ustaliła to ekspertyza grafologiczną). Kobieta informowała, iż najpierw otruła syna i córkę, podając im śmiertelną dawkę środków nasennych, a potem powiesiła się w łazience.

W przypadku samobójstwa rozszerzonego sprawca najpierw pozbawia życia inne osoby (członków swojej rodziny lub kogoś z kimś jest silnie emocjonalnie związany) a następnie sam się zabija, kierując się zwykle współczuciem do tych, których kochał. Sam ma dość życia, ale nie chce, żeby z powodu jego śmierci cierpieli najbliżsi. Czasami desperacka decyzja zostaje podjęta wspólnie i za zgodą wszystkich uczestników samobójstwa rozszerzonego, zdarza się jednak, iż osoby, które giną wcześniej, do samego końca nie wiedzą, iż ktoś zaplanował ich śmierć.

W tym mieszkaniu doszło do rodzinnej tragedii fot. archiwum autora

Z dalszej części listu pożegnalnego wynikało, iż powodem, dla którego kobieta postanowiła zabić dzieci i siebie, była trudna sytuacja finansowa. Miała ona w krótkim czasie doprowadzić ich do nędzy. W ostatnich słowach listu napisała, iż w pełni świadomie podjęła decyzję. Nie chciała, żeby ktoś się nad nimi litował i nie wyobrażała sobie, żeby jej dzieci musiały żebrać na ulicy.

Nie było widać biedy

W opinii sąsiadów Marzena W. była bardzo spokojną i kulturalną kobietą. Z nikim się nie kłóciła, nie plotkowała, zajmowała się sobą i swoimi dziećmi. O jej dzieciach mieszkańcy osiedla także nie mogli powiedzieć złego słowa. Oboje bardzo dobrze się uczyli, szczególnie córka. Natomiast syn miał talent muzyczny, był laureatem konkursów fortepianowych. Lubił elegancko się ubierać. Jak rzadko który chłopak w jego wieku, na co dzień nosił krawat, garnitur i długi, ciemny płaszcz.

Rówieśnicy uważali go trochę za dziwaka, ale nikt go nie zaczepiał. Nie był z ich paczki i chyba nie zależało mu na tym. Rodzeństwo trzymało się razem. Często chodzili na spacery we dwoje, a zdarzało się, iż i w trójkę z matką. Sprawiali wrażenie, iż nikogo więcej nie potrzebują do szczęścia.

Marzena W. była z zawodu chemiczką. Ukończyła wyższe studia na UMCS. Przez kilkanaście lat pracowała w lubelskich Odczynnikach Chemicznych jako ceniona specjalistka. Po zlikwidowaniu zakładu nie znalazła nigdzie nowej pracy. W tym czasie nie było zapotrzebowania na chemików. Poszła na bezrobocie. Już jej nie przysługiwał zasiłek, a jedynie okresowa zapomoga z ośrodka pomocy społecznej.

Mąż, który po separacji z Marzeną W. przez jakiś czas pracował za granicą, zaofiarował się pomagać im finansowo. Zszokowany tragedią mężczyzna zeznał podczas przesłuchania, iż żona nie chciała jego pomocy. Ani dla siebie, ani dla dzieci. Podobno obawiała się, iż z czasem pozbawi ją opieki nad córką i synem, i dlatego odrzucała jego pomoc. Świadczyła o tym zabezpieczona w śledztwie korespondencja małżonków z ostatnich kilku miesięcy.

Czy rzeczywiście sytuacja materialna tej kobiety była tak zła, iż popchnęła całą trójkę do samobójstwa? Zdaniem znajomych i sąsiadów nie było po nich widać ubóstwa. Nieźle ubrani, mieszkanie duże i nowocześnie urządzone: nowe meble, komputer, glazura w łazience i kuchni. Ale przecież płytki i pecet nie świadczyły o żadnym bogactwie.

– Kto tam wie, jaka była jej sytuacja? Nikomu o takich sprawach nie mówiła. Na naszym osiedlu, a sądzę, iż i na innych jest podobnie, jeżeli ktoś ma problem, nieważne jaki, nie rozgłasza go wszem i wobec. Mówimy sobie dzień dobry, spotykając się w windzie czy na schodach i na tym w zasadzie koniec konwersacji – powiedział jeden z sąsiadów.

Jednak problemy finansowe faktycznie mieli. Od miesięcy nie płacili czynszu. Ich zadłużenie z tego tytułu rosło. Marzena W. otrzymywała pisma ze spółdzielni mieszkaniowej, które informowały, iż w razie nieuregulowania zaległej należności, mogą zostać eksmitowani z zajmowanego lokalu.

W morzu samotności

Śmierć matki i dwojga dzieci głęboko wstrząsnęła mieszkańcami Lublina. Ludzie nie potrafili zrozumieć, iż z powodu problemów finansowych doszło do takiego dramatu.

Kilka dni po tragedii okna na dziewiątym piętrze bloku przy ulicy Górskiej wciąż były szczelnie zasłonięte. Drzwi do mieszkania oklejały policyjne banderole.

– Coś takiego – westchnęła pani z kiosku vis a vis wieżowca. Nie chciała oceniać tej kobiety. Nie wiedziała, co się działo w jej duszy i nie była pewna czy Marzena W. zrobiła to tylko z powodu problemów ze spłatą długu, czy nieporozumień z mężem. Ale nie mogła pojąć, jak można było…

Inni ubolewali nad jej samotnością. I to w tak dużym skupisku ludzi. Po części widzieli również swoją winę. Gdyby zauważyli, iż coś złego się dzieje… Ale teraz znieczulica, każdy tylko goni za własnymi korzyściami. Cóż go obchodzi drugi człowiek – zwłaszcza taki, którego się nie zna. Nie moja sprawa, nie będę się mieszać. Tak się zwykle mówi. Szok i niedowierzanie pojawiają się, gdy nie można już w żaden sposób pomóc.

W kilka miesięcy później prokuratura umorzyła śledztwo. Potwierdziły się ustalenia poczynione bezpośrednio po zdarzeniu. Najprawdopodobniej dzieci dobrowolnie połknęły truciznę. W wieku 16 i 13 lat musiały mieć świadomość, czym się może skończyć zażycie dużej dawki leku na bezsenność. Gdyby nie chciały umrzeć, z pewnością odwiodłyby matkę od jej zamiarów. Ani jedno, ani drugie nie zaprotestowało. W ułożeniu ciał nie było żadnych śladów, sugerujących takie zachowanie. Raczej też nie dałyby sobie wmówić, iż tabletki, które matka im dała do połknięcia, to aspiryna czy witaminy. A jeżeli rozpuściła truciznę w napoju, sygnałem ostrzegawczym powinien być nienaturalny smak.

Po uśmierceniu dzieci kobieta udała się do łazienki, gdzie powiesiła się na przygotowanym wcześniej sznurze. Biorąc pod uwagę znaczny stopień rozkładu ciał, do samobójstwa rozszerzonego musiało dojść przynajmniej tydzień przed ujawnieniem tragedii.

Mariusz Gadomski

Idź do oryginalnego materiału