“Mój aparat pojęciowy, nie odda nigdy tego, co przeżyłem w chwili załamania linearnej koncepcji czasu…Nawet pisząc te słowa, uśmiecham się do siebie, zdając sobie sprawę z absurdalnej destylacji uczuć, jakiej dopuściłem się tym zdaniem.”
W zasadzie, to jedyny tekst jaki udało mi się złożyć pewnej pięknej wrześniowej soboty, kiedy parafrazując Alberta Hoffmana, wybrałem się rowerem do lasów nieopodal miejsca w którym żyje. Podobnie jak w przypadku Hoffmana, nie chodziło o lokalna turystykę rowerową. Ale od początku….
Kontakt z psychodelikami, miałem pond dwadzieścia lat temu, w czasach studenckich. Jakieś pseudoLSD i grzyby, ze dwa razy. Wyłącznie rekreacja, bez ładu i składu. Nic takiego.
Dokładnie rok temu, zacząłem zauważać w sobie pewne zmiany, związane z wiekiem, jak sądzę.
Wypalenie zawodowe, zwyczajna nuda i wyczerpanie w pracy, to przede wszystkim. Związane z tym rozdrażnienie, brak poczucia sensu i pojawiające się pytania o przyszłość i kondycję psychiczna na następne lata.
O ile sytuację domową, rodzinną, mam zbawiennie dobrą, to w mojej dosyć specyficznej, wymagającej psychicznie pracy, sytuacje w stylu „Paragraf 22” zaczęły być normą z która trudno mi się zgodzić.
Zacząłem rozglądać się za alternatywnymi sposobami radzenia sobie ze stresem. Od dłuższego czasu pilnuje diety, ćwiczę, trochę medytuje. Chciałem jakiegoś uzupełninia.
Natknąłem się na temat mikrodawkowania psylocybiny, gwałtownie zdecydowałem się na growkit, który obrodził całkiem obficie. Metodycznie i aptekarsko podszedłem do mikrodawkowania, również w kwestii opisu działania. Wnioski miałem niejednoznaczne, nie widziałem jakiś oszałamiających efektów ale na pewno coś w tym jest.
Równolegle do mikrodawkowania, zbliżyłem się do zastosowań psychodelików w skali makro. Książki, filmy, artykuły, w swoim stylu eksploatowałem zachłannie dostępne źródła. Od Alberta Hoffmana do Tima Learego, od dżungli Ameryki Południowej do Doliny Krzemowej.
Temat zaczynał mnie fascynować, postanowiłem przygotować się do pierwszego tripa. Odkładałem go miesiącami, głownie z silnych obaw związanych z brakiem osób które mogłyby mi towarzyszyć. Moi znajomi nie są w temacie, nie interesuje ich to, przynajmniej większości, co zrozumiałe, patrzą na temat kliszami, sam tak do niedawna oceniałem psychodeliki w kategorii narkotyków.
W ramach gry wstępnej, w trakcie wakacyjnego wyjazdu, zdecydowałem się na mała grę wstępną- X gram suszu z GT (usunąłem dawkę, ze względów prawnych – Mateusz), wspólnie z bliską osobą. Byłem pod niesamowitym wrażeniem lekkości w jakiej oboje się znaleźliśmy. Dosłownie chłonęliśmy otoczenie, morze piasek, wiatr deszcz, choćby tłumy ludzi w nadmorskiej miejscowości. Chłonęliśmy siebie jaka para siedemnastolatków!
To utwierdziło mnie w przekonaniu do planowania poważniejszej misji. Podjąłem kilka prób zachęcenia znajomych do towarzyszenia ale po raz kolejny nic to nie dało i zdecydowałem o samotnej podroży. Czas był idealny. Wyjątkowy wolny weekend w wyjątkowo słonecznym i ciepłym wrześniu anno domini 2023.
Kilka dni wcześniej, ograniczyłem i porzuciłem wszelkie używki i wszystko co mogło wybić mnie z wyznaczonego kursu. W sobotni poranek obudziłem się lekko spięty, pojawił się delikatny ból głowy. Byłem zbyt mocno skupiony, trochę drażliwy z tego powodu. Lekkie minimalne śniadanie, krótka wizyta w lokalnej żabce po jogurt i kwaśny sok i już zmierzam w stronę kompleksu leśnego, wyłożonego asfaltowymi ścieżkami, idealnymi dla rowerzystów.
Dotarłem do pierwszego punktu, nad zarastającym jeziorem ukrytym w środku lasu. Godzina 10.00, zanotowałem w myślach. Pod wiatą, w oku kamery, spożyłem jogurt zaprawiony przyprawą GT w ilości X grama (usunąłem dawkę, ze względów prawnych – Mateusz). Zapiłem kwaskowatym sokiem.
Początkowo myślałem o lemonteku ale obawiałem się zbyt gwałtownego uderzenia. Na miejscu spotkałem jakiegoś rowerzystę, ubranego w gacie z lajkry- powinny być specjalne miejsca w piekle dla fanów takiej garderoby, pomyślałem. Facet ruszył, nie zwracałem na niego uwagi.
Zająłem się sobą, korzystając z chwili przed reakcją organizmu, wysłałem ostatnią wiadomość do bliskich i znajomych, po czym zerwałem kontakt radiowy. Sprawdziłem rower, ekwipunek, byłem gotowy na start rakiety. Minęło jakieś 15 minut.
Ruszyłem pieszo na pomost, zacząłem odczuwać pewne napięcie, lekkie oszołomienie, wyostrzenie zmysłów. To nie była autosugestia spowodowana przeczytaniem dziesiątków opisów, to musiał być właśnie ten „bodyload”, tak to zrozumiałem.
Pierwsze efekty
Moja rakieta wystartowała ale zanim rozpędziła się na dobre, musiała pokonać nieoczekiwaną przeszkodę. Dochodząc pomostem do jeziora, zauważyłem faceta w lajkrach, z tym iż były już opuszczone a stylowy kolaż pochłonięty był manipulacją w okolicach krocza! Naprawdę, choćby teraz nie chce myśleć, czym był zajęty tym facet.
Ostatkiem zawodowej arogancji zapytałem krótko „Co jest?”. Speszony odpowiedział „Czasami nie mogę” lub cos w tym stylu, po czym oddalił się. Dotarłem nad jezioro i przez krótka chwilę wyobraziłem sobie swoje zbezczeszczone zwłoki unoszące się w jego mętnych wodach. Piękny start, cholera jasna! Wziąłem się w garść, kilka wdechów 5x5x5x5 i zimny spokój rozlał się po ciele!
Maszerowałem przez spróchniałe deski pomostu, w stronę roweru, gotowy zmierzyć się ze wszystkim. Poczułem przypływ energii i spokoju, pewność iż teraz będzie wszystko idealnie.
Wskoczyłem na rower i ruszyłem. Czułem jak chłodne powietrze opływa całe ciało, przeszywa tkaniny ubrań. Słyszałem szum opon. Las o tej porze roku jest raczej cichy, delikatny wiatr nie wpływał na korony drzew.
Byłem już mocno dotknięty działaniem substancji, ciało przestało być spięte i oszołomione, głowie pojawiło się słowo „ABSURD”. Jak stożek pędzącej na orbitę rakiety, bezlitośnie przebijało coraz mniej gęste i trwałe opary pojęć i definicji, którymi posługiwałem się jeszcze kilkanaście minut wcześniej.
Drwiłem ze znaków drogowych ustawionych na leśnej ścieżce, z asfaltu pod moimi kołami. Czemu maja służyć znaki w lesie? Kogo one obchodzą, kto je czyta, kto ich przestrzega? To jest tylko po to żeby mieć pretekst do ukarania kogoś za ich nieprzestrzeganie!
Myśli płynęły jak wodospad. Każda była genialna i wiem iż była, nieważne jak na to spojrzeć teraz. Kątem oka zobaczyłem ławeczkę ustawioną przy drodze. Umieszczenie jej w tym miejscu uznałem oczywiście za absurdalne. Mimo to zatrzymałem się i usiadłem. Wydaje mi się ze mogła być godzina 11.00. Spojrzałem na rower. Pojawiły się dosyć subtelne i nieprzytłaczające efekty wizualne. Oddalanie i przybliżanie kół roweru na który patrzyłem, lekkie zmiany kształtu. Spojrzałem na ziemię z całą jej menażerią owadów, mrówek, kolorowych żuków mających swoje sprawy, pędzących gdzieś wytrwale.
Razem z tymi wszystkimi patyczkami i szyszkami, wyglądało to jak kawałki pizzy które ruszały się względem siebie, podzielone równo jakby nożem. choćby przez chwile nie uznałem tego za coś dziwnego. Wziąłem do ręki jedną szyszkę. Była idealna w proporcjach. Rozłożona, perfekcyjnie dobrane kolory. Zacząłem ja oglądać z różnych stron, zastanawiać się czy mógłbym ją rzutować jak na rysunku technicznym, czy ktoś to robił przede mną, czy ktoś ją tak projektował.
Minęło mnie kilka osób na rowerach, kiedy tak kompletowałem tę szyszkę i sądzę iż miały one niezły widok, kiedy jak dziecko, podziwiałem dzieło Wielkiego Inżyniera. Nie dbałem o nikogo. Pragnąłem jedynie aby nikt mnie nie zaczepiał. Miałem lawinę myśli, czułem iż mój mózg pracuje jak rozpędzona turbina i było to świetne uczucie.
Ruszyłem dalej i poczułem słonce przebijające się przez korony drzew. Fotony obsypywały mnie jak groch, odbijały się i pędziły dalej. Poczułem się szczęśliwy myślą, iż jestem dobrą ofertą dla świata. Dosłownie w taki sposób, iż to wszechświat może skorzystać z mojego istnienia, o ile tylko to zrozumie i zechce. Nie narzucałem się, nie prosiłem, nie chciałem imponować nikomu. Byłem, jestem, będę. Teraz wiem iż to właśnie wtedy pojawiły się pierwsze oznaki załamania czasu, chronologii zdarzeń.
To uczucie miało swoje apogeum jakieś kilkanaście minut później. Wtedy to zboczyłem z asfaltowej trasy i wjechałem na szutr, kilkadziesiąt metrów od asfaltu na skrzyżowanie leśnych dróg, w pobliżu szkółki leśnej z rzędami niskich iglaków. Zatrzymałem się na środku tego skrzyżowania. Napływ myśli był już niepowstrzymany, gwałtowny, zmienny.
Nastąpiło uderzenie, które zmieniło wszystko. Nagłe zlanie się całej linii czasu, po prostu rozpad chronologii. Ze łzami w oczach, wróciłem do dzieciństwa, przez dorosłość do śmierci. Wszystko działo się jednocześnie. Nie było początku, środka końca….. Spokój i akceptacja…
Wszystko się już wydarzyło, to co działo się, dzieje się i będzie się działo. Istnieje w jednym momencie. Nie ma czegoś takiego jak czas, jest jedynie poczucie czasu. Jakie ma ono znaczenie dla pustki między atomami i wewnątrz atomów? Jakie dla galaktyk?
Pojawiło się tysiące innych pytań. Czy to, iż znajduje się w danym miejscu i chwili, jest wypadkową wszystkich miejsc, przestrzeni oraz tego wszystkiego co dzieje się, w tym samym momencie?
Wreszcie uspokoiłem się i zacząłem wracać, jak po orgazmie, do tej wypadkowej rzeczywistości, w której byłem wcześniej, do jej drzew, błękitnego nieba i ciepłego, jesiennego słońca. Sięgnąłem po jedzenie, spakowałem wcześniej dojrzałe owoce. Zjadłem je zachłannie, banany i nektarynki ociekające owocowym cukrem.
Pasowały do obfitości jesieni. Z jakiegoś powodu, do głowy przyszło mi, iż są one słodkie i soczyste jak ciało kobiety spragnionej pocałunków, gotowej do oddania się, pragnącej bycia zawładniętą i pożartą przez moją zwierzęcą żądzę, w zamian za nasycenie jej lepkim ciepłem. Ta myśl wydał mi się erotycznie smaczna, dosłownie, pachniała gęstym sokiem owoców obficie oblepiających moje usta.
Wsiadłem na rower, ruszyłem znowu przed siebie. Łączyłem to co po lewej z tym co po prawej, naukę z mistycyzmem, inżynierię z romantyzmem. tak, po chwili nie mogłem już pojąć, dlaczego te pojęcia traktowane są jak sprzeczności! W jednym zdaniu dekonstruowałem sztukę, tylko po to żeby na stworzyć ją na nowo. Genialna synteza napełniała mnie uniesieniem i radością, śmiałem się do siebie, jadąc tam gdzie poniosą oczy.
Dojechałem do końca lasu, wpadłem na pomysł żeby odwiedzić pobliskie jezioro. Chciałem uspokoić się ostatecznie nad wodą, która zawsze dobrze na mnie działała. Niestety, odbiłem się od deptaków zawalonych tandetą straganów, zapachu dymu i tłustego jedzenia, ludzkich ciał. Nie chciałem ścierać owocowego smaku ciała o którym myślałem wcześniej. Dosłownie odbiłem się od jeziora i wróciłem do orzeźwiającego lasu.
Zupełnie spokojny, oglądałem drzewa oszczędzone pośród karczowisk nad którymi unosiły się pyłki ostów. Patrzyłem jak ulatują do góry, jak moje myśli i przeżycia które napływały już spokojniej, jak morze cofające się w trakcie odpływu.
Trzeźwiejąc, spokój wlewał się we mnie jak promienie słoneczne które o tej porze były już gorące. Wszedłem w rzadki mieszany las. Korony drew jak sklepienie katedry, rzucały pojedyncze promienie słońca na leśna drogę. Cisza.
W tym stanie, zmęczony ale szczęśliwy, trzeźwy ale inny, wróciłem do domu.
Dziś minęło już kilka, kilkanaście dni od tej podróży. Pozostaje ona dosyć odległym wspomnieniem. Z jednej strony wydaje się być czymś nierealnym, z drugiej zaś, niemożliwym jest proste zignorowanie tego, jak na mnie wpłynęła. Nie, nie mam zamiaru rzucić wszystkiego i wyjechać do Tybetu. Wręcz przeciwnie, moja wrodzona ciekawość świata domaga się eksploracji tego co przeżyłem. Nie odczuwam przy tym palącej konieczność powtórzenia eksperymentu, teraz, zaraz, natychmiast. Jednocześnie nie wykluczam, iż udam się w tę podróż po raz kolejny.
Nie wiem. To nie ma znaczenia. Takie rozmyślania, wydają się….absurdalne.
Wrzesień ’23.
„Jaki wpływ miało na Ciebie to doświadczenie długoterminowo?”
Dobre pytanie. ….Mimo tego, iż minęło dwa lata, to przeżycie jest ciągle żywe. Mimo jego „abstrakcyjności”, złożoności i…..ehhh…znowu mam problem z opisem
Jeżeli miałbym wyróżnić coś, co zostało ze mną do teraz, to uczucie akceptacji samego siebie, mojego miejsca na świecie. Wydaję mi się, iż mniej „szczekam” na siebie, mniej bzdurnych dialogów wewnętrznych. Potrafię je szybciej dostrzegać.
Doceniłem to co zbudowałem do tej pory, w sensie materialnym ale przede wszystkim relacji rodzinnych i z innymi ludźmi.
Uświadomiłem sobie, iż mój czas na tej planecie jest ograniczony i nie warto szarpać się z tą częścią rzeczywistości, na którą nie mam wpływu.
Dotyczy to też ludzi.
Rok po tym zdarzeniu, po dwunastu latach pracy w jedynym z wydziałów mojej firmy, podałem się do dymisji.
Poprosiłem o przeniesienie „niżej”. Moje doświadczenie miało na to wpływ.
Niczego dziś nie żałuję.
Działanie określiłbym jako subtelne, rozłożone w czasie. Takie oddziaływanie masowe, grawitacyjne.
Wierzę, iż psychodeliki, to nie żadna magia, tylko katalizator, pewien wehikuł, który pozwala spojrzeć na siebie i świat, z innej perspektywy.
Mój komentarz
Dawno się tak nie uśmiałem, czytając czyjś trip report – świetnie napisane! Widać, iż autor ma nietuzinkowy pogląd na rzeczywistość.
Wejdę jednak w rolę poważnego psychologa.
To doświadczenie psychodeliczne zdominowały dwie rzeczy:
- Mocna abstrakcja
- Przemyślenia dotyczące tego, co akurat działo się wokół autora
Stosunkowo kilka jest tu „terapeutycznych” wglądów. Dlaczego?
Stawiam hipotezę, iż to przez setting, czyli okoliczności, w jakich były brane grzyby.
Był on mianowicie zaprzeczeniem klasycznego, terapeutycznego settingu, na który składa się między innymi: ograniczenie bodźców zewnętrznych, odpowiednia muzyka, bezpieczne miejsce, opiekun.
Właśnie po to, aby wszystkie rzeczy zewnętrzne – kolarz w lajkrze, owoce, znaki przy drodze, ławka w środku lasu – nie były pożywką dla umysłu.
Mózg stymulowany przez działanie psychodelików zyskuje olbrzymi potencjał do rozkładania różnych rzeczy na czynniki pierwsze i ponownego łączenia ich w zupełnie niestandardowy sposób.
Ten sam potencjał, zależnie od tego, gdzie będzie skierowany, da inny efekt:
- Patrząc na rzeczywistość → przemyślenia na temat rzeczywistości
- Patrząc do środka siebie → przemyślenia na swój własny temat, rozplątywanie nieużytecznych przekonań, reinterpretacja przeszłości
Oczywiście jedno nie wyklucza drugiego, jednak „terapia psychodeliczna” traktowana jak profesjonalne narzędzie pomocy, skupia się na zwiększaniu prawdopodobieństwa „użytecznego” przebiegu doświadczenia.
Osobiście byłem tak zaskoczony opisem doświadczenia, iż aż dopytałem autora, co udało mu się z niego wyciągnąć. Odpowiedź jest w ostatnim akapicie – więc jak widać, „da się”.
Jednak kiedy ktoś dopiero zaczyna, istnieje duża szansa, iż albo go to przerośnie, albo pójdzie w dość przypadkową stronę.
Czy to źle? jeżeli masz konkretną intencję, głęboki problem do przepracowania, jesteś osobą lękową lub masz tendencję do rozpraszania się – wtedy zadbanie o spokój i bezpieczeństwo powinno być jeszcze większym priorytetem niż zwykle
Co nie zmienia faktu, iż chylę czoła. Świetny trip report i życzę autorowi, aby doświadczenie pracowało w nim jak najdłużej.