Jak wielokrotnie pisałem, staram się oddzielać ocenę dzieła od personalnej sympatii do autora, a zwłaszcza od jego poglądów. Wiem, iż tak do końca to nie jest możliwe, dlatego piszę tylko, iż się staram.
Chciałem to przetestować na książkach kryminalnych, które J.K. Rowling pisze jako Robert Galbraith. Ta pierwsza, „Wołanie kukułki”, choćby mi się spodobała – ale nie tyle, żebym od razu sięgnął po sequel.
Zrobiłem to dopiero teraz, bo chciałem przeczytać czwartą część i samodzielnie ocenić, czy rzeczywiście objawia się w niej transfobia autorki. I już w drugim tomie znalazłem taką transfobię, iż oskarżenie nie ma więcej pytań.
Ponieważ to kryminał, to postaram się pisać bez spojlerów. Niestety sama ta świadomość, iż autorka ma obsesję na punkcie osób trans, już spojluje pewien wątek.
Występuje tam ktoś przedstawiający się imieniem – dajmy na to – Stella, kto wprawdzie chodzi w sukience i bierze hormony, ale w papierach ma imię Steven (imiona zmieniłem). Ten ktoś jest ucieleśnieniem najdurniejszych stereotypów sprzed kilkudziesięciu lat.
Jak wiemy z „Milczenia owiec” facet przebierający się za babę to musi być jakiś psychol. Tym bardziej niebezpieczny, iż zaatakowana osoba nie spodziewa się po kobiecie takiej siły i zręczności (mniej więcej takimi słowami informuje nas o tym narrator).
Obrońca J.K. Rowling powiedziałby może, iż to nie jest pogląd autorki, tylko bohatera. Nie mamy tu jednak klasycznego MPOV, tylko trzecioosobowego narratora wszechwiedzącego. zwykle informuje nas o tym, co zachodzi w głowie jednego z bohaterów, ale kiedy mu jest tak wygodniej, stosuje klasyczne „little did he know”: „gdyby wtedy wyjrzał przez okno, zobaczyłby, iż ktoś na niego czyha”.
Nie lubię tej formy w kryminale, bo jest niekonsekwentna. Czemu od razu nie napisać „little did he know, iż zabił kamerdyner?”.
Przy tej formie argument „to nie są poglądy autorki” wypada słabo. Tym bardziej, iż transfobia pasuje do ogólnej logiki świata przedstawionego w „Jedwabniku”.
Już w „Harrym Potterze” można było zauważyć, iż Rowling ma problem z konstruowaniem wątków miłosnych. Akcja działa się głównie wśród dzieci, więc nie rzucało się to w oczy, ale jeżeli przeanalizujemy relacje między dorosłymi – wyglądają dziwnie.
Małżeństwa są tu albo niestabilne, albo patologiczne i i/lub nieszczęśliwe. Mamy teoretycznie wyjątek w postaci Weasleyów, ale co ich łączy, co oni w sobie widzą, tego nie wie choćby wszechwiedzący narrator. A jeżeli wie, to nam nie mówi.
Jeśli narrator pokazuje nam namiętne uczucia, towarzyszy im przemoc, destrukcja i resentymenty, jak w tym całym high school drama Potter/Evans/Snape/Black. Miłość rozumianą jako bezinteresowne pragnienie szczęścia drugiej osoby Rowling umie opisywać tylko w relacji matka-dziecko, a i tu jest często jednostronna.
Byłem kiedyś na czymś w rodzaju konferencji J.K. Rowling, na której wyraziła ona swoje zaskoczenie pojawieniem się „fandomu Malfoya”. „Nieuważnie czytali” – narzekała.
A może jednak to ona nieuważnie pisała? Tak jakoś wyszło, iż najbardziej wyraziste postacie w tym cyklu to postacie negatywne. Reszta pokazana jest jako wariaci, nieudacznicy, zdrajcy, obłudnicy, nieludzie, a w najlepszym wypadku nudziarze.
Rozumiem, iż intencją autorki było potępienie rasizmu i klasizmu Malfoyów, Blacków, Lestrange’ów itd. Ale ich racje opisywała z taką pasją, a racje postaci pozytywnych z takim brakiem przekonania, iż sama się stała swoim misaimed fandomem.
Najlepszy dowód, iż jej książki spopularyzowały ucieleśnienie brytyjskiego przemocowego klasizmu, czyli „szkoły z internatem”. Od początku słyszymy teksty w stylu „ludzie giną na tym turnieju, Harry”. Jaki kochający rodzic wysłałby swoje dziecko do takiej szkoły?
Zrobiłby to klasistowski snob. Taki jak dentysta wysyłający dziecko do Eton w idiotycznej nadziei na przyjaźń z diukiem.
Kryminały Galbraitha dzieją się w świecie dorosłych, a tutaj to widać wyraźniej. Głównymi bohaterami są, jak wiadomo, prywatny detektyw Cormoran Strike, który stracił pół nogi na wojnie i jego młodziutka asystentka Robin, którą mu przydzielono z powodu pomyłki w pośredniaku.
W pierwszej części podobali mi się, jako symbole cynicznego pokolenia X i milenialnej prekaryjności. A może wtedy jeszcze lubiłem Rowling i chciałem rozstrzygać wątplwości na jej korzyść?
Bo w „Jedwabniku” oboje mnie wkurzają. Mizantropia Cormorana działa mi na nerwy – nikogo nie lubi, a najbardziej tych, którzy próbują być dla niego uprzejmi.
Chociaż Robin teoretycznie ma być pokazana jako osoba ambitna i inteligentna, ilekroć narrator opisuje jej monologi wewnętrzne, wychodzi na słodką idiotkę, której nie wiadomo o co chodzi. Cormoran traktuje ją jak szmatę, ona się na to zgadza – zamiast szorstkiej przyjaźni mamy studium mobbingu.
Ich relacja przypomina obecne skandale ze świata teatru. „Nauczysz się przy mnie tego zawodu, mała, ale to wymaga ciągłego poświęcenia, czy jesteś gotowa?”. I wszechwiedzący narrator opisuje to z aprobatą, iż tak ma być.
Cormoran jest po nieszczęśliwym, przemocowym związku z niejaką Charlotte, z którą był szesnaście lat z przerwami, ze zdecydowaną przewagą przerw – jak sam dodaje. Z jego wspomnień wynika, iż ich związek polegał głównie na tym, iż ona w niego rzucała ciężkimi przedmiotami, a on jej odpłacał przemocą psychowerbalną.
Czy coś im w tym związku tak poza tym sprawiało wspólną przyjemność? Nie wiadomo. Wszechwiedzący narrator o tym nie mówi.
Robin z kolei jest w związku z niejakim Matthew, którego poznała jeszcze jako dziecko. Wyrośli na atrakcyjnych nastolatków, byli piękną parą, więc pod presją rodzin zaręczyli się.
Wszechwiedzący narrator mniej więcej wie, co Robin widzi w Matthew, ale to żenujące. Jest przystojny, ma wyrazistą męską szczękę – i adekwatnie tyle ma zalet.
On też traktuje Robin jak szmatę. Nie wiadomo, co on w niej widzi, ale wygląda na to, iż to nie problem, bo jeszcze w narzeczeństwie ustawił sobie życie tak, iż spokojnie może ją zdradzać mówiąc, iż w pracy go coś zatrzymało.
Cormoran Strike, jako prywatny detektyw, często wynajmowany jest do śledzenia niewiernych małżonek i małżonków. Widzimy tutaj wiele popieprzonych związków, w których ewidentnie ktoś jest z kimś dla pieniędzy albo dla biustu (skądinąd sztucznego).
Związków szczęśliwych widzimy kilka i opisywane są zawsze bez entuzjazmu. Szczęśliwi małżonkowie są nudziarzami, z którymi Cormoran nie umie znaleźć wspólnego tematu, a w dodatku drażnią go ich rozwydrzone bachory.
Oczywiście, to postawa Cormorana, a nie narratora. Ten się nie dystansuje, a potrafi kpić z wewnętrznych monologów Robin, np. zderzając jej naiwne wyobrażenia z czymś, co za sekundę im zaprzeczy.
W innych sytuacjach od Cormorana też się dystansuje, choćby przez wspomniane „little did he know”. Nigdy tego nie robi, żeby się odciąć od niechęci, którą detektyw odczuwa wobec szczęśliwych małżeństw i ich dzieci.
Cormoran jest ubogi, co narrator nieustannie podkreśla z pewną ostentacją. W związku z tym nie stać go na samochód. Mimo inwalidztwa musi więc ciągle jeździć metrem.
Narrator opisuje te podróże z absurdalną drobiazgowością, iż wsiadł na tej stacji, a na tamtej przesiadł się z tej linii do tamtej. Widać, iż Rowling do każdej podróży Strike’a zrobiła risercz z jakimś programem do wyznaczania trasy.
Nie zrobiła jednak wizji lokalnej. Skąd o tym wiem?
Otóż w miarę rozwoju wydarzeń, Cormorana coraz bardziej boli urażone kolano. W końcu puchnie mu tak, iż choćby nie może do niego przymocować protezy.
W związku z tym parokrotnie wszechwiedzący narrator informuje nas o smutku, jaki Cormoran odczuwa patrząc, iż będzie musiał przejść paręset metrów po płaskim. Na przykład: przejść na drugi koniec peronu metra.
Z jakiegoś powodu zupełnie mu jednak nie przeszkadza charakterystyczna cecha londyńskiego metra, którą ja z kolei dobrze znam, bo przed pandemią trochę się zdążyłem napodróżować z ciężką walizką.
Tą cechą są SCHODY. Często oblodzone, bo te stacje bywają odkryte.
Otóż Cormoran Strike, podobnie jak wszechwiedzący narrator, schodów w londyńskim metrze po prostu nie zauważa. Wierę, teleportuje się na nich proszkiem fiuu.
Ciekawe, kiedy Rowling ostatni raz jechała metrem? Albo piła piwo w pubie?
Opisuje te czynności z absurdalną drobiazgowością, jakby to były przygody magicznych bestii w krainie fantazji. „Rzucił kolejne zaklęcie Pintus Londonpridus”.
Ta drobiazgowość jest jednak dziwnie niepełna, jakby to też opisywała ze zdjęć. W efekcie londyńskie metro nie ma tutaj nie tylko schodów, ale i bramek i kas biletowych.
Nigdy nie mamy sceny typu „Już na stacji Cormoran uświadomił sobie, iż zapomniał doładować Oystera. Zaklął. Zaklął ponownie, gdy sobie uświadomił, iż nie ma jak doładować – nie miał przy sobie gotówki, a jego jedyną kartę już wczoraj terminal odrzucił z powodu przekroczenia limitu”.
Bywały w moim życiu chwile może nie zaraz biedy, ale powiedzmy, przewlekłych problemów z płynnością. Zdaje się, iż właśnie wracają. Nie jestem więc ekspertem od biedy w sensie socjalnym, ale coś tam wiem o takiej, jakiej doświadczają Cameron i Robin.
To nie polega na tym, iż co chwila wzdychasz „ach, jaki jestem biedny” (jak bohaterowie tej książki), tylko na codziennym kombinowaniu: ile mogę wyjąć z bankomatu, które wezwanie do zapłaty może poczekać, „skąd pożyczyć sto mrówenów”.
Ilekroć Cormoran Strike za coś płaci, płaci gotówką. W roku 2014 to trochę nienaturalne.
Ile ma na koncie osobistym? Zero? A to burżuj! Debet? Jaki i ile go miesięcznie kosztują odsetki? jeżeli on tego nie wie, to niech mi nie mówi, iż jest ubogi.
Doprawdy, już Remigiusz Mróz zgrabniej opisuje problemy z płynnością Tomasza Oryńskiego. Lepiej też konstruuje intrygę kryminalną (to moim zdaniem powiązane).
Intryga w „Jedwabniku” jest straszna. Na początku Cormoran Strike zostaje wynajęty przez żonę pewnego pisarza, który zaginął. Żona przypuszcza, iż znów się zaszył w jakimś hotelu, jak robił to już wiele razy przedtem.
Chociaż Strike potrzebuje pieniędzy (czy już wspomniałem, iż jest ubogi?), ze słabo uzasadnionych przyczyn bierze tę niedochodową sprawę, odrzucając te dochodowe. Kilkaset stron dalej w jednym z najbardziej zaskakujących zwrotów akcji w dziejach kryminału okazuje się, iż pisarz nie żyje. I nie mówcie mi, iż to spojler.
Pisarz był narcystycznym dupkiem, podobnie jak wszyscy jego znajomi i wspołpracownicy. Wdowa jest idiotką. Strike odkrywa to na początku śledztwa, pozostaje mu już tylko ustalić, kto z nich był dupkiem zbrodniczym.
Mam wrażenie, iż tworząc tę galerię niesympatycznych postaci, Rowling chciała się zemścić na londyńskim światku literackim. W efekcie wyszła jej powieść, w której dupek prowadzi śledztwo w sprawie dupka zamordowanego przez kogoś z kręgu dupków.
Lektura jest męczarnią. Nie kibicujemy bohaterom, a sama zbrodnia też niespecjalnie intryguje, bo Strike w trakcie śledztwa ustala, iż zamordowany dupek od lat się o to prosił. Nikt go nie żałuje, a jego śmierć jest wszystkim na rękę. To na ch… drążyć temat?
Jak już pisałem, po „Jedwabnika” sięgnąłem już po aferze z transfobią Rowling. Początkowo rozstrzygałem wątpliwości na jej korzyść („na pewno nie o to chodzi, może niechcący użyła niewłaściwego przyimka?”).
Przeszło mi, gdy przeczytałem jej długi esej, w którym straszyła mężczynami, którzy zadeklarują się jako trans-kobiety, żeby podglądać „prawdziwe” kobiety w łazienkach i przebieralniach. To było jak „nie jestem arachnofobem, po prostu boję się tych cholernych pająków”.
„Jedwabnik” pomógł mi zrozumieć ten paradoks. Tę książkę napisał ktoś głęboko przekonany, iż Wszyscy Kłamią, zwłaszcza gdy chodzi o seks, miłość, pożądanie.
To spójne z tym esejem. Rowling wprawdzie deklaruje tam współczucie i wsparcie dla osób dotkniętych „dysforią genderową”, ale wygląda to tak: współczu współczu, wspieru wspieru, ale to przecież rzadkie przypadki, a teraz przejdźmy do tego, co naprawdę istotne: mężczyzn przebierających się za kobiety w zbrodniczych intencjach.
Nie wiem, kiedy ostatni raz miliarderka korzystała z publicznej przebieralni razem z nami, plebejuszami. Pewnie pojechała na basen metrem, a potem poszła do pubu „Ye Olde Workmens Classe Inn”.
Scenariusz, w którym ktoś się przebierze za kobietę po to, żeby podglądać kobiety w szatni, wydaje mi się idiotyczny jak kryminalna intryga „Jedwabnika”. A co z gejami i lesbijkami?
Czy Rowling się nie boi, iż te grupy od stuleci na bezczela mogą poglądać współprzebierających płci tożsamej? KTOŚ POWINIEN TEGO ZABRONIĆ!
Sam teraz nie wiem, czy „Jedwabnik” naprawdę jest skokowo gorszy od „Wołania kukułki” – czy tylko przestałem rozstrzygać wątpliwości na korzyść autorki. I się nie dowiem, bo „Jedwabnik” trwale odebrał mi ochotę na dalsze kontakty z twórczością Roberta Galbraitha.