Bohaterów tej historii dzieli bardzo wiele, ale jedno łączy: dokonali zabójstwa po raz pierwszy. Kartoteki mieli czyste. Nigdy nie popadli w konflikt z prawem. Pożegnanie starego roku miało przynieść im radość. Sylwester, emocje, alkohol. Wystarczyła iskra, by szampańska zabawa przerodziła się w nieodwracalną tragedię. To była chwila...
REKLAMA
Zobacz wideo
Nowy Dwór Mazowiecki
W bloku na osiedlu w Nowym Dworze Mazowieckim 35-letni Dawid W. urządza domówkę. Zaprasza swojego przyjaciela, 42-letniego Dawida L. z jego dziewczyną. Na stole stoją napoje wyskokowe, choć gość ma problem z uzależnieniem alkoholowym, po Nowym Roku wybiera się na mityng AA.
W miarę opróżniania butelek mężczyźni podnoszą głos, słowo na k. wiruje w powietrzu. Muzyka popowa dudni na cały regulator. Towarzystwo często wychodzi na balkon, skąd przed północą przyjaciel gospodarza odpala przyniesione w prezencie petardy. Jest taki huk, iż w bloku dźwięczą rozedrgane szyby.
Z balkonu piętro niżej wychyla się Daniel. - Spokój tam, wandale! - krzyczy. W odpowiedzi padają wulgarne słowa opatrzone pijackim rechotem. Jaka cisza nocna, przecież jest sylwester! Przekrzykiwanie się między balkonami kończy groźba sąsiada: - Idę do ciebie!
Czytaj także:
"Pod postacią namiętnej kobiety krył się okrutny demon"
- To chodź! - słyszy w odpowiedzi. Chwilę później sąsiad wbiega do obcego mieszkania. To duży mężczyzna, znacznie wyższy od gospodarza, masywniejszy. Od progu bierze się do bicia. Zaatakowany nie stoi potulnie w kącie. Dawid L. próbuje ich rozłączyć, ale po otrzymaniu ciosu wpada na zlewozmywak.
- Tam leżał nóż - zeznaje L. następnego dnia. - Chwyciłem go do obrony, gdy facet wystartował do mnie. Nóż trzymałem przed sobą, ostrzegawczo, żeby powstrzymać napastnika. On nadział się na ostrze. choćby tego nie zauważyłem, gdyż wyszedł na korytarz, drzwi się zatrzasnęły.
Przed blokiem ciągle jeszcze tną niebo świetlne race, ale w mieszkaniu Dawida W. nie ma już nastroju do zabawy. Gospodarz dostrzega na koszuli swego gościa plamy z krwi. - Jesteś ranny! - krzyczy i dzwoni na numer alarmowy policji, iż w jego mieszkaniu jest ofiara pobicia. - Trzeba czekać, jest dużo zgłoszeń - odpowiadają. Po chwili wyjaśnia się, iż rzekomo poszkodowany nie został choćby draśnięty. To nie jego krew jest na ubraniu.
W tym czasie z innego mieszkania na tej klatce wychodzi para młodych ludzi. Widzą leżącego na korytarzu mężczyznę w kałuży krwi. To Daniel. Wzywają pogotowie. Mimo intensywnej reanimacji nie udaje się uratować rannego.
Obaj uczestnicy libacji, Dawid W. i Dawid L., trafiają do aresztu. L. dostaje zarzut zabójstwa z "motywacji zasługującej na szczególne potępienie". Śledczy oskarżają też W. - o wprowadzenie w błąd dyspozytora numeru alarmowego, którego poinformował, iż rannym jest zaatakowany jego przyjaciel.
Na rozprawie w Sądzie Okręgowym Warszawa-Praga oskarżeni nie przyznają się do zarzutów. L. zaczyna od przeprosin rodziny ofiary. - Gdybym mógł cofnąć czas - ubolewa - nie otworzyłbym drzwi. Ale nie mogę przyznać się do zarzutu. Przysięgam, nie chciałem go zabić. Było odwrotnie niż twierdzi pan prokurator. On sam nadział się na nóż. Mimo to przez cały czas mnie dusił, próbował przewrócić na podłogę. Dopiero wtedy kujnąłem go w bok. Myślałem, iż w udo, a to były okolice nerki.
Dawid W. przekonuje sąd, iż petardy rzucał inny mieszkaniec bloku.
Biegła medycyny sądowej nie była w stanie odpowiedzieć, czy oskarżony o zabójstwo atakował, czy tylko się bronił, trzymając przed sobą kuchenny nóż jak tarczę. Ale stwierdziła, iż przy tego rodzaju obrażeniach nie było możliwe - choćby po zastosowaniu reanimacji - uratowanie życie Daniela W.
Dawid L. dostaje wyrok: 10 lat odosobnienia w zakładzie karnym.
Warszawa
"Nasz drogi Daro zaginął 31 grudnia. Od tego czasu nie kontaktował się z nikim, jego telefon i wszystkie komunikatory milczą" - poinformowała rodzina Dariusza K. na początku stycznia 2020 r. w mediach społecznościowych. Ustalono, iż ostatniego dnia roku w godzinach porannych 34-letni Dariusz widziany był w Warszawie na ulicy Marymonckiej.
Wieczór przed zaginięciem Dariusz K. spędził w towarzystwie swojej przyjaciółki w jej mieszkaniu przy ul. Marymonckiej. Byli też tam obecni Tomasz B. i Paweł Z. Po północy, gdy gospodyni poczuła się senna, mężczyźni przenieśli się do mieszkania Pawła Z. przy tej samej ulicy i tam pili alkohol.
Nad ranem Paweł Z. zasnął. Wtedy między gośćmi doszło bójki. Dariusz K. chwycił leżący na stole nóż. Tomasz B. wyrwał mu ostre narzędzie i - jak potem twierdził - niechcący dźgnął kolegę w szyję. Cios okazał się śmiertelny.
Odgłosy awantury zbudziły właściciela mieszkania. Z przerażeniem zobaczył leżącego w kałuży krwi martwego Dariusza K. i siedzącego na podłodze, tuż obok zwłok, Tomasza B. z butelką wódki. Co zrobił? Usadowił pijanego B. na kanapie, dosiadł się i pili dalej. Nie wiadomo którego dnia po zabójstwie postanowili pozbyć się zwłok. W tym celu Tomasz B. kupił używany samochód volvo, pożyczył od dozorcy łopatę i zawinięte w dywan zwłoki, wywieźli razem z Pawłem Z. i zakopali w dole w okolicach Międzylesia.
Volvo zostało natychmiast sprzedane na złom pod pretekstem, iż jest zbyt zdezelowane. Ale właściciel składu żelastwa był innego zdania - naprawił pojazd i sprzedał. W ten sposób zachowały się osmologiczne dowody na to, iż przewieziono w tym samochodzie zamordowanego.
Tymczasem B. szykował się do ucieczki za granicę. Postanowił sprzedać mieszkanie i właśnie wychodził od notariusza. Został zatrzymany. Następnego dnia to samo spotkało Pawła Z.
W trakcie tzw. wizji lokalnej obaj podejrzani pokazali, gdzie jest zakopane ciało ich przyjaciela. W dole obok zwłok leżała torba zamordowanego oraz nóż, prawdopodobne narzędzie zbrodni.
Czytaj także:
Nie wiedział, iż jedzie do znanego malarza. Zabił dla dwóch aparatów
Łódź
W lokalu komunalnej kamienicy siedzi na łóżku 50-letni Andrzej P. Jest na zwolnieniu lekarskim, powinien leżeć, ale... trzeba wypić za nadchodzący Nowy Rok. Zwłaszcza gdy ma się towarzysza do kieliszka. To 29-letni Bartosz K., do niedawna jeszcze bezdomny. P. przygarnął go z dworca.
Mieszkają razem od dwóch tygodni. Na razie gość nic nie robi - śpi do południa, na życie nie daje ani złotówki. Dwa dni przed sylwestrem Andrzej P. tłumaczy sąsiadce: w przyszłym roku Bartosz pójdzie do pracy, już mu powiedział, iż dalej tak żyć nie można.
Ciągle jeszcze wybuchają petardy, choć od godziny świętuje rok 2023 Andrzej P. jest senny, zwykle tak reaguje choćby po małej ilości alkoholu. Razem wypili zawartość jednej butelki. Ponieważ więcej napojów wyskokowych w domu nie ma, gospodarz gasi światła, chce spać.
I wtedy jego sublokator K. wybucha gniewem. - Nie będziesz mi dyktował, co mam robić, dosyć tego pouczania! - krzyczy, zaciskając dłonie na szyi starszego mężczyzny.
Czytaj także:
Zabójstwo milionera z Anina. Szczegóły napadu grupy nastolatków zaskakują
Rok później, podczas rozprawy sądowej nie potrafi wytłumaczyć, dlaczego po podduszeniu swego bezbronnego dobroczyńcy chwycił leżący na stole nóż i wbijał go w ciało 50-latka z taką furią, iż złamał ostrze. Podczas sekcji zwłok stwierdzono, iż ofiara dostała ponad 30 ciosów. Andrzej P. prawdopodobnie już nie żył, gdy jego oprawca pastwił się nad zwłokami. Roztrzaskał na głowie ofiary butelkę od szampana, skakał po jego ciele, wlał mu wosk z palących się świec do gardła, a następnie wyrwał język.
- Nie wiem, co we mnie wstąpiło, od rana w ukryciu przed Andrzejem popijałem. Nie kłóciliśmy się. Miałem takie myśli, żeby wyciąć staremu serce i wątrobę, ugotować je i zjeść - wyznaje bez emocji podczas przesłuchania w śledztwie. Ostatecznie z rozciętego brzucha wykroił kawałek jelita, który wyrzucił później do studzienki kanalizacyjnej.
Żeby zatrzeć ślady, oblał zwłoki benzyną, podpalił i uciekł z mieszkania.
W wyjaśnieniach Bartosza K., uznanego przez biegłych za poczytalnego, nie było racjonalnego motywu popełnienia zbrodni. Zdaniem jego obrońcy o morderstwie zdecydował impuls. Adwokat kwestionował prokuratorską kwalifikację czynu: "Protokół sekcyjny wskazuje, iż choć działania oskarżonego były brutalne, większość ciosów została zadana ofierze po jej śmierci, a więc nie przyczyniły się do jej cierpienia".
Sąd Okręgowy w Łodzi skazał K. na 25 lat uwięzienia w zamkniętym ośrodku terapeutycznym. Wyrok się uprawomocnił.
Topórek
Małżeństwo S. ze wsi Topórek wita Nowy Rok w domu swych sąsiadów w tej miejscowości. Para jest w średnim wieku, na zabawę zabrała córkę z jej chłopakiem.
Tadeusz S. od chwili przekroczenia progu domu nawołuje do napicia się. Jego żona strofuje go szeptem, aby nie był tak nachalny. On reaguje krzykiem. W pokoju, gdzie goście biesiadują, robi się coraz głośniej od kłótni państwa S. W pewnej chwili mężczyzna uderza kobietę w twarz. Ona zrywa się, wybiega do sieni, a słysząc, iż mąż ją goni, wspina się po drabinie na strych.
Na pomoc matce spieszy jej córka z narzeczonym. Usiłują zatrzymać Tadeusza S., który ma w ręku nóż. Dziewczynie udaje się w końcu wytrącić ojcu z ręki to narzędzie i rzucić na podłogę. Ale S. podnosi nóż grożąc, iż o ile się od niego nie odczepią, wszystkich zaj***e. Przerażeni goście. tak jak stoją, bez wierzchnich ubrań, uciekają na zaśnieżone podwórze.
Przez kilkanaście minut wydaje się, iż żona awanturnika zdołała skutecznie schować się na strychu. Jej mąż też się tam dostał z siekierą i nożem, ale sądząc po wykrzykiwanych przekleństwach nie wie, gdzie kobieta się ukryła. Niestety, w pewnym momencie do trzęsących się z zimna gości na dworze dociera ze strychu przeraźliwy krzyk. A potem nastaje cisza.
Wezwana policja znajduje w zagraconym kącie poddasza ofiarę śmiertelnie wykrwawioną od licznych ciosów. Jej pijany mąż siedzi na podłodze obok zwłok. Siekierę i nóż trzyma na podorędziu.
Jesienią 2022 roku w siedleckim sądzie rusza proces o sylwestrowe zabójstwo ze szczególnym okrucieństwem. W aktach prokuratorskich leży opinia psychiatrów, iż oskarżony jest poczytalny. Jednakże dwa kolejne zespoły biegłych powołanych przez sąd twierdzą, iż mężczyzna cierpi na przewlekłą chorobę psychiczną, która w nomenklaturze medycznej ma nazwę alkoholowy obłęd niewierności małżeńskiej. - Nie jesteśmy w stanie powiedzieć, kiedy granica między podejrzeniami niewierności a psychotyczną pewnością, będącą obłędem, została przekroczona. Ale trzeba brać pod uwagę dziesięciolecia - wyjaśnia w sądzie biegły psychiatra.
Czytaj także:
Ta zbrodnia wstrząsnęła Polską. Sprawa Kajetana Poznańskiego
W tej sytuacji Sąd Okręgowy w Siedlcach umarza postępowanie w sprawie Tadeusza S., który zostaje pacjentem zamkniętego oddziału w szpitalu psychiatrycznym. Czy wyjdzie kiedyś na wolność? Nie wiadomo. To zależy od lekarzy. Ale jest to możliwe, skoro nie ma już przyczyny obłędu.
Kraków
W jednym z bloków na osiedlu Piastów mieszka 36-letni Michał B. Jest samotny, na powitanie Nowego Roku zaprasza kolegę - Łukasza K. W mieszkaniu w osobnym pokoju drzemie wujek Michała. Młodzi mężczyźni nie planują wyjścia na miasto, bawią się grą na konsoli PlayStation. Na stole leżą niewielkie ilości amfetaminy i marihuany.
Tuż po północy do amatorów Wiedźmina 3 zagląda kuzyn Michała, 28-letni Rafał B. Mówi, iż adekwatnie to przyszedł do wujka, żeby "wysępić jakieś pieniądze na wino". Gość jest pijany, bełkocze. Szuka okazji do scysji. Kilka miesięcy wcześniej pobili się o dziewczynę, partnerkę Michała, która odeszła do jego kuzyna. Ale w sylwestrową noc gospodarz nie daje się sprowokować, grzecznie wyprasza kuzyna z pokoju. Tylko iż gość nie chce wyjść. - Skoro robicie ze mnie wroga, to pierwszy was pozabijam - odgraża się Rafał, biegnąc do kuchni. Po chwili dochodzi stamtąd hałaśliwe wysuwanie szuflad.
- On chce nas pociąć! - krzyczy Michał i z kredensu zabiera nóż o 15-centymetrowym ostrzu. W drzwiach zderza się z kuzynem, który podnosi ręce do góry, odgrywając poddającego się. Michał B. ma dość tej błazenady, chce tylko nastraszyć kuzyna, więc machając nożem wycofuje się do łazienki. Zamierza się tam zabarykadować. Rafał, który jest bardzo blisko, nagle robi impulsywny obrót i w tym momencie ostrze w ręku kuzyna przebija jego serce. Śmierć następuje natychmiast, wezwani ratownicy z pogotowia ratunkowego nie mają już nic do roboty. Przyjeżdża policja. Zrozpaczony Michał B. przyznaje się do spowodowania śmierci, z płaczem zaprzecza, by chciał Rafała zabić.
Nazajutrz o zabójstwie jest głośno na osiedlu. Wszyscy żałują sprawcy śmiertelnego wypadku. Michał B. jest znany z uczynności, gdy trzeba komuś pomoc. Rafał B. w przeciwieństwie do swego starszego kuzyna był postrachem okolicy, obracał się w towarzystwie pseudokibiców Cracovii.
Sąd Okręgowy w Krakowie nadzwyczajnie złagodził karę dla zabójcy i skazał go na sześć lat więzienia.
Łódź
Beata z Moniką poznały się na szkolnych wywiadówkach. W grudniu 2018 roku postanawiają, iż sylwestra spędzą z mężami na tzw. domówce w mieszkaniu Moniki w Łodzi przy ulicy Niemcewicza. Będzie też trzecia para i dwie samotne koleżanki gospodyni - Marta oraz Ewa. Ta druga nie jest w formie, bo rozwodzi się z mężem.
Zorganizowana wspólnym sumptem impreza rozkręca się przed północą. Pada propozycja, by wyjść na balkon i tam, obserwując girlandy wystrzelonych petard odliczać sekundy do Nowego Roku.
Tylko Marta nie chce opuszczać pokoju. Kiedy towarzystwo wraca, aby złożyć jej życzenia, odpowiada Beacie, żeby w nowym roku lepiej pilnowała swego męża Roberta. Robi się nieprzyjemnie, bo również Ewa, przyjaciółka Marty, bez powodu atakuje Beatę, popychając ją na ścianę. Ewa jest już mocno pijana, po incydencie bez słowa zakłada kurtkę i wychodzi. Nikt jej nie zatrzymuje.
Koło godziny czwartej nad ranem zabawa dobiega końca. Nagle dzwonek do drzwi - stoi za nimi trzech facetów w kominiarkach i dwie kobiety z odsłoniętymi twarzami. Ta bez kaptura to Ewa K. Od progu rzucają się na domowników. Na Roberta spada seria ciosów. Mężczyzna traci na chwilę przytomność. Tymczasem Monikę i Beatę napastnicy zamykają w łazience. Gdy w końcu się z niej wydostają, agresorów już nie będzie. Za nimi na podwórze wybiega Robert. Beata chce być koło męża, ale koleżanki jej nie puszczają. - Chociaż ty się nie narażaj - tłumaczy Monika. - Macie małe dzieci. Zostań, my zobaczymy, co się dzieje przed blokiem.
Czytaj także:
Wydał wyrok w głośnej sprawie Mariusza B. "To był wybitnie inteligentny morderca"
Kobiety zbiegają na parter. Przy wejściu na klatkę schodową widzą leżącego w kałuży krwi męża Beaty. 40-letni mężczyzna ugodzony nożem umiera przed przyjazdem pogotowia.
2 stycznia matka Ewy zgłasza zaginięcie córki. Ustalono, iż w sylwestrową noc była w swoim mieszkaniu w towarzystwie męża Mariusza i jego znajomych, m.in. Jacka D. Taką grupą zaatakowali mieszkańców lokalu przy ulicy Niemcewicza. Część napastników ucieka za granicę. Policji udało się zatrzymać Arkadiusza K., jednego z uczestników sylwestrowej imprezy.
Na przesłuchaniu przedstawia taką wersję wydarzeń: - Kilka minut po północy do mieszkania Mariusza, gdzie ucztowali, wbiegła pijana Ewa K. Krzyczała, iż została poniżona, ale nie wyjaśniła w jakiś sposób. Zażądała, żeby mąż, choć się rozwodzą, bronił jej honoru. Wsiedli do samochodu i pół godziny później byli pod blokiem na Niemcewicza. Ewa pokazała, gdzie bawi się towarzystwo, które jej zdaniem tak źle ją potraktowało. Więc zrobili imprezowiczom łomot. Kiedy już zamierzali odjechać, zobaczyli na podwórzu mężczyznę, tego wcześniej zmasakrowanego kopniakami. Ewa powiedziała, iż ma na imię Robert. Wtedy Jacek D. zdecydował: "Trzeba go skończyć, bo doniesie psom". Wyjął nóż i zaatakował. Następnego dnia Arkadiusz K. odwołuje swoje zeznania.
W czasie śledztwa nie udało się zabezpieczyć noża, który został użyty do zabójstwa. W ustaleniu, kto podbiegł do Roberta, nie pomogły też dane logowania BTS telefonów komórkowych - dokładność okazała się zbyt mała, żeby precyzyjnie odtworzyć, gdzie kto się znajdował w momencie, kiedy Robert otrzymał śmiertelne ciosy.
Proces w sądzie dla Łodzi-Widzewa dotyczył tylko pobicia uczestników imprezy. Dochodzenie w sprawie morderstwa zostało umorzone z powodu niewykrycia sprawcy. Wyroki w wątku pobicia były łagodne - od roku do półtora roku pozbawienia wolności.
Ełk
21-letni Daniel od kilku godzin siedzi w orientalnym kebab-barze prowadzonym przez Algierczyka w centrum Ełku. W lokalu jest pustawo; o tej wczesnowieczornej porze ludzie szykują się na sylwestrowe imprezy. Chłopak niczego nie zamawia, jest więc obserwowany przez obsługę. W pewnej chwili kradnie z lodówki dwie butelki z colą i wybiega na ulicę. W pościg za nim ruszają Tunezyjczyk Lassad A., zatrudniony w barze jako kucharz, oraz właściciel lokalu. Doganiają 21-latka, dochodzi do szarpaniny, podczas której Daniel dwukrotnie pchnięty nożem traci życie.
Śmierć młodego mężczyzny porusza nie tylko jego przyjaciół. Po Nowym Roku przed barem zbierają się mieszkańcy. Demolują lokal. Podobny los spotyka drugi bar prowadzony przez trzech obcokrajowców z Tunezji, Algierii i Maroka. Policjanci są obrzucani petardami oraz kostkami bruku. Broniąc się, używają gazu pieprzowego.
Sytuacja robi się tak groźna, iż do Ełku ściągnięto oddział prewencji z Olsztyna i innych jednostek z województwa warmińsko-mazurskiego. Stawia się Żandarmeria Wojskowa.
Pół roku później staje przed sądem oskarżony o morderstwo Tunezyjczyk Lassad A. W postępowaniu przygotowawczym mówił, iż nie chciał zabić i nie pamięta, jak do tego doszło. Na pierwszej rozprawie odwołuje złożone do protokołu wyjaśnienia. Nie zaprzecza, iż w trakcie szamotaniny miał w ręce nóż, ale twierdzi, iż nie zadawał nim ciosów. Właściciel baru, Algierczyk Nabieg L. przyznaje się do udziału w bójce i nieudzielenia pomocy.
Wyrok dla Tunezyjczyka oskarżonego o zabójstwo to 12 lat więzienia, sąd orzeka też zapłatę 70 tys. zł zadośćuczynienia matce oraz siostrze ofiary. Algierczyk zostaje skazany na rok więzienia w zawieszeniu na trzy lata. Najbliższym krewnym ofiary ma zapłacić 10 tys. zł zadośćuczynienia.
W mieście zaprowadzono porządek, ale przez wiele miesięcy raz po raz wybuchała uliczna agresja na widok kogoś o ciemniejszej skórze. Kilku obcokrajowców zlikwidowało swoje interesy w Ełku.
Czytaj także:
Zamówili mercedesa u znajomego mechanika. Tadeusza zakatowano, ona cudem przeżyła
Ząbki
W jednym z bloków na gierkowskim osiedlu bawią się goście 22-letniej Karoliny M. i jej chłopaka Pawła W. Jest muzyka, alkohol. Grupka osób co trochę wychodzi na balkon, aby zapalić. Ktoś chce patrzeć na strzelające w oddali petardy.
Piętro niżej mieszkanie wynajmuje 26-letni Marcin D. Studiuje zaocznie prawo administracyjne. Aby się utrzymać, łapie każdą pracę. Był już salowym w szpitalu, w tej chwili jest recepcjonistą w hotelu. Marzy o odpoczynku. Sylwestra spędza ze swoją narzeczoną 24-letnią Martyną (data ślubu już zaklepana). Jest już grubo po północy, gdy para chce się położyć. Ale przeszkadza im hałas u sąsiadów. Marcin D. woła ze swego balkonu do biesiadników, aby nie bawili się na cały regulator. Wybucha kłótnia, padają coraz ostrzejsze słowa, wreszcie pogróżki.
- Piliśmy wódkę, tańczyliśmy - zeznaje podczas przesłuchania Przemysław R., sąsiad Pawła W. z tej samej klatki. - O północy wyszliśmy przed blok, na odpalanie fajerwerków. Potem wróciliśmy do Pawła. Około godziny drugiej przyjechał jeszcze jeden znajomy. Instruowałem go, stojąc na balkonie, gdzie może zaparkować samochód. Przyznaję, było głośno. Piętro niżej jakiś lokator z balkonu prosił o ciszę, bo jego żona nie może usnąć. Obiecaliśmy, iż nie będziemy hałasować. Ale alkohol robił swoje, sąsiad z dołu znów interweniował. Za którymś razem już nie było przepraszam. Z obu stron padały niecenzuralne słowa i groźby: "Zabiję cię, potnę". Godzinę, może dwie później, rozległy się krzyki na korytarzu. Zobaczyłem Karolinę usiłującą zatamować krew nieprzytomnemu Kacprowi. Ja go znam od 21 lat. Impulsywny, skłonny do awantury, zwłaszcza po wódce. Gdy ktoś mu nie pasował, od razu startował do bitki.
- Trzy razy wychodziłem na balkon i prosiłem tych piętro wyżej, żeby zachowywali się ciszej. - zeznaje w komisariacie policji Marcin D. Odpowiadali wulgarnie. W pewnej chwili ktoś od nich zaczął się dobijać do naszego mieszkania. Spojrzałem przez wizjer, zobaczyłem dwóch mężczyzn. Jeden taki napakowany, o byczym karku. Wystraszyłem się. W panice wyciągnąłem z szafki kuchennej nóż. Moja dziewczyna pobiegła do sypialni i przykryła się kołdrą aż po głowę.
D. myśli, iż gdy nieproszeni goście zobaczą go tak uzbrojonego, odejdą. Otwiera drzwi. Wówczas "napakowany" uderza go pięścią, pokrzykując: "No, dwaj, dawaj". Za Marcinem D. stoi przerażona Martyna, odciąga go. On chcąc ją chronić, chowa narzeczoną za siebie.
Dwaj nieoczekiwani imprezowicze, to Kacper Sz. i Paweł W. Z gospodarzem szarpie się tylko Sz. Kiedy jego towarzysz zauważy, iż kumpel obficie krwawi, chce biec na górę po telefon, aby wezwać pogotowie. Marcin D. odradza - po co dzwonić, to tylko draśnięcie, jego narzeczona zaraz opatrzy.
Intruzi odpowiadają, iż sami sobie poradzą. Paweł W. bierze Kacpra Sz. pod ramię i wychodzą na korytarz. Marcin D. zamyka się na klucz.
Mężczyźni, którzy są na zewnątrz, mają do pokonania kilkanaście schodów prowadzących na wyższe piętro. Sz. ledwo wlecze nogami, jego drogę znaczy strużka krwi. Po pokonaniu ostatniego stopnia traci przytomność.
Już świta, gdy do rannego przyjeżdża wreszcie pogotowie. Lekarz stwierdza ranę kłutą z lewej strony klatki piersiowej, w okolicy serca. Pacjent umiera na jego oczach. Jest zawiadomiona policja. Badanie stanu trzeźwości u Marcina D. wskazuje blisko 2,8 promila alkoholu.
Na rozprawie w Sądzie Okręgowym Warszawa-Praga świadek Przemysław R. zmienia swą opinię o ofierze. Teraz mówi o Kacprze Sz. w samych superlatywach: - To typ człowieka, który wolał załatwiać sprawy na spokojnie. O północy rozmawiał ze swą mamą, składał jej życzenia. Nie był mocno pijany, nie zataczał się. Nic mi nie wiadomo, żeby zażywał narkotyki.
Innego zdania jest Paweł W.: - Kacper rwał się do zwarcia. Widziałem, iż szykuje się bójka. Chciałem dobrze żyć z sąsiadami, więc postanowiłem ich rozdzielić.
Dla sądu te opinie nie miały większego znaczenia. Była śmiertelna ofiara i był nożownik. To wystarczyło do skazania studenta Marcina D. na 15 lat więzienia i zapłatę 100 tys. złotych rodzinie zamordowanego. Sąd apelacyjny podniósł wysokość zadośćuczynienia do 150 tys. złotych.
OSKARŻAM - cykl kryminalny Gazeta.pl Grafika: Marta Kondrusik