Sala sądowa zamarła, gdy opiekunka medyczna łamiącym się głosem opisywała stan 1,5-rocznej Zuzi: kości policzkowe wystające spod sinej skóry, ślady pobicia na całym ciele, oczy szeroko otwarte z niemego przerażenia. Tymczasem na ławie oskarżonych Wioletta K. kręciła się niecierpliwie, przewracała oczami i… uśmiechała. Ten makabryczny kontrast między zeznaniami o cierpieniu dziecka a postawą matki -oprawczyni najlepiej pokazuje, dlaczego ta sprawa wstrząsnęła Polską. To nie jest zwykłe znęcanie. To studium moralnego upadku kobiety, która nie tylko nie żałuje – ale wręcz bawi się kosztem sądu, ofiary i wszystkich, którzy jeszcze wierzą w sprawiedliwość.
Bez skruchy, bez wstydu. Arogancja oskarżonej Wioletty K. rośnie z rozprawy na rozprawę. To już nie tylko brak skruchy. To demonstracyjne, wyrachowane szyderstwo. Podczas ubiegłotygodniowej rozprawy w sprawie Wioletty K., oskarżonej o brutalne skatowanie swojej półtorarocznej córki Zuzanny, na sali sądowej znów dało się wyczuć coś, co przekracza granice zwykłego cynizmu – chłodne lekceważenie dramatu, którego miała się dopuścić. Wioletta K. siedziała na ławie oskarżonych, jakby przyszła tam za karę, ale nie za krzywdę, którą wyrządziła, tylko za to, iż ktoś śmie ją za nią rozliczać. Z ironicznym uśmiechem podczas składania zeznań przez kolejnych świadków, z nonszalanckim przewracaniem oczami, z jawnym lekceważeniem słów świadków, którzy opisywali piekło, jakie fundowała własnemu dziecku – kobieta pokazała, iż nie tylko nie żałuje, ale wręcz kpi z całego postępowania. To już nie jest bierna obojętność. To jest arogancja ubrana w butę. Z rozprawy na rozprawę oskarżona staje się coraz bardziej pewna siebie – jakby czuła się bezkarna, jakby proces był dla niej farsą, a nie próbą rozliczenia potwornego aktu przemocy wobec bezbronnego dziecka. Wioletta K. nie tylko nie okazuje żalu. Ona demonstruje pogardę dla ofiary, świadków, sądu i wszystkich, którzy próbują wymierzyć jej sprawiedliwość. Obserwując kolejne odsłony tego procesu, trudno nie postawić pytania: czy mamy do czynienia z osobą, która w ogóle rozumie wagę tego, co się stało? Czy kobieta, którą opinia publiczna coraz częściej nazywa bezduszną, rzeczywiście nie odczuwa żadnej refleksji nad cierpieniem, jakie zgotowała własnemu dziecku? To, co widzimy na sali sądowej, nie mieści się w ramach zwykłego procesu karnego. To moralny upadek, który oskarżona celebruje z drwiną na twarzy. jeżeli sprawiedliwość ma dziś jeszcze jakiekolwiek znaczenie, musi zareagować nie tylko na czyny – ale także na tę bezczelną, zimną kpinę z ludzkiego cierpienia.
Opiekunka medyczna pracująca w poznańskim szpitalu zeznała:
Dziecko trafiło do nas przywiezione przez policję. Było w stanie skrajnego zaniedbania, drastycznie niedożywione. Miało widoczne obrażenia: guz na czole, rozciętą górną wargę, blizny na brodzie, ślady po złamaniu ręki. Jej skóra byłą szara, brak mięśni, wzdęty brzuch wskazywały na niedożywienie. Dziecko było przerażone, nie potrafiło siedzieć, chodzić, ani bawić się zabawkami. Nikt jej nie odwiedzał.
Kolejna opiekunka mówiła przed Sądem:
Wszystko, co jej daliśmy, to było jedzenie – większość z nas przynosiła domowe posiłki, żeby dziecko szybciej doszło do siebie. Zuzia trafiła do nas na początku lipca. Miałam ją pod opieką przez cały ten czas. Na początku było widać ślady zaniedbania: długie, brudne paznokcie, wychudzenie, a także obrażenia. Miała krwiak po lewej stronie czoła i rozcięte usta – później została tam blizna, wyglądająca jak zajęcza warga. Prawa ręka sprawiała wrażenie obolałej, szczególnie przy ubieraniu. Była mniej sprawna, ale z czasem się poprawiło. Z nogą też były problemy – gdy zaczęła raczkować, nienaturalnie ją stawiała. Rehabilitacja pomogła, ale do końca miała lekkie utykanie. Jej brzuch był początkowo wzdęty, pewnie przez niedożywienie, ale stopniowo wrócił do normy. Zuzia uwielbiała czekoladę, ale dostawała ją w małych ilościach. Często przynosiłam jej maliny z ogrodu, jadła też owoce, frytki, chleb z masłem – wszystko, co lubią dzieci. Unikała tylko pomidorów. Na początku mogła mieć problemy z wymiotami, bo jej żołądek nie był przyzwyczajony do regularnych posiłków, ale to minęło. Jedyny epizod to infekcja – pewnie rotawirus – ale trwała tylko kilka dni. W rozwoju też było widać postęp. Gdy odchodziłam we wrześniu, Zuzia już chodziła, trzymając się za rękę. Najpierw nauczyła się siedzieć, potem raczkować. Spędzałyśmy z nią dużo czasu, zawsze ktoś był przy niej. choćby w mówieniu robiła postępy – nie składała jeszcze słów, ale powtarzała sylaby, np. „pa pa”. Skóra miała początkowo blady, ziemisty odcień, ale po spacerach na słońcu wyglądała zdrowiej. Kontakty z innymi? Na początku była przestraszona, ale po dwóch tygodniu zaczęła się otwierać. W końcu choćby nas rozpoznawała i czekała na nasze wejście na oddział. Nie pamiętam, żeby miała siniaki od dotykania czy inne urazy podczas pobytu u nas. Jedyny ślad przeszłości to ta blizna na wardze – podobno miała mieć operację, ale nie wiem, czy do niej doszło.
Zeznania oskarżonej (matki dziecka):
Dzwoniłam do szpitala, ale pielęgniarka nie przekazała mi żadnych informacji o stanie Zuzi. Mam za to zdjęcia, gdzie widać, iż córka siedziała samodzielnie i nie miała problemów z poruszaniem się. Nie zgadzam się z zarzutami – nigdy nie biłam dzieci. Moja znajoma, Alicja, może to potwierdzić.
Zeznania świadka (Alicja B.):
Znam oskarżoną Wiolettę K. od około 4-5 lat. W okresie, gdy zaczęłyśmy się spotykać, najmłodsza córka Zuzia już się urodziła i przebywała w domu rodzinnym. Kiedy przychodziłam do nich na kawę, Zuzia zwykle znajdowała się w łóżeczku – albo leżała, albo siedziała podparta poduszkami. Czasami bawiła się samotnie. Widziałam u dziecka pewne obrażenia ciała. Oskarżona tłumaczyła je chorobą dziecka – mówiła, iż Zuzia „ma siniaki, bo choruje”. Raz miałam okazję wziąć dziecko na ręce, gdy Wiola wychodziła do sklepu. Zuzia wtedy płakała i wyraźnie tęskniła za matką. W mojej obecności oskarżona spożywała alkohol – głównie piwo. Najczęściej działo się to podczas spotkań grillowych, w których uczestniczyli także mój partner, mąż Wioli oraz inne osoby. Nie pamiętam dokładnej częstotliwości tych sytuacji. Nigdy nie kupowałam alkoholu dla oskarżonej. Podczas naszych spotkań nigdy nie widziałam, by Wiola krzyczała na dzieci, szturchała je czy w jakikolwiek sposób stosowała przemoc fizyczną. Zachowywała się normalnie, a dzieci wydawały się czuć przy niej bezpiecznie. Starsze dzieci – Brajan i Amelia – były żywe i energiczne, choć Amelia raczej spokojna. Wspominała, iż Zuzia chodzi do lekarza rodzinnego, ale nie wdawała się w szczegóły dotyczące stanu zdrowia dziecka. Raz tylko mówiła o problemach z żelazem u córki. Nie jestem w stanie określić, kiedy dokładnie widziałam u Zuzi siniaki – nie pamiętam konkretnych dat ani pór roku. Nasze kontakty zakończyły się około trzech miesięcy przed zatrzymaniem Wioli. Ostatni raz byłam u nich w domu, gdy Zuzia miała widoczne siniaki. Wtedy oskarżona wyjaśniała, iż to przez przewrócenie się przez pchacz. Dokładnej daty nie pamiętam, ale był to okres, gdy byłam już w zaawansowanej ciąży. Podczas wizyt w ich domu widywałam, jak Wiola karmi Zuzię. Dziecko jadło normalne posiłki, czasem wszystko, czasem wypluwało niektóre pokarmy. Zuzia nie raczkowała w mojej obecności, głównie przebywała w łóżeczku. Nie jestem też w stanie określić, jak często dokładnie Wiola piła alkohol poza naszymi spotkaniami.


















