Pretekstu dostarczyła tragedia w Southport, mieście koło Liverpoolu. Nożownik zaatakował dzieci biorące udział w zajęciach tanecznych, mordując trzy dziewczynki i raniąc kilka innych osób. Media społecznościowe natychmiast obiegła informacja, iż sprawca był migrantem oczekującym w Wielkiej Brytanii na decyzję o przyznaniu mu ochrony międzynarodowej i muzułmaninem. Okazała się ona nieprawdziwa, mężczyzna to urodzony w Walii potomek migrantów z Rwandy – kraju, gdzie dominującym wyznaniem jest chrześcijaństwo, a islam wyznaje około 2 proc. obywateli.
Nieprawdziwa informacja zmobilizowała zwolenników skrajnej prawicy do motywowanych rasowo i religijnie ataków. W Southport napadnięto na meczet, podobnie jak w Hartlepool w hrabstwie Durham na północnym wschodzie Anglii oraz w położonym w tym samym regionie mieście Sunderland. W Rotherham w Południowym Yorkshire oraz w Tamworth w środkowej Anglii w hrabstwie Stafford tłum próbował podpalić hotele, gdzie umieszczeni byli oczekujący na decyzję o udzieleniu azylu na wyspach uchodźcy. W wielu miejscach osoby czarnoskóre lub „wyglądające na muzułmanów” padły ofiarą przemocy. Agresywny tłum atakował też policję, kilkunastu funkcjonariuszy zostało rannych.
Wszystkie te wydarzenia stanowią potężne wyzwanie dla nowego rządu Keira Starmera. I to na trzech poziomach. Rząd musi przywrócić porządek na ulicach, ale też zaadresować przyczyny rozruchów: zająć się problemem nieuregulowanych mediów społecznościowych, demonizacją migrantów i migracji, także przez główny nurt prawicy.
Czy to już terroryzm?
Podstawowym wyzwaniem jest oczywiście przywrócenie porządku na ulicach i uspokojenie sytuacji. Przeciągające się rozruchy stają się kompromitujące dla gabinetu Starmera i państwa – trudno inaczej nazwać sytuację, gdy rządy takich państw jak Australia, Indonezja i Malezja wydają komunikaty oficjalnie rekomendujące swoim obywatelom, by na razie powstrzymali się od podróży do Wielkiej Brytanii.
Widać też wyraźnie, iż przemoc, jaka towarzyszy rozruchom, przybiera bardzo niebezpieczne rozmiary, czasami przyjmując otwarcie pogromowy charakter. Trudno bowiem inaczej nazwać próby podpalenia hoteli, gdzie przebywali uchodźcy, takie działania łatwo mogły się skończyć tragedią i ofiarami śmiertelnymi. Rząd musi użyć wszystkich dostępnych mu narzędzi, by zapobiec podobnym scenariuszom. W brytyjskich mediach nie brakuje głosów – także ze strony osób związanych z wymiarem sprawiedliwości czy byłych policjantów – iż sprawcy takich ataków powinni usłyszeć zarzuty z paragrafów dotyczących terroryzmu.
Wszystko wskazuje, iż może nas jeszcze czekać eskalacja aktów przemocy. Dziennik „The Times” dotarł do postu na Telegramie, zachęcającego zwolenników skrajnej prawicy do ataków na instytucje trzeciego sektora i prawników udzielających prawnej pomocy osobom starającym się o azyl w Wielkiej Brytanii. Post zawiera nie tylko listę celów – instytucji i indywidualnych prawników – ale także planowany czas napaści (miałyby odbyć się w środę 7 sierpnia), oraz porady, jak skutecznie przeprowadzić podpalenie. Wiele organizacji zajmujących się pomocą migrantom już wcześniej czuło się zagrożonych i przeszło na zdalny tryb pracy.
Im bardziej państwo wydaje się bezradne wobec rasistowskiej przemocy, tym większa pokusa w zagrożonych społecznościach, by zacząć się zbroić i bronić samodzielnie. Widzieliśmy to w poniedziałek w Birmingham, drugim co do wielkości mieście Anglii, gdzie prawie 30 proc. mieszkańców to muzułmanie. W odpowiedzi na planowaną demonstrację radykalnej prawicy w jednej z dzielnic miasta zebrała się grupa młodych mężczyzn azjatyckiego pochodzenia. Zachowywali się agresywnie, jeden z nich, zamaskowany i uzbrojony w nóż, miał przebić opony w wozie należącym do telewizji Sky News.
Im więcej podobnych epizodów, tym bardziej będzie to prowokować zamieszki i przemocowe działania skrajnej prawicy, przekonanej, iż „biała większość” musi się sama „bronić”. Rząd nie może dopuścić do podobnej eskalacji, podważającej legitymację państwa jako organizacji dysponującej monopolem na przemoc, zdolnej zapewnić ochronę wszystkim swoim obywatelom.
Starmer został wybrany na lidera Partii Pracy, a potem na premiera między innymi dzięki swojemu doświadczeniu jako były dyrektor oskarżeń publicznych, zmagający się na tym stanowisku z rozruchami z 2011 roku. Wizerunek polityka kompetentnego w kwestiach prawa i porządku był dla niego bardzo istotny i jeżeli teraz opinia publiczna uzna, iż nie radzi on sobie z sytuacją, będzie to miało poważniejsze konsekwencje, niż miałoby w wypadku innego polityka.
Rozruchy influencerów
Jednak choćby opanowanie sytuacji metodami policyjnymi – co dziś jest konieczne i rząd nie powinien wahać się, by użyć wszystkich dostępnych mu środków – nie rozwiązuje przyczyn problemu. Rozruchy na wyspach powinny nas skłonić do tego, by naprawdę na poważnie zająć się tym, jakie wyzwania dla współczesnych demokracji stwarzają media społecznościowe, wykorzystywane przez radykalne organizacje i prowadzące działania hybrydowe wrogie mocarstwa.
Za wydarzeniami nie stoi żadna konkretna organizacja. Choć działacze różnych sił radykalnej prawicy są w nich wyraźnie obecni, to wszystko wskazuje, iż mamy do czynienia z oddolną mobilizacją ludzi zradykalizowanych przez dezinformację i nienawistną propagandę w mediach społecznościowych, uskutecznianą głównie przez konta popularnych influencerów.
„The Times” wymienia osoby najważniejsze dla podsycania emocji po ataku w Southport. Są wśród nich zarówno działacz skrajnej prawicy, jak Tommy Robinson, jak i gwiazda manosfery, przebywający w Rumunii Andrew Tate, oraz Andrew Clews, założyciel „oddolnej sieci informacyjnej” Unity News Network.
Media społecznościowe nie tylko nie są w stanie dostatecznie gwałtownie reagować na treści szerzące dezinformację czy wzywające do przemocy, ale często intensyfikują problem. Zwłaszcza portal X. Po przejęciu platformy – wcześniej znanej jako Twitter – przez Elona Muska przywrócono na niej wcześniej zablokowane konta Robinsona i Tate’a – co dało im potężne narzędzia oddziaływania po tragedii w Southport.
Sam Musk zachowywał się sprawie wydarzeń na wyspach tak, jakby starał się dolać oliwy do ognia. W zeszłym tygodniu napisał na swoim koncie na X, iż „wojna domowa w Wielkiej Brytanii wydaje się nieunikniona”. Niedawno zaatakował Keira Starmera po tym, jak ten zapewnił o konieczności ochrony zagrożonych muzułmańskich społeczności przez państwo. Zachowanie Muska w trakcie rozruchów, podobnie jak cała seria jego ostatnich działań politycznych, sprawiają, iż trudno traktować dziś miliardera inaczej, niż jako sojusznika radykalnej, często otwarcie przemocowej i antydemokratycznej prawicy. Demokratyczne rządy powinny wyciągnąć z tego odpowiednie wnioski.
Niezależnie od idiosynkrazji Muska, problem z mediami społecznościowymi polega też na tym, iż podsycanie konfliktu i dezinformacji – generujących share’y, lajki i potęgujących czas spędzony przez użytkowników przed ekranem – służy ich modelowi biznesowemu. . Niestety żaden demokratyczny rząd nie ma pomysłu, co z tym zrobić.
Sytuację wykorzystują wrodzy zachodnim demokracjom aktorzy państwowi. Jednym z pierwszych źródeł dezinformacji w sprawie wydarzeń w Southport był Channel 3 Now – anglojęzyczny serwis zarejestrowany w Litwie. „Newsa” podał dalej rosyjski kanał RT oraz radykalnie prawicowe kanały na Telegramie – wszystko to może sugerować zaplanowaną rosyjską akcję dezinformacyjną.
Nie można pozwolić, by debatę o migracji i wielokulturowości moderowali bandyci
Dezinformacja i hejt nie trafiałyby na podatny grunt, gdyby kwestie migracji i wielokulturowości nie wywoływały wielkich napięć w brytyjskim społeczeństwie. Na światowej prawicy pojawiają się głosy, iż obecne rozruchy są efektem tego, iż przez „polityczną poprawność” uczciwa debata na temat migracji i integracji migrantów została zablokowana w Wielkiej Brytanii – żądania i problemy, które nie mogły znaleźć ujścia w demokratycznej polityce, teraz znajdują wyraz w postaci przemocy.
Łatwo jest wykpić ten argument, sprowadzając go do absurdu: gdy we Francji mieszkańcy przedmieść pochodzący z Afryki palą samochody i walczą z policją, to jest to zdaniem prawicy wina migracji i dowód, iż nie są oni w stanie zintegrować się z europejskimi społeczeństwami. Gdy to samo robią biali Anglicy i mieszkańcy Irlandii Północnej, w prawicowej narracji jest to… wina migrantów i dowód, iż nie są się oni w stanie zintegrować się z brytyjskim społeczeństwem.
Nawet podchodząc do tego argumentu w najlepszej wierze, nie sposób nie zauważyć, iż do lipca przez 14 lat Wielką Brytanią nie rządziła przepełniona duchem „wokizmu” liberalna lewica, tylko torysi, a więc partia w kwestiach migracji konsekwentnie przesuwająca się w tym okresie na prawo. Hasło „zatrzymać łodzie”, skandowane przez uczestników rozruchów w ostatnim tygodniu, podnoszone było w ostatniej kampanii wyborczej przez premiera Rishiego Sunaka. Można więc bronić odwrotnej tezy: do obecnej fali rozruchów mogło przyczynić się nie tyle „zablokowanie dyskusji o migracji przez polityczną poprawność”, ile demonizowanie migracji i migrantów, zwłaszcza muzułmanów, przenikające do głównego nurtu debaty publicznej.
Jednocześnie prawdą jest, iż mimo Brexitu – który w dużej mierze był głosem za zatrzymaniem migracji – Wielka Brytania utrzymała wysoki jej poziom. Brytyjskie społeczeństwo – tak jak każde inne – ma prawo do uczciwej dyskusji na temat modelu migracji, tego, jaka ma być jej skala. Podobnie jak na temat integracji migrantów.
Uczestnikom rozruchów nie chodzi jednak o taką rozmowę. Za pogromową przemocą, jaką zobaczyliśmy w ubiegłym tygodniu, stoi fantazja o cofnięciu historii o ponad pół wieku, o powrocie do Wielkiej Brytanii jako białego kraju. Z tą fantazją nie da się dyskutować, jej realizacja nie jest możliwa bez przemocy nieznanej w historii Wielkiej Brytanii co najmniej od czasów rewolucji angielskiej. Każda dyskusja o migracji i modelu wielokulturowości musi wyjść od uznania oczywistości: kraj ten jest i pozostanie wielorasową i wieloreligijną demokracją. I to jedną z lepiej działających w Europie, niezależnie od tego, co dziś dzieje się na wyspach. Unikającą zarówno pułapek komunitaryzmu tworzącego równoległe społeczeństwa, jak i forsownego asymilacjonizmu z drugiej strony Kanału La Manche.
Nie zamiatając pod dywan rzeczywistych problemów tworzonych przez ten model, rząd Starmera nie może jednocześnie pozwolić, by warunki dyskusji nad nimi dyktował mu reprezentujący zradykalizowaną mniejszość pogromowy tłum, gniewne bańki informacyjne z portalu X, skrajna prawica i sprzymierzeni z nią potężni aktorzy – państwowi i nie.