Nie pal marihuany przy Mamusi. No, chyba iż w Niemczech

1 miesiąc temu

Dodatkowo, po pisaniu tekstów na tematy takie jak widmo wojny, argentyńska libertariańska rewolucja polityczna, czy nieruchomościowe wykluczenie młodego pokolenia, może pora na coś lżejszego. Tak jakby zapalenie skręta.

Którego nigdy nie zapalałem. Jakoś ominęła mnie marihuanowa inicjacja i chyba już nie nastąpi. Oczywiście w to i tak mi nikt nie uwierzy, bo w powszechnym postrzeganiu (o ile w ogóle ktokolwiek ma jakiś nasz społeczny obraz) libertarianin to ktoś, kogo interesują z grubsza cztery rzeczy: złoto, kryptowaluty, broń palna i właśnie marihuana.

Cóż, może i nasz niewielki ruch – tak polski, jak i w innych krajach – przywiązywał do tych tematów zbytnią wagę, ale to było jeszcze w czasach, kiedy mieściliśmy się w windzie. Teraz, wraz z niemałą popularyzacją libertarianizmu owocującą napływem nowych ludzi, z różnymi zainteresowaniami, już nie jest tak jednoznacznie. Wielu libertarian zostaje nimi pomimo tego, iż państwa są w większości dość restrykcyjne względem marihuany. Wielu libertarian nigdy jej nie paliło. Wielu libertarian ten temat nie grzeje. Tym bardziej resztę rodaków.

Patrzę do badań, jakie koordynowałem, a które pokazały mapę liberalnych i libertariańskich poglądów Polaków. Z tezą brzmiącą: „Produkcja, handel i używanie marihuany w celach rekreacyjnych powinny być całkowicie legalne”, zgodziło się tylko 32 proc. ankietowanych z grupy reprezentatywnej dla naszego całego społeczeństwa. To aż jedna trzecia, ale jednocześnie dużo mniej, niż mamy zwolenników neutralności światopoglądowej państwa, zaprzestania finansowania związków wyznaniowych ze wspólnego budżetu, a więc także przez niewierzących, czy czysto przecież ekonomicznego postulatu obniżki podatków, zamiast kontynuacji rozdawania 500+ (dziś niestety musielibyśmy już pytać o 800). Ale choćby w grupach zidentyfikowanych przez nas jako „polscy liberałowie” i „polscy libertarianie” poparcie dla przytoczonego postulatu to odpowiednio: 67 proc. i 81 proc. Więcej, ale to w żadnych z tych przypadków nie jest choćby pierwsza dziesiątka.

To wszystko piszę rzecz jasna przy okazji. Okazją jest informacja o tym, iż już pierwszego kwietnia Niemcy poważnie odkręcą śrubę w zielonym, w tej chwili też w dużej mierze czarnorynkowym obrocie marihuaną. Nie ma mowy o pełnej legalizacji. Ale już częściowa to duża zmiana. I to na lepsze.

Prohibicyjne pomysły są bowiem nie tylko nieskuteczne, ale też nieetyczne. Państwo lubi traktować nas jak dzieci i robić to przy pomocy podwójnego, janusowego oblicza. „Mamusia” rozdaje zasiłki i opowiada bajki o tym, jaką jesteśmy wielką rodziną, która jednak powinna się słuchać „mądrzejszych”, czyli państwa. „Tatuś” zajmuje się egzekwowaniem środków, z których są opłacane te materialne i duchowe dobra, znamy je jako podatki. Ale też to on jest od zakazywania. Redukcję roli państwa i jego znaczenia, jakie może ono wywierać na życie dorosłych ludzi, trzeba uznać jako z libertariańskiego punktu widzenia dobre. „Mamusia” i „Tatuś” nie muszą wtryniać się we wszystko. Inaczej pisząc, pierwszego kwietnia w Niemczech nie zakończy się paternalizm. Ale przynajmniej choć trochę zmniejszy.

Widziałbym Polskę idącą tą drogą. Mamy co nadganiać. W rankingu Nanny State Index za 2023 rok, a więc zestawieniu porządkującym to, jak bardzo państwa europejskie wtrącają się w kulinarne i używkowe wybory swoich obywateli, Polska zajęła dziewiąte miejsce. Niemcy ostatnie, a więc możemy uznać, iż częściowa legalizacja marihuany po prostu z czymś się u nich łączy. Z mniej niańczącym swoich obywateli państwem. Wcale zresztą nie chodzi o to, aby ludzie na potęgę objadali się niezdrową i wysoce przetworzoną żywnością, popijali to litrami wódki, a na koniec zapalili, co tam mają pod ręką, może też i marihuanę, której akurat przytoczony ranking nie klasyfikuje. Chodzi o to, żeby, po pierwsze, dorośli ludzie mieli taki wybór, a po drugie, dla mnie dużo ważniejsze, aby ponosili konsekwencje swoich złych wyborów. Więcej paternalizmu to również więcej wspólnotowej odpowiedzialności za indywidualne i błędne decyzje, bo skoro państwo to tatuś i mamusia, my to dzieci, to niech teraz te trochę mądrzejsze z nich zrzucą się na błędy tych mądrych inaczej. Zamiast tego zacznijmy się traktować jak poważni ludzie, którzy potrafią też sami sobie organizować pomoc, również dla tych, którzy popełnili życiowe błędy.

To się oczywiście wiąże też z tym, jakie substancje i kto może przyjmować. Mogę wyobrazić sobie świat, w którym południowoamerykańscy rolnicy nielegalnie produkują nie kokę, ale kawę, bo ta jest na prohibicyjnej liście większości państw – tak jak dziś marihuana. Kawa również uzależnia, jej nadużywanie prowadzi do poważnych konsekwencji, w niewielkich ilościach może mieć jednak dla niektórych jednostek w pewnych sytuacjach jakiś terapeutyczny wpływ – ponownie, tak jak marihuana. Państwowa lista tego, co wolno pić, palić i jeść, a czego nie, służy nie tylko do siermiężnej, ale jednak jakiejś biowładzy i to nierzadko wprowadzanej w imię dobrych intencji. Ale służy też jako lista proskrypcyjna tych, którzy pójdą do więzienia za posiadanie lub produkcję czegoś, z czym się państwo nie zgadza. Dlatego to dobrze, iż nasz zachodni sąsiad nieco tu odpuszcza.

Niemieckie podejście jest w tej kwestii dużo bardziej dojrzałe – zaznaczam, iż chodzi mi tylko kwestię państwowego niańczenia, ujętą w przytaczanym indeksie i stosunku do marihuany, nie całokształt polityki. Jakieś marihuanowe przebiśniegi mieliśmy i w Polsce, medyczna marihuana stała się faktem, a nie postulatem, który może ktoś kiedyś spełni. Może też doczekamy się tu większej liberalizacji, na wzór niemiecki.

Marcin Chmielowski

Każdy felietonista FPG24.PL prezentuje własne poglądy i opinie

Idź do oryginalnego materiału