Kryminał noir w Beskidzie Żywieckim. Przeczytajcie fragment mrocznej powieści "Strażnik jeziora"

1 miesiąc temu
Jezioro Żywieckie, słowiańska mitologia i detektyw o ciętym języku. "Strażnik jeziora" to początek nowej serii kryminalnej i świetny debiut Michała Zgajewskiego. Osadzony w Beskidzie Żywieckim kryminał noir (Wyd. Agora) polecają m.in. Wojciech Chmielarz i Katarzyna Puzyńska.


"Prywatny detektyw, na którego nie czekaliśmy, a którego potrzebowaliśmy. I intryga tak mroczna jak beskidzka noc. Doskonały kryminał w mocno chandlerowskim klimacie. Trzeba!" – Wojciech Chmielarz

"Bardzo mi się podobało. To taki czarny kryminał w dobrym tradycyjnym stylu. Z dodatkiem pikanterii w postaci mitologii słowiańskiej i wątków muzycznych. Ginie dziewczyna, a na jej facebookowym profilu pojawia się grafika z topielicą. Śledczy ignorują jednak ten wątek i, jak można się domyślić, ma to poważne konsekwencje. Oprócz policji zagadkę próbuje rozwikłać prywatny detektyw, Norbert Krzyż (świetnie skonstruowana postać!). Naprawdę bardzo dobry, mocny debiut" – Katarzyna Puzyńska.


Przeczytajcie fragment.


MICHAŁ ZGAJEWSKI


STRAŻNIK JEZIORA


Pierwsza część Serii Żywieckiej


Wydawnictwo Agora 2024


Rozdział PIERWSZY


Telefon zadzwonił w środku nocy. Odebrałem z zamkniętymi oczami.

– Przyjedź nad jezioro.

Kto to, do cholery? Pokój wirował.

– To cię zainteresuje.

– A, to ty – powiedziałem bardziej do siebie niż do rozmówcy. Podkomisarz Seweryn Marek. W środowisku znany jako „Rudy”. – Znaleźliście ją?

– Przyjedź.

Nie wiedziałem, czy to jawa, czy sen. Ale wstałem. Trochę mną zarzuciło. Znowu przeholowałem z moją budżetową przyjaciółką. Dwadzieścia dziewięć dziewięćdziesiąt dziewięć za niespełna litr bursztynowego szczęścia. Takie rzeczy tylko w Lidlu.

Przemyłem twarz zimną wodą. Przez chwilę stałem oparty o umywalkę. Gapiłem się w lustro. Nos był dość prosty i choćby go lubiłem. Problemy zaczynały się w okolicach czoła. Linia włosów przesuwała się coraz wyżej. Miałem wrażenie, iż ten proces postępuje z tygodnia na tydzień. Kilkudniowy zarost dodawał mi lat. Spojrzenie było bystre, nierozwodnione pomimo alkoholu krążącego w żyłach.

– Możesz jechać – mruknąłem nieprzekonany.

***


Ośrodek Pływak nad Jeziorem Żywieckim. Od lat nieczynny. Południowo-wschodnia część jeziora była administrowana przez miasto. Zjechałem z ronda i przez chwilę piąłem się lekko pod górę. Droga pusta. 2.13 w nocy. Wokół wszystko uśpione.

Włączyłem obieg wewnętrzny, choć kilka to dało. Listopadowy smog wdzierał się do kabin samochodów, mieszkań i płuc. Od kilku tygodni dławił miasto położone w kotlinie. Droga delikatnie opadała, a następnie znów pięła się pod górę.

Mapy Google w telefonie kazały zjechać w lewo. Nie znałem tego terenu. W Żywcu mieszkałem niecałe trzy lata. W pracy zdążyłem już zwiedzić trochę zakamarków, ale tutaj jeszcze nie dotarłem.

Posłuchałem nawigacji. W dół prowadziła nieutwardzana droga. Zredukowałem bieg do jedynki, żeby nie uszkodzić zawieszenia. I nie złapać gumy. Moja wysłużona dacia sandero nie zasługiwała na takie tortury.

Wokół ciemno i las. Nie byłem pewny, czy jadę adekwatną drogą. I jeszcze ten telefon od Rudego… W naszych relacjach zawodowych do tej pory układ był taki: ja daję informacje, on bierze. Nigdy odwrotnie. Teraz wygląda na to, iż coś się zmieniło.

Łuna niebieskiego światła wskazywała koniec drogi. Dwa radiowozy z włączonym sygnalizatorem i trzy cywilne auta. Zaparkowałem przy bramie wjazdowej do ośrodka. Sięgnąłem po gumę do żucia. Przeszedł mnie dreszcz, bynajmniej nie z zimna.

Mundurowi uwijali się na brzegu. Olbrzym w cywilnym ubraniu ruszył w moją stronę. Miedziany kolor włosów przebijał się przez ciemność nocy. Zawsze pewny siebie, lubił dominować. Postrach okolicznych dilerów.

– Czemu zawdzięczam ten zaszczyt? – próbowałem zabrzmieć obojętnie. W środku wrzałem.

Po jego minie widziałem, iż coś nie gra.

– Chodzi o Emilię?

Skinął głową.

– Niecałą godzinę temu dostaliśmy anonimowy telefon. Ktoś poinformował, iż ją tu znajdziemy. – Przełknął ślinę. – Gotowy?

– Chodźmy.

***


Emilia Płaza, szesnastolatka z Żywca. Trzy dni temu jej rodzina zgłosiła zaginięcie. Obwiniali chłopaka, którego poznała przez internet. Dziadek dziewczyny poprosił mnie, żebym rozeznał się w sytuacji.

– Nie chodzi o to, iż nie ufam policji – mówił – ale ich ograniczają procedury. Wiem, iż wy, prywatni detektywi, macie większe pole działania.

– Zdziwiłby się pan. jeżeli chodzi o uprawnienia detektywów w Polsce, wcale nie jest różowo.

– Niech pan nie przejmuje się prawem. Niech pan znajdzie moją wnuczkę. Jej matka choruje na serce. Ona może tego nie przeżyć. – Ścisnął mnie za rękę. – Błagam pana.

Nie pomogły tłumaczenia, iż działam w pojedynkę i w sprawach zaginięć mam dość ograniczone pole manewru. Próbowałem odesłać go większej agencji, z którą okazyjnie współpracuję.

– Oni też są w to zaangażowani. Proszę mi nie odmawiać!

Sprawa miała charakter kryminalny, więc musiałem zgłosić policji, iż zaczynam dochodzenie. Rudy nie ucieszył się za bardzo, gdy zobaczył mnie w swoim biurze.

– Wiesz, iż gdzie kucharek sześć…? – zapytał.

– Wiem.

– Chcesz zarobić na ich nieszczęściu.

– Nie osądzaj mnie. Zawsze to robisz.

– Dobrze, iż nie muszę za często oglądać twojej gęby, Krzyż. I wolałbym, żeby tak zostało. Trzymaj się rozwodów, kolego. Niech Anglicy przelewają ci funty za świńskie zdjęcia żon korzystających z życia.

Anglicy. Miał na myśli polską emigrację zarobkową, głównie jej męską część, która wyjechała na Wyspy, ale także do Norwegii, Szwecji i Niemiec. Ich żony, często młode matki, zostały na miejscu. Gdy odstawiły dzieciaki do żłobków i przedszkoli, gdy skończyły zakupy w bielskich albo katowickich galeriach handlowych, odczuwały pustkę. Zaczynały się romanse, z których żyłem.

Tak, jestem podglądaczem. Kilka małżeństw z mojego powodu się rozpadło i wcale nie jestem dumny z tego, co robię. Zawsze chciałem być policjantem jak Rudy. Wyszło inaczej. Trudno.

Są też jasne strony bycia prywatnym detektywem. Pewna klientka zaoferowała mi dożywotnią zniżkę w biurze podróży. Na razie nigdzie się nie wybieram, ale kto wie? Taki bonus do przelewu. Nakryłem jej męża z kolegą z pracy. Od dawna coś podejrzewała. Śledztwo potwierdziło obawy. Po wszystkim kobieta rozwiodła się i zaczęła nowe życie. Inna klientka wysyła mi co roku koszyk słodyczy z fabryki, którą przejęła w wyniku sprawy rozwodowej. Sympatyczny gest. Natomiast dyrektor firmy produkującej wódkę zapewnia solidny zapas alkoholu na święta.

Raz choćby pokazali mnie w telewizji. Wysoko w górach odnalazłem chłopca, którego uprowadził ojciec. Chłopaki z policji zaczęli na mnie mówić Rutkowski, ale nie udało mi się zostać celebrytą. Zyskałem za to darmową reklamę i dożywotnią niechęć Rudego, który asystował przy sprawie uprowadzonego chłopca.

Wiedziałem, iż zaginięcie dziewczyny nie będzie łatwym kawałkiem chleba. Rudy miał rację. Za dużo nas było do tego tortu. Policja, agencja detektywistyczna, ja – samotny strzelec – jasnowidz z Tychów i znajomi dziadka dziewczyny ze straży granicznej.

Emilia była śliczną blondynką i jej rodzina słusznie obawiała się, iż mogła paść ofiarą handlu żywym towarem. Otwarte granice. Czterdzieści kilometrów dalej jest już Słowacja, trzysta pięćdziesiąt kilometrów na południe witają nas Wiedeń oraz Budapeszt.

– Znaleźliście tego jej gagatka? – zapytałem.

– Zapadł się pod ziemię. – Rudy pokręcił głową. – Alan Węglarz. Lat dwadzieścia. Mieszka z rodzicami w Żywcu. Pracuje w restauracji nieopodal zapory. Od wczoraj nie ma go w domu ani w pracy. Przypadek?

Sprawa szła niemrawo, mimo zaangażowania sporych środków. Rozpytywałem znajomych dziewczyny. Znajomych z portali społecznościowych. Bywało i tak, iż udawało mi się ubiec policjantów, co ich strasznie irytowało. W billingach rozmów Emilii nie znalazłem połączeń z numerem Alana. Prawdopodobnie kontaktowali się ze sobą z innych numerów. Szukałem wpisów na jej profilach, które mogłyby mnie na coś naprowadzić. Nie znalazłem tam żadnego punktu zaczepienia. Zaintrygowało mnie tylko jedno zdjęcie, które dziewczyna zamieściła na swoim facebookowym koncie. W zasadzie to była bardziej grafika niż zdjęcie.

Dzwoniłem w tej sprawie do Rudego. Wyśmiał mnie. Teraz to i tak nie miało znaczenia. Emilia się znalazła.

***


Na brzegu policjanci ustawili reflektor. Popatrzyłem na czarny foliowy worek.

– Skurwiel zawiązał jej sznur na szyi i wrzucił nagą do wody. Drugi koniec przywiązał do łódki, a dokładniej do uchwytu koło siedziska.

Zerknąłem na niepozorną łódź wiosłową. Kołysała się na ciemnych wodach jeziora. Obok znajdował się prowizoryczny pomost. O tej porze roku kręciło się tutaj kilka osób. choćby jeżeli przeszedłby jakiś spacerowicz, musiałby dokładnie przyjrzeć się łódce. A to oznaczało wejście na chybotliwy pomost. Od brzegu widziałby tylko starą krypę.

– Dziewczyna była kilka pod poziomem wody – ciągnął Rudy. – Łajba musiała trochę się przechylić. Pewnie dlatego wypełnił rufę kamieniami.

– Zrobił z Emilii kotwicę? – Skrzywiłem się na samą myśl.

Rudy wyciągnął papierosa.

– Coś w tym stylu. Obciążył kostki u nóg tym. – Skierował wzrok na okrągły odważnik z prostokątnym uchwytem. Tyle wystarczyło, żeby ciało nie wypłynęło. – Przygarbiony wyglądał jak cień samego siebie.

Przez chwilę patrzyłem na kettlebell używany w treningu wytrzymałościowym.

– Jakiś kulturysta?

– Niekoniecznie. Mógł wziąć to, co było pod ręką. Teraz wszyscy mają pierdolca na punkcie ćwiczeń. Siedzą na tych siłowniach jak pojebani. Myślą, iż będą długowieczni. – Poklepał się po lekko wystającym brzuchu. – Zobaczmy naszą zgubę.

Lekarz z powiatowego szpitala otworzył worek. Z doktorem znaliśmy się bardziej z widzenia niż na stopie oficjalnej. Skinąłem mu głową. Ciało było w dobrym stanie. Uwagę zwracały liczne siniaki. Na szyi ślady sznura. Emilia w kolorze szarości, pomyślałem. Rzeczywiście, była śliczną dziewczyną. Zwróciłem uwagę na pomarszczoną skórę na dłoniach.

– To nie sińce, tylko plamy opadowe. – Lekarz chyba czytał w moich myślach. – Nie wygląda na pobitą. Lodowata woda pozwoliła zachować ciało w dobrym stanie. Resztę wyjaśni sekcja. – Zwrócił się do Rudego: – Chciałbym już ją zabrać.

– Jeszcze moment. – Rudy obejrzał się za siebie.

Doktor pokręcił głową.

– Zdjęcie… – powiedziałem głucho. Miałem wrażenie, iż tracę grunt pod nogami.

– Zdjęcie? – zapytał tępo Rudy.

– To z Facebooka. Ten jebany kolaż. Mówiłem ci o nim.

Lekarz popatrzył na mnie jak na szaleńca.

– Topielica! – krzyknąłem. – Dziewczyna, kurwa, w jeziorze. Grafika pojawiła się w dniu jej zaginięcia.

– Morderca je opublikował. – Podkomisarz popisał się dedukcją.

– Brawo, Sherlocku. – Zrobiło mi się niedobrze.

Rudy wyrzucił papierosa do jeziora.

Lekarz zniknął w ciemności.

Biały księżyc oświetlał taflę wody. Mimo niskiej temperatury pot lał mi się po plecach. Obaj to schrzaniliśmy. Rudy gapił się na plastikowy worek. On miał gorzej. Cała wina pójdzie na jego konto.

Ciszę przerwał piskliwy głos.

– Seweryn! Co to za pajac?

Drobna kobieta w szpilkach zmierzała w naszą stronę.

– Jest i pani prokurator – mruknął podkomisarz.

– Norbert Krzyż – przedstawiłem się. – Prywatny…

Nie dała mi dokończyć.

– Pan z tego pospolitego ruszenia. – Popatrzyła na zwłoki. – Na kilka się zdało.

Skinęła władczo.

Doktor wyłonił się z mroku.

Znów otworzył worek. Kobieta przyglądała się uważanie zwłokom, a ja patrzyłem na jej kasztanowe włosy i zaczerwienione z zimna policzki. W czarnym płaszczu wyglądała wytwornie. Nie pasowała do tego miejsca i okoliczności.

– Proszę ją zabrać, doktorze.

Zadawała pytania zgromadzonym policjantom. Ci coś odbąkiwali. Nie słuchałem ich. Wyciągnęła telefon. Popatrzyłem na jej smukłe palce. Nie miała obrączki.

Rzuciła mi ostre spojrzenie.

– Pan jeszcze tu? Nie wiem, czy pan wie, ale to nie jest serial telewizyjny typu Policjantki i policjanci. Trwa śledztwo. Prowadzi je prokuratura rejonowa w Żywcu, a pana obecność utrudnia przeprowadzenie czynności. Czy mam mówić dalej?


Wyszczekana była.

Zrobiłem krok w tył.

– Dobrze, pani prokurator. Już stąd wypierdalam.

Miałem wrażenie, iż się uśmiechnęła.

Rudy poszedł ze mną.

– Siksa. Myśli, iż pozjadała wszystkie rozumy. – Miałem wrażenie, iż usprawiedliwia się sam przed sobą.

– Powiesz jej o grafice na profilu Emilii?

– Będę musiał.

– Myślisz, iż gdyby… – zacząłem ostrożnie, ale nie dał mi skończyć.

– Nie wiem. Może. Może, kurwa. Może dziewczyna by żyła. Teraz muszę zadzwonić do jej rodziców.

– Chyba nie musisz.

Do ośrodka zbliżał się jeep grand cherokee. Jego właścicielem był Wiesław Król, dziadek Emilii. I mój ostatni zleceniodawca.

Zahamował gwałtowanie. Dziarski siedemdziesięciolatek wyskoczył z auta i ryknął:


– Gdzie ona jest?

– Na brzegu – odpowiedziałem.

Mężczyzna pognał co sił w stronę reflektora. Za nim matka dziewczyny.

Rudy ruszył ich śladem, ale zatrzymał się w pół kroku.

– Ty mu powiedziałeś? – Zabrzmiało to jak oskarżenie.

– Nie. Pewnie ma swoje wtyki. Emerytowany pogranicznik.

– Niech to szlag! – Machnął ręką i pobiegł asystować przy rodzinnym dramacie.

***


Wróciłem do domu. Od razu poszedłem do łóżka. Nie tknąłem ani kropli whisky. Leżałem w ciemności i nasłuchiwałem tykania zegara. Przewróciłem się na drugi bok. Tykanie. Coraz głośniejsze. Nie wytrzymałem i sięgnąłem po telefona.

Wygooglowałem: „Topielica”.

Skojarzenie pojawiło się na pomoście. Według internetu:


„Topielica – demon z wierzeń słowiańskich. Dusza kobiety, która utonęła w rzece, stawie bądź jeziorze. Śmierć mogła mieć charakter samobójczy (przyczyną była rozpacz) lub nastąpić w wyniku celowego utopienia przez osobę trzecią. Często przedstawiana jako naga dziewczyna o długich blond włosach”.

Tyle mi wystarczyło. Przypadek czy celowa aranżacja morderstwa? Zabójca, albo zabójczyni, znał hasło do profilu społecznościowego dziewczyny. W dniu zaginięcia zamieścił grafikę z Topielicą na profilu Emilii.

Nawet gdybym poszedł tym tropem. choćby gdybym przekonał Rudego. Co można było zrobić? Przeprowadzić obserwację wszystkich okolicznych zbiorników wodnych? Sprawdziłem dla pewności w sieci: Jezioro Żywieckie – powierzchnia dziesięć kilometrów kwadratowych. Położone obok Jezioro Międzybrodzkie ma niecałe cztery kilometry kwadratowe. A przecież morderca mógł ją utopić w rzece, sadzawce, górskim potoku. Czy dałoby się to logistycznie ogarnąć? Wątpliwe.

Odłożyłem telefon. Teraz to już nie miało znaczenia. Obojętnie jak bym tego nie tłumaczył, ponosiłem część winy za śmierć Emilii.

Ciężkie kroki. Piętro wyżej. Sąsiad szykował się do pracy. Teraz to już na pewno nie zasnę. Uświadomiłem sobie, iż nie pamiętam nazwiska prokurator prowadzącej sprawę. Chyba się nie przedstawiła. Dźwięk spłuczki klozetowej. To u sąsiada. Mieszkanie, kurwa, w bloku. Zaciągnąłem kołdrę na głowę.

Rozdział DRUGI



Środa. 15 listopada. Dzień targowy. Do miasta zjeżdżają mieszkańcy z najodleglejszych rubieży powiatu. Dostać się wtedy na lewy brzeg rzeki to niezły wyczyn. Zgodnie z przewidywaniami utknąłem przy wjeździe na most.

Bębniłem palcami po kierownicy. Byłem niewyspany, nieogolony i ogólnie rzecz biorąc, miałem wszystko w dupie. Kurwa, iż też musiałem wziąć tę sprawę… Mój wewnętrzny radar mówił: nie bierz tego. Nie bierz! Wiesław Król na przemian krzyczał albo błagał. Ugiąłem się. Jak zwykle nie posłuchałem instynktu. Mówią, iż człowiek z wiekiem mądrzeje. Guzik prawda.

Z zadumy wyrwał mnie dźwięk telefona. Nieznany numer.

– Dzień dobry. Z tej strony Radosław Pabiś. Pełnomocnik państwa Węglarzów. Chciałbym zapytać, czy będzie pan dziś w biurze?

– Tak. Będę. Jestem pięć minut drogi od biura.

– To świetnie – wtrącił. – Czekam pod drzwiami.

– To trochę pan poczeka. Stoję w korku.

– Chyba nie mam wyboru. – Zaśmiał się nerwowo.

– Na dole jest automat z kawą.

– Dziękuję.

– Ale ostrzegam: paskudna.

Ktoś z przodu zatrąbił. Potarłem oczy. No to się zaczyna. Rodzice Alana Węglarza wynajęli prawnika. Ten przychodzi do mnie. Jak będzie pan chciał, żebym znalazł chłopaka martwego, to nie mógł pan lepiej trafić. Czy mogę coś zasugerować? Może pochowamy oboje w jednym grobie. Wie pan, taka symbolika. Odnaleźli się po śmierci. Jak w filmie.

Nigdy nie potrafiłem sprzedawać swoich usług. Król marketingu. Norbert Krzyż. Jeden trup jednak w zupełności mi wystarczył. Pierwszy, od kiedy sprowadziłem się do Żywca. Wolę użerać się z żywymi niż z martwymi, choćby jeżeli ci pierwsi są dużo bardziej wkurwiający.

***


Środa. Nie ma gdzie zaparkować. Po dziesięciu minutach krążenia zostawiłem auto na płatnym parkingu przy dworcu kolejowym. To teraz dziesięć minut spaceru do biura z laptopem pod pachą.

Listopadowa szaruga i normy smogowe przekroczone tylko o pięćset procent. Akurat o płuca nie obawiałem się za bardzo. W tym zawodzie prędzej wykończy mnie stres albo jakiś krewki mężulek przyłapany na zdradzie.

Może pan prawnik jakiś tam znudzi się czekaniem i pójdzie w cholerę. Najlepiej niech idzie od razu do konkurencji. Nie ma daleko, a ja zyskam najcenniejszą rzecz na świecie. Święty spokój.

Moje biuro mieściło się w odrapanej kamienicy na drugim piętrze. Obok przyjmował znachor, który stawiał bańki. W ofercie miał także leczenie modlitwą i kremami własnej produkcji. Zgadnijcie, do kogo były większe kolejki.

Przed wejściem do budynku przywitał mnie ukraiński dozorca. Właściciel budynku zamienił miejscowego lenia na obywatela wschodniej Ukrainy. Jak mi powiedział, był bardziej robotny i dużo tańszy.

– Dzień dobry, panie Norbert.

– Cześć, Sasza. Twój polski jest coraz lepszy. – Uśmiechnąłem się do niego.

Odwzajemnił uśmiech i pokazał mi dwa złote zęby.

***


Na jednym z krzeseł, które znachor wystawił dla klientów, siedział młody mężczyzna w garniturze. Pisał coś na laptopie. Gdy mnie zobaczył, poderwał się na baczność.

– Pan Krzyż? – zapytał wysokim głosem.

– Tak, to ja. Przepraszam za spóźnienie. Nie było gdzie zaparkować.

Jednak Pabiś zechciał poczekać. Niech to szlag.

Wpuściłem go do środka. Garnitur miał trochę za duży. Młody na dorobku.

– Próbował już pan tej paskudnej kawy z automatu? – zapytałem.

– Nie. Wolałem nie ryzykować. jeżeli nie ma pan nic przeciwko, chciałbym przejść do rzeczy. Mam jeszcze parę spraw do załatwienia.

Młody i niecierpliwy. Na nosie wciąż miał pryszcze. Tak mi się przynajmniej wydawało.

– Proszę siadać.

Położyłem torbę z laptopem na biurku i usiadłem naprzeciw prawnika.

– Jak panu mówiłem przez telefon, państwo Helena i Zdzisław Węglarzowie zatrudnili mnie jako pełnomocnika – zaczął Pabiś. – Ich syn zaginął. Dodatkowo jest poszukiwany przez policję w sprawie o morderstwo.

– Kiedy pana zatrudnili?

– Dziś rano. Właśnie od nich przyjechałem.

– Czy ich syn to zrobił?

– Co?

– Czy zabił Emilię Płazę?

– Nie zrobił tego.

– Skąd pan wie?

– Tak mi powiedzieli.

Zakaszlałem nieco demonstracyjnie.

– Dobrze. Przyjmijmy, iż tego nie zrobił. Jaka by była w tym moja rola?

– Chcemy, żeby go pan znalazł. Za opłatą oczywiście.

– Oczywiście.

Najlepiej wydaje się nie swoje pieniądze, ale nie powiedziałem tego na głos. Nie chciałem się nad nim pastwić. W końcu młody i niedoświadczony.

– I co dalej?

Popatrzył zdezorientowany.

– Co dalej, jak go znajdę? – rozwinąłem pytanie.

– jeżeli Alan Węglarz jest niewinny, nie ma sensu, żeby się ukrywał. W ten sposób narobi sobie więcej problemów. W interesie rodziców jest, żeby wrócił do domu i wyjaśnił wszystko policji.

– Coś panu wytłumaczę, bo chyba nie wziął pan jednej rzeczy pod uwagę. Chłopaka szuka policja. Jest podejrzany o morderstwo. jeżeli wezmę tę sprawę, będę musiał ją zgłosić organom ścigania. W świetle prawa będę zobowiązany przekazywać bieżące informacje z mojego śledztwa.

– jeżeli tego zażądają.

– Tak. A jeżeli uznają, iż coś zatajam, mogą mnie oskarżyć o utrudnianie dochodzenia. Poza tym jeżeli oni coś spieprzą w trakcie poszukiwań, to znając ich metody, zwalą winę na mnie.

– Za bardzo się pan nimi przejmuje. – Machnął ręką.

Wstałem.

– Słuchaj, chłopcze. Jesteś jeszcze młody i wydaje ci się, iż świat należy do ciebie. Robię trochę w tej branży i wiem, jak jest. Poza tym w razie ewentualnego procesu mogą powołać mnie na świadka. Tajemnica zawodowa detektywa dla dobra procesu może zostać uchylona. To nie to samo co tajemnica adwokacka.

Prawnik też wstał.

– Panie Norbercie, zachowuje się pan, jakby nie chciał tego zlecenia. Mówi mi pan o rzeczach, z których doskonale zdaję sobie sprawę. Rozumiem pańskie obawy, ale mimo wszystko gra jest warta świeczki. Państwo Węglarzowie mają trochę oszczędności i zrobią wszystko, żeby pomóc synowi. Poza tym zna pan policjantów zaangażowanych w sprawę Emilii. Sam pan jej szukał. Jest pan w temacie. I nikt nie będzie od pana wymagał działań sprzecznych z prawem.

– Gdy szukałem Emilii, rodzice Alana nie byli zbyt rozmowni.

– Teraz będą. Powiedzą panu więcej niż policji. – Wyciągnął jakieś papiery z teczki. – To jest umowa. Proszę.

Stawka wydawała się uczciwa. Ciekawe, ile pan prawnik od nich wyciągnie. Pewnie wydoi ich co do złotówki. Chyba go nie doceniłem. Młodzi nie mają skrupułów.

– Są teraz w domu?

– Tak. Cieszę się, iż się pan zgodził. Myślę, iż obaj jesteśmy w stanie im pomóc. Ma pan bardzo dobre opinie w internecie. No i działa pan sam. Tak jak ja.

– Jestem wzruszony.

Radosław Pabiś popatrzył na mnie zdziwiony. Po chwili dotarło do niego, iż żartowałem.

– Aha. No tak. – Zaśmiał się sztucznie.

***


Ciąg dalszy przeczytasz w "Strażniku jeziora" Michała Zgajewskiego (Wydawnictwo Agora 2024). Książka jest dostępna w wersji papierowej, e-booku i audiobooku – czyta Grzegorz Małecki.

Idź do oryginalnego materiału