Niniejsza notka przeznaczona jest tylko dla osób, które albo już widziały „Kler”, albo nie zamierzają oglądać. To złożony thriller, w którym kolejne elementy układanki wskakują na miejsce na długo po wyjściu z kina, dlatego należy unikać spojlerów.
Trailer intencjonalnie wprowadza widza w błąd. Tym, których zniechęcił do oglądania (sam do nich należałem!), jednak proponuję zobaczyć. Ostatnie słowo przed przejściem do ostrych spojlerów: to wcale nie jest film antykościelny.
Widziałem w paru miejscach opinię, iż Janusz Gajos powtarza swoją rolę Wielkiego Złego z „Człowieka z żelaza” czy „Psów”. Tak może się wydawać gdy się widziało tylko trailer, ale…
[dalszy ciąg to już spojler].
Arcybiskup Mordowicz nie jest złym człowiekiem. Z pewnością ma inne kryteria „dobra” i „zła” niż ja czy moi PT komcionauci, ale byłbym dupa nie postmodernista, gdybym tylko z tego powodu uważał go za złego.
On jest szczery, gdy mówi, iż najważniejsze dla niego jest dobro Kościoła – które rozumie m.in. jako wyciszanie wszystkich afer mogących zagrozić wizerunkowi KK. W imię tego dobra jest gotów zrobić dużo, ale nie wszystko.
Finałowy plot twist pokazuje nam, iż za najgorsze rzeczy, które odchodzą w otoczeniu Mordowicza, odpowiada ktoś inny. Biskup jest mistrzem zakulisowych deali, ale nie jest złodziejem, molestatorem ani szantażystą.
Działa raczej przez klasyczny lobbying i PR. W finale mamy scenę, w której jego ekipie udało się zatuszować pewną wielką aferę. Wszyscy przybijają sobie piątki, niczym w kancelarii prawnej po wygraniu sprawy, albo w startupie po pozyskaniu wielkiego inwestora.
Gdyby Mordowicz robił to samo, ale w imię jakiejś bliskiej nam sprawy (czy to sformowania socjaldemokratycznego rządu, czy to ukończenia Half Life 3), bardzo byśmy go lubili. I wybaczylibyśmy mu dosadny język (no cóż, to jest, k…, język elit), a także to, iż poszedł na kilka wątpliwych skrótów.
Wielkie chwilie z dziejów lewicy i rucho związkowego – rząd Attlee, New Deal, „porozumienie z ulicy Kanclerskiej” – wyglądały z grubsza podobnie. „Wy nas poprzecie w tym i owym, to my wam zagwarantujemy tamto i siamto”.
Używając metafory rolplejowej, Mordowicz jest „neutral good”. Ma silne poczucie dobra i zła (znów: niekoniecznie takie same jak my), jest gotów walczyć metodami, które niekoniecznie są przesadnie „lawful”. Ale na pewno nie jest „evil”.
Wbrew temu, co sugeruje trailer, Mordowicz jest postacią drugoplanową. Na pierwszym planie jest trójka zaprzyjaźnionych księży. Jak bym ich klasyfikował w rolplejowej metaforze?
JESZCZE GRUBSZY SPOJLER
Otóż moim zdaniem nikt tu nie jest true evil. Ten najgorszy z najgorszych, odpowiadający za większość ekranowego zła, jest „chaotic neutral”.
Jest pozbawionym empatii psychopatą. choćby nie to, iż inaczej rozumie dobro i zło, w ogóle nie rozumie takiego kryterium.
Nie ma żadnych widocznych przejawów sumienia. Wszystko jest dla niego kwestią transakcji.
Uważa, iż choćby najgorsza zbrodnia powinna mu ujść na sucho, jeżeli tu podrzuci plik banknotów, tam komuś załatwi leczenie, a zgwałconemu dziecku da konsolę do gier. I co gorsza: faktycznie mu wszystko uchodzi na sucho („Kler 2” byłby o jego karierze w Watykanie).
Pozostali dwaj bohaterowie są moim zdaniem „neutral good” (Kukuła, taki mini-Mordowicz) i „lawful good” (Trybus). Trybus byłby idealnym księdzem, gdyby nie idiotyzm celibatu.
Jest za bardzo „lawful”, żeby to rozwiązać jak inni księża, którzy mają konkubinę gdzieś na boku, a parafia z jakiegoś powodu to akceptuje. Woli odejść.
Ze strony prawicowców, którzy nie widzieli filmu, mieliśmy falę wypowiedzi typu „znam fajnego księdza, dlaczego Smarzowski takich nie pokazał”. Otóż pokazuje fajnych, ale pokazuje też mechanizmy, promujące kariery niefajnych.
Celibat powoduje selekcję negatywną do zawodu, a nieprzejrzyste mechanizmy promują awans ludzi takich jak Lisowski. To oni kontrolują tą maszynerię, choćby jeżeli decyzje sygnuje jakiś Mordowicz.
O tym problemie wiadomo od dawna. Piszą o tym od dawna także osoby sprzyjające Kościołowi, z prawej i z centrowej. Mówił też o tym były ksiądz Charamsa, medialna gwiazda sprzed kilku sezonów (w otoczeniu Mordowicza jeden z księży tak dokładnie kopiuje jego manieryzmy, jakby go udawał w „Uchu Prezesa”).
Szeroko pojęci „Lisowscy” to wspólny problem wierzących i niewierzących. Bardziej choćby wierzących, bo się z nimi częściej stykają – ale w nas rykoszetem uderza grabież majątku publicznego i dewastacja praworządności, dokonywana przez prokuratorów chroniących pedofili w sutannach („to było tylko ciumkanie”, etc.).
Jak wierzący tego wreszcie nie ogarną, będziemy musieli to w końcu posprzątać za nich.