Nie pracowała, a większość czasu poświęcała synkowi. Aby zapomnieć o problemach, czasami wychodziła z rodzinnego domu, aby się zabawić. 13 sierpnia 1999 roku wyszła na godzinę i… zniknęła.
Małgorzata mieszkała z rodzicami i dwiema młodszymi siostrami w Siemiatyczach. Wcześniej, kiedy skończyła podstawówkę, poznała starszego od siebie Roberta J., też z Siemiatycz, pracującego fizycznie. Kiedy była uczennicą szkoły rolniczej, zostali parą i Małgorzata dość gwałtownie urodziła dziecko. W czasie, który opisuję, adekwatnie sama wychowywała dwuletniego synka, bo nie mogła liczyć na pomoc rodziców, którzy od miesięcy zarabiali na życie w Belgii. Robert płacił alimenty i pomagał częściowo w wychowaniu dziecka. Odwiedzał je zgodnie z wyznaczonymi terminami, jednak między dawną parą nierzadko dochodziło do awantur. Robert miał pretensje do dziewczyny o to, iż lubi zabawę, imprezy, iż zbyt często chodzi na dyskoteki w nieodpowiednim towarzystwie. Był też zazdrosny o starszego mężczyznę, z którym ostatnio się spotykała. Kolejnym podłożem konfliktów był pomysł dziewczyny, aby z dzieckiem wyjechać do rodziców. Jednak na taki ruch potrzebna była zgoda ojca na wyrobienie paszportu dla dziecka. Robert kategorycznie odmawiał.
Policja, a także rodzice Małgorzaty twierdzili, iż dziewczyna we adekwatny sposób opiekowała się dzieckiem. Korzystała też z pomocy swych sióstr.
Najważniejsze daty w opisywanym dramacie to 13 i 14 sierpnia 1999 roku. Małgorzata do południa spędzała w domu czas z dzieckiem. Później, pozostawiwszy syna pod opieką młodszej siostry, z koleżanką wybrała się do miejscowości Kłopoty-Stanisławy. Tam obie spędziły kilka godzin przy ognisku u znajomych. Małgorzata wróciła do domu około godziny 2 w nocy. To podobno nie spodobało się dawnemu partnerowi.
Przedpołudnie 14 sierpnia Małgorzata znowu spędziła w domu z dzieckiem. Tego dnia Robert miał 25. urodziny i z tej też okazji spędził z małym kilka godzin. Według jego późniejszych wyjaśnień umówił się wówczas z Małgorzatą, iż 15 sierpnia, w niedzielę, wybiorą się w trójkę do cyrku.
Między godziną 19 a 20 Małgorzata wpadła do koleżanki z tego samego bloku. Poprosiła ją, aby ta chociaż przez godzinę popilnowała synka, gdyż musi się koniecznie spotkać w ważnej sprawie z koleżanką. Gosia się zgodziła.
Co się dalej działo z Małgorzatą – nie wiadomo. Ponieważ do rana nie odebrała swego synka, Gosia powiadomiła o tym jej siostrę. Oficjalnie o zaginięciu poinformowano policję dopiero dwa dni później – 17 sierpnia.
Cztery miesiące później, 25 grudnia, kobieta, która zbierała gałęzie na opał w zaśnieżonym lesie (było to w miejscowości Olendry w gminie Siemiatycze), znalazła szczątki zwłok. Dość gwałtownie ustalono, iż jest to szkielet Małgorzaty. Policja miała wąskie grono podejrzewanych o tę zbrodnię, ale nikomu nie postawiono zarzutów.
Minęło 10 miesięcy od zbrodni, kiedy to kryminalni z podlaskiej policji zwrócili się do mnie z prośbą o nagłośnienie sprawy w telewizyjnym Magazynie „997”. Mieli pewne podejrzenia co do sprawcy i przewidywali, iż zamieszanie związane z prezentacją sprawy na ekranie przyśpieszy rozwiązanie zagadki. I tak też się stało. Tuż po programie rozdzwoniły się telefony. Mieszkańcy Siemiatycz i okolic wskazali jako zabójcę byłego konkubenta Małgorzaty. Okazało się, iż policja miała go od dawna na oku, ale brakowało dowodów. Osaczony przez policję, kiedy po programie znano już więcej szczegółów, Robert przyznał się do zbrodni.
Przesłuchiwany 27-letni Robert J. opowiedział śledczym, co wydarzyło się po jego wizycie i spotkaniu z dzieckiem. Otóż Małgorzata potajemnie, nie mówiąc nic siostrom, umówiła się na wieczór z dawnym partnerem na podmiejskich błoniach (polana na Rososze) – miała nadzieję, iż Robert zgodzi się wreszcie na wyrobienie paszportu synkowi i jego wyjazd do Belgii. Kiedy się tam spotkali, zaczęło się od piekielnej awantury o paszport. Robert twierdził, iż nigdy się nie zgodzi na wyjazd dziecka. Padły ciosy. Małgorzata broniła się i też nie była dłużna napastnikowi. Kopnęła go w krocze i mocno podrapała mu twarz. Po chwili zaciągnął dziewczynę przed samochód. Uderzał jej głową o maskę, dusił. Kiedy przestała oddychać, wrzucił ciało do auta i wywiózł do lasu w okolicy Olendry. Tam zamaskował zwłoki, przykrywając je gałęziami i liśćmi. Ponieważ miał szramę na twarzy, dwa dni po zbrodni pojawił się w Komendzie Policji w Siemiatyczach… i zgłosił, iż napadnięto go w domu i pobito. Sprawców tego zdarzenia nie znał. Po zatrzymaniu przyznał się do zbrodni. W 2001 roku, kiedy rozpoczął się jego proces, odwołał wcześniejsze wyjaśnienia i nie przyznał się do winy. Twierdził, iż był katowany przez policjantów i powtarzał wersję, do której rzekomo zmusili go śledczy. Sąd nie dał temu wiary i skazał Roberta J. na 25 lat więzienia.