Antek Frankiewicz
No i rozpoczęliśmy budowę. Szło wolno, bo tato wybrał czasochłonną, choć nieco tańszą metodę wznoszenia piwnic – prawie wszystko własnymi rękoma, prawie wszystko na własnych plecach. Prawie, bo ziemi z głębokich wykopów nie mieliśmy czym wywieźć i trzeba było wynająć człowieka z furmanką. Beton łatwiej i szybciej wylewało się też w kilka osób, chociażby przy pomocy kogoś, kto obsługiwał wypożyczoną betoniarkę lub taczką podwoził urobioną masę. Kamienie, którymi ojciec uzupełniał betonową mieszankę wlewaną do szalunków dostarczaliśmy sami – z reguły w tak zwanym międzyczasie. Kamienie te, latami zwożone przy okazji prac polowych, leżały na kilku pryzmach znajdujących się w różnych miejscach podwórka.
Roboty ciągnęły się dość wolno, niemniej pierwszy strop zalaliśmy jeszcze w końcu października i od tego momentu nastąpił czas odpoczynku. Kto pamięta rzeczywistość tamtych lat, ten wie, iż spokoju jednak nie było zbyt wiele. Zima i wiosna upłynęły zatem na mozolnym zdobywaniu zleceń, przydziałów i gromadzeniu materiałów. Prace wznowiliśmy dopiero pod koniec czerwca następnego roku i ze zdecydowanie większą liczbą pracowników. Kiedy mury zaczęły się piąć ku górze, wzrosło też zainteresowanie sąsiadów i znajomych, spośród których wielu gnieździło się w byle jakich lepiankach skleconych zaraz po bombardowaniu we wrześniu 1939 roku lub w domach prowizorycznie odbudowanych już po wyzwoleniu. Wtedy jeszcze nikt nikomu niczego nie zazdrościł, a zdecydowana większość zwyczajnie cieszyła się widząc, iż komuś niebawem poprawi się byt. Co więcej, znaczna część z tych zainteresowanych sama marzyła o tym, żeby zamieszkać w nowym, porządnym domu.
Wtedy trafił nam się jeden gość szczególny – pan Antoni. Początkowo nie zwracaliśmy uwagi na jego wyjątkową ciekawość i szczegółowość zadawanych przez niego pytań. Zawracał głowę, odciągał murarzy od roboty, tato jednak – widząc jego wielkie zaangażowanie – skrupulatnie objaśniał i pokazywał plany. Najwięcej uwagi gość poświęcił na schody z suteryny na parter, których jeszcze nie było, choć ich wykonanie zaplanowano w poprzednim etapie budowy, jeszcze w zeszłym roku. W końcu przyszła pora na obiad i wszyscy zajęli się tym, co było na talerzach, a nie marudzeniem o cegle i wapnie. Nasz gość zrozumiał, iż nie ma już szans na jakąkolwiek rozmowę i gwałtownie się ulotnił. niedługo wszyscy zapomnieli o tym incydencie, a po odpoczynku spokojnie ruszyli do pracy.
Spokój trwał jednak tylko dwa dni. Trzeciego dnia, zaraz po tym, jak udało się wyrobić jedną betoniarkę zaprawy, budowę odwiedzili inni goście. Była to trzyosobowa komisja przysłana z banku, która chciała sprawdzić postępy budowy. Nikt jednak nie zawracał sobie głowy fundamentami, szerokościami ścian czy grubością stropu. Każda z tych trzech osób interesowała się tylko jednym – tymi nie wylanymi jeszcze schodami. Długo by wspominać te wszystkie idiotyczne pytania, te insynuacje i niegrzeczne zachowania inspektorów wobec mojego taty i murarzy.
Stanęło na tym, iż budowa nie idzie zgodnie z planem i trzeba wstrzymać finansowanie. Próżne były tłumaczenia taty, iż schodów nie ma, bo ekipa z zakładu komunalnego montująca wodomierz – jeszcze przed wylaniem fundamentów, źle oceniła odległości i przed budową schodów zwyczajnie wodomierz trzeba będzie przenieść w inne miejsce. Na nic zdały się też zapewnienia, iż usterka ta będzie usunięta przy wylewaniu kolejnego stropu, a teraz są roboty ważniejsze do wykonania. Po kontroli pozostał wredny protokół i wielki niesmak.
Pracy jednak nie wstrzymaliśmy kierując się zasadą – zapewne, jak większość Polaków w podobnych sytuacjach, iż nie będzie jakiś urzędnik – kancelista pluł nam w twarz… Następnego dnia tato sam pojechał do banku z małą awanturą, wszystko skończyło jednak jego ugodowe oświadczenie złożone na piśmie, iż stwierdzone „usterki” usunie w ciągu dwóch najbliższych miesięcy.
Po powrocie taty jego sukces był gorąco komentowany, zarówno przez murarską ekipę, jak i przez domowników. I wtedy nagle wszyscy zaczęli kojarzyć fakty i wyszło, iż nasze problemy zaczęły się zaraz po wizycie tego „specjalnego” gościa, który tak dokładnie wypytywał o najmniejsze szczegóły.
– A to skurwysyn jeden, a to menda, a to złamas pieprzony! To kapuś jeden! Pod jego adresem sypały się najróżniejsze „uprzejmości”. Nikt jednak nie zamierzał odpłacać mu jakąś krzywdą czy zwyczajnym mordobiciem. Tylko mama wieczorem przypomniała sobie pewien epizod ze wspólnego dzieciństwa spędzonego z Antosiem. A było to tak.
Zaraz po wojnie mama bawiła się z grupą rówieśników w okolicach tzw. sulejowskich „Górek”. Owe „Górki” były pozostałością po piecach do wypalania wapna, które wznoszono kopiąc obszerne i dość głębokie doły. Później układano w nich drewno, a na tym drewnie kamień wapienny przywieziony z pobliskich kopalni.
Nie wszyscy bawili się jednakowo. Jeden z uczestników tej zabawy, mieszkający nieopodal Antek, znikał gdzieś na jakiś czas, potem wracał i znowu się bawił. Dzieci postanowiły sprawdzić, co się z tym Antkiem dzieje… Poszły za nim raz i drugi. W końcu zobaczyły jak Antoś zagląda do jednego sąsiada, potem do drugiego, aż wreszcie włazi na podwórze trzeciego. Tam zastał otwarte drzwi do przedsionka chałupy. Pomyszkował trochę, ale dalej wejść mu się nie udało. Wychodząc spojrzał na ściereczkę powieszoną nieopodal drzwi i doznał olśnienia. Pod nią wisiało kilka pętek pachnącej kiełbasy! Antoś rozejrzał się ostrożnie czy nikt nie nadchodzi i cap! Złapał dwa piękne pętka i w nogi! Do dzieci nie wrócił jednak od razu. Pobiegł na swoje podwórze i tam – w starej rozpadającej się już szopce – ukrył zrabowane skarby. niedługo Antoś zajrzał do szopki jeszcze raz – żeby urwać i skosztować kawałek swojej zdobyczy.
Zabawa w podchody trwałaby prawdopodobnie jeszcze dość długo, gdyby ciszy nie rozdarł przeraźliwy krzyk kobiety!
– A to smyk, a to łobuz, a to huncwot jakiś! Ukrod mi kiełbasę!
Na wrzask zaraz stawili się inni mieszkańcy i śledztwo ruszyło natychmiast. Pierwszymi podejrzanymi stały się, co oczywiste, dzieci bawiące się nieopodal chałupy. Antoś nic nie powiedział, to i one, najwyraźniej bojąc się oskarżenia o współudział w jego zbrodni, też nic nie powiedziały.
Dopiero następnego dnia – wskutek dość energicznych przesłuchań we własnych domach – dzieci zdecydowały się wyznać jak to faktycznie było. Prawda gwałtownie dotarła do sporej grupy mieszkańców i ci kupą postanowili odwiedzić poszkodowaną. Naturalnie, gadanie wystraszonych dzieciaków nie było wystarczającym dowodem przestępstwa i cała procesja postanowiła udać się dalej – do matki złodzieja. Długo, bardzo długo trwały słowne utarczki, aż wreszcie ktoś rezolutnie zaproponował: to pokażcie, gdzie on to schował!
I znowu procesja ruszyła w drogę, tym razem do owej rozpadającej się szopki. Dowód udało się znaleźć prawie natychmiast, tyle tylko, iż już nie w całości. Widać Antosiowi zasmakowała kradziona kiełbasa i po skończonej zabawie jeszcze nie raz podbiegał do szopy, żeby urwać i zjeść jej kolejny kawałek. Gdyby gryzł tylko z jednego, to nikt by nie mógł mu zarzucić kradzieży dwóch pętek kiełbasy, a tak wszyscy na własne oczy zobaczyli niedojedzone dowody jego potwornej zbrodni!
I wtedy stał się cud. W matkę Antosia, która do tej pory hałaśliwie sprzeciwiała się oskarżeniom zebranych, jakby wstąpił diabeł! Rycząc, wyjąc, ze wścieklizną w oczach rzuciła się na biednego Antosia z kijem wyrwanym z pobliskiego płotka. I biła na oślep: po rękach, po nogach, po głowie i po plecach, z rzadka tylko trafiając w pośladki.
Oburzony jej okrucieństwem tłum w końcu stanął w obronie biednego chłopca. Matce wyrwano narzędzie tortur i przytrzymano ją, żeby trochę ochłonęła. Stan oczekiwania trwał dłuższą chwilę. Kiedy już było jasne, iż agresorka nie ma siły, żeby dalej bić swojego nieszczęsnego syna, ona pogardliwie spojrzała w jego stronę i wysyczała przez zęby:
– Jo cie bije nie za to żeś wziun, tylko za to, iż nie umiołeś schować!
→ Tomasz Miller
Drugi fragment książki „Wesołe miasteczko”. Opowiedziane w niej historie zostały oparte na faktach, jedynie nazwiska bohaterów uległy zmianie.
5.10.2025
• collage: barma / Gazeta Trybunalska
• „Wesołe miasteczko”: > tutaj
• więcej tekstów autora: > tutaj
Tomasz Miller – mieszkaniec Sulejowa, ur. w roku 1965. Pasjonat lokalnej historii oraz kultury. Promotor wydarzeń kulturalnych, wydawca serii „Biblioteka Sulejowska”, w której ukazało się już 15 pozycji. Jego ostatnia książka nosi tytuł „Legendy z dawnego Sulejowa”.