Historię pani Klaudii opisał lokalny serwis TVN Warszawa. Kobieta w ostatnią środę, 18 grudnia, jechała do Warszawy na nagrania związane z pracą. Z jej relacji wynika, iż na Dworzec Centralny dojechała z opóźnieniem.
Jak przyznała, od początku chciała zamówić taksówkę z popularnej aplikacji, ale zrezygnowała, bo czas oczekiwania był zbyt długi. Po chwili oczekiwania miał podejść do niej "postawny mężczyzna" i zapytać, czy nie potrzebuje taksówki.
Co ciekawe, kobieta wyraźnie zapytała o cenę.
– Zapytałam go o cenę, ponieważ znałam przybliżony koszt takiej trasy z aplikacji. Zakomunikował, iż trochę więcej, w końcu to taksówka, a nie aplikacja. Dopytałam, o ile więcej, na co on, iż kwota będzie zgodna z taryfą – relacjonowała w rozmowie z TVN Warszawa.
Gdy taksówka dotarła na miejsce (czyli z Dworca Centralnego na ulicę Konstruktorską na Mokotowie), jej kierowca zażądał od pasażerki 360 zł. Kobieta chciała wiedzieć, skąd taka wysoka kwota.
Niewzruszony kierowca stwierdził, iż taką ma taryfę. Okazało się, iż taryfa faktycznie była rozpisana – mikrodrukiem na rozsuwanych drzwiach jednak z pozycji pasażera samochodu nie było jej widać. Dopiero po opuszczeniu samochodu można było ją dostrzec.
Kobieta wyznała w rozmowie z medium, iż musiała zapłacić za przejazd, bo inaczej mężczyzna nie wypuściłby jej z pojazdu.
– Musiałam zapłacić. Miał nade mną przewagę. Jeden, tylko on mógł mnie wypuścić z samochodu, dwa był postawnym mężczyzną – wyjaśniła.
Pani Klaudia sprawę zgłosiła na policję na dworcu. Dowiedziała się wówczas, iż mężczyzna znany jest już mundurowym, a takich jak on jest znacznie więcej. Z relacji policji wynika, iż pod Dworcem Centralnym działa szajka, która "sprytnie omija prawo". Nie są taksówkami, a "przewozem osób" i mogą wystawiać rachunki za przejazdy na ogromne kwoty.