Zima tamtego roku na Podlasiu była bezlitosna – mróz łamał choćby czterdziestostopniowe rekordy, a nocą termometry zamierały jeszcze niżej, jakby sama natura wystawiała ludzi na próbę.
– Janek, otul się porządnie! Włóż ten sweter, wełniany, który dla ciebie zrobiłam – mówiła Jadwiga, żegnając męża przed pracą.
Choć ziąb ścinał kości, gospodarstwo nie mogło czekać. Głodne i niecierpliwe krowy domagały się opieki. Janek, już niemłody, na progu emerytury, szykował się do codziennych obowiązków. Jadwiga zaś została w domu – czekała na córkę z wnukiem, ale ta zadzwoniła z miasta:
– Mamo, dopóki mróz nie odpuści, nie ryzykujemy wyjazdu. Przyjedziemy w weekend.
– Mądrze, córeczko. A nuż autobus zepsuje się w taki mróz? Trzymajcie się ciepło – odparła Jadwiga, chowając niepokój.
Odłożywszy słuchawkę, zamyśliła się, sięgając pamięcią w przeszłość. Przed oczami stanęła jej zima sprzed niemal pół wieku, gdy jako młoda Jagna z przyjaciółką Basią wybrały się do głuchej wsi, do babci Basi. Wtedy też mróz szczypał niemiłosiernie, sięgając trzydziestu pięciu stopni, ale młodzieńcza energia dodawała otuchy.
– Jagno, pojedź ze mną do babci! – namawiała Basia. – Ferie zimowe, sama się nudzę, a ty zobaczysz naszą wioskę. Prawda, iż jeszcze kawał drogi od wsi, ale damy radę!
Obie miały po szesnaście lat. Jagna, przekonawszy matkę, spakowała się w drogę. Ciepłe ubranie, zawadiacki duch – mróz był im niestraszny. Autobus dowiózł je do większej wsi, ale dalej kierowca odmówił jazdy:
– Koniec trasy! Zawieja zasypała drogę, traktor nie przejedzie. Nie ruszę, utkniemy! – burknął, ignorując protesty pasażerów.
Jagna z Basią, jak inni, wysiadły.
– Jagno, do wioski jeszcze ze dwanaście kilometrów – westchnęła Basia. – Gdzie w taki mróz? Chodźmy do cioci Zosi, siostry mamy. Przenocujemy, a rano zobaczymy. Mama dała adres na wszelki wypadek.
Tak też zrobiły. Ciocia Zosia nakarmiła je gorącym żurem, napoiła herbatą z miodem, położyła w maleńkiej izdebce. A rano sąsiad, wujek Wojtek, zgodził się podwieźć je saniami do wioski. Ciocia Zosia ułożyła to już wieczorem:
– Wojtek, weź dziewczyny, muszą do babci.
– A czemu nie? – odparł dobrodusznie. – Z wiatrem je zawieziemy!
Jagna z Basią wgramoliły się na sanie.
– No, dziewczęta, przykryjcie się kożuchem, bo zmarzniecie! – Wojtek troskliwie otulił je ciężkim futrem i ruszył koniem.
Sanie pomknęły po ośnieżonym trakcie. Za wsią ciągnął się las sosnowy, a dalej – bezkresna równina, przykryta białym całunem. Droga była wyboista, miejscami zawiana, ale koń szedł pewnie.
– Wujku Wojtku, a ile pan ma lat? – spytała Basia, by przerwać ciszę.
– Koło siedemdziesiątki – uśmiechnął się. – Ale jeszcze daję radę! Latem owce pasę, jestem bacą. Nasza równina to widok – wszystko kwitnie, pachnie. Przyjedźcie latem, zobaczycie!
**Gawędziarz z duszą**
Wujka Wojtka we wsi lubiano. Serdeczny, otwarty, umiał opowiadać tak, iż zapominało się o mrozie i długiej drodze. Gadali o byle czym, aż nagle Wojtek, zmrużywszy oczy, rzekł:
– Tą samą drogą, dziewczęta, przywiozłem swoją Hanię. Dawno, z pięćdziesiąt lat temu. Ukradłem ją, można powiedzieć…
– Jak ukradł? – zdziwiła się Basia. – Opowiedzcie, wujku!
– Tę babcię Hanię, co nas żegnała? – dodała Jagna.
– Tę, moją Hanusię – skinął głową, a oczy mu zabłysły. – Wtedy była dziewczyną, młodą jak wy.
Jagna z Basią zamilkły, by nie uronić słowa.
– Dawno to było – zaczął Wojtek. – Pojechałem do tej wioski, gdzie was wiozę. Ojciec wysłał mnie do brata, wuja Macieja. Miałem dwadzieścia pięć lat, nieżonaty, wciąż szukałem takiej, co by serce rozpaliła. W naszej wsi nie znalazłem.
Przyjechał Wojtek do wuja Macieja. Ten miał syna, Kazika, w wieku Wojtka.
– Witaj, Wojtaszek! – przywitał go Kazik. – Ojciec w stajni, zaraz wróci. A wieczorem pójdziemy do świetlicy, u nas dziewczęta pierwsza klasa!
W świetlicy huczała muzyka. Dziewczęta wirowały w tańcu, podbiegały do Wojtka, ciągnęły w wir. ale on, odpocząwszy, ujrzał ją – tę, która właśnie weszła. Niska, z długim, lnianym warkoczem, w białych filcowych butach i zgrabnym kożuszku, odgarniała chustę, a jej policzki pałały od mrozu.
– Kazik, kto to? – spytał Wojtek, nie odrywając wzroku.
– Hania, córka wuja Grzegorza, naszego sąsiada. Dobra dziewczyna, ale ojciec to zwierz. Nikt z nim nie zadziera – odparł Kazik.
Wojtek nie zwlekał – podszedł do Hani. Tańczyli cały wieczór, śmiali się, rozmawiali. Hania okazała się lekka, szczera. Potem on z Kazikiem odprowadzali ją do domu. Kazik odszedł, zostawiając ich samych pod gankiem.
Odtąd Wojtek często zaglądał do wioski. Hania rozpalała mu krew, nie dawała spokoju. ale gdy pewnego razu wspomniał o ślubie, zobaczył jej łzy:
– Ojciec nie wyda mnie do innej wsi. Mówi, iż za wcześnie, i iż już jest lokalny kandydat. Zabrania mi się z tobą widywać.
– Nie, Haniu, tyś moja – stanowczo rzekł Wojtek. – Czekaj, przyjadę po ciebie.
**Pogoń w nocGdy Wojtek zatrzymał sanie i stanął twarzą w twarz z rozgniewanym ojcem Hani, jego słowa i upór sprawiły, iż surowy Grzegorz w końcu ugiął się pod ciężarem córki łez i własnych wspomnień młodości.