Zagadkowa śmierć Jolanty Brzeskiej. Po 14 latach od tragedii dotarliśmy do akt sprawy

3 godzin temu
Zdjęcie: Warszawskie Stowarzyszenie Lokatorów im. Jolanty Brzeskiej, Marcin Kozłowski, Marta Kondrusik/Gazeta.pl


Portal Gazeta.pl przeanalizował kilka tysięcy stron dokumentów umorzonego w ubiegłym roku śledztwa w głośnej sprawie śmierci Jolanty Brzeskiej. 14 lat po tragedii ujawniamy nowe szczegóły.


Jolanta Brzeska zginęła 1 marca 2011 roku, mieszkała w kamienicy na warszawskim Mokotowie częściowo zreprywatyzowanej przez Marka M.
Po dwóch latach śledztwo umorzono, w 2016 r. na wniosek Zbigniewa Ziobry znów je podjęto
Jak wynika z lektury akt, do których dotarł portal Gazeta.pl, Marek M. był badany wariografem.
W 2022 r. na policję zgłosił się istotny świadek, który mógł widzieć ostatnie chwile Jolanty Brzeskiej
Z akt, które zbadaliśmy, wynika, iż organizmie kobiety stwierdzono obecność leku uspokajającego
Biegły: ilość substancji użytej do podpalenia Jolanty Brzeskiej należy liczyć w litrach


Dwóch policjantów z Ursynowa przyjechało do Lasu Kabackiego w Warszawie. Przyszło zgłoszenie o płonącym ciele kobiety. Funkcjonariuszy wezwał świadek.
Był 1 marca 2011 r., okolice godziny 17. Aleja Brzóz.


REKLAMA


Fragment notatki policyjnej: [Mężczyzna - red.] oświadczył, iż szedł skrajem lasu i zauważył płomień. Myśląc, iż to ognisko, podszedł do miejsca zdarzenia, wtedy zorientował się, iż to ciało kobiety. Zostało ugaszone przy pomocy gaśnicy. Denatka leżała na brzuchu. Ciało spalone na całej powierzchni.
W aktach znajdujemy też zeznania świadka.
- W pierwszym momencie pomyślałem, iż to podpalony manekin, ale gdy zbliżyłem się jeszcze bardziej, stwierdziłem, iż to ciało człowieka. Wokół ciała nie zauważyłem żadnych śladów, leżała tylko jasna torba. Ciało ciągle się paliło (...), już się nie ruszało, brak było oznak życia - zeznawał mężczyzna. Dodał, iż od razu wezwał policję. Twierdził, iż na patrol czekał ok. 20 minut.
W środku materiałowej torby, która leżała obok kobiety, znajdował się zegarek na rękę, pęk kluczy i fragmenty "Gazety Wyborczej".


Obok były też okulary, rozbite szkło, najprawdopodobniej z butelki, trochę plastiku.
Na miejsce przyjechało pogotowie, straż pożarna, grupa dochodzeniowo-śledcza.
Był też przewodnik z psem. Pies skierował się początkowo w stronę powsińskiego domu kultury. Przeszedł kilkaset metrów, doprowadził do polany, ale ostatecznie zawrócił w kierunku zwłok. Krótko mówiąc, zatoczył koło, nie udało się ustalić, skąd przyszła kobieta.
Świadek: W odległości kilkuset metrów od tych zwłok widziałem, iż jakieś osoby paliły ognisko w miejscu tam wyznaczonym. Było tam trzech mężczyzn i jeszcze za nimi były jakieś osoby. (...) Osoby będące przy tym ognisku zachowywały się normalnie i nic szczególnego nie zwróciło mojej uwagi.


Zobacz wideo Miejsce odnalezienia ciała Jolanty Brzeskiej (nagranie ze stycznia 2025 r.)


Dwa dni później mokotowska prokuratura wszczęła śledztwo ws. nieumyślnego spowodowania śmierci kobiety. Jeszcze wtedy śledczy nie wiedzieli, czyje ciało znaleziono.
Sekcja zwłok wykazała "rozległe zmiany termiczne" przy jednoczesnym braku "innych obrażeń mechanicznych mogących mieć wpływ na zgon".
Torba, klucze i but zostały okazane kobiecie, która pod koniec lutego zgłosiła zaginięcie swojej 26-letniej córki. Kobieta się wahała, nie wykluczyła, iż rzeczy mogły należeć do jej dziecka, ale nie miała pewności. Konieczne było przeprowadzenie badań DNA.
Cztery dni po tym, gdy znaleziono ciało zmarłej, zgłoszenie o zaginięciu złożyła na policji córka 64-letniej Jolanty Brzeskiej. I jej również okazane zostały rzeczy znalezione w Alei Brzóz. Rozpoznała je.


- Pamiętam, jak pokazano nam, mam na myśli siebie i córkę Jolanty, worek z rzeczami Joli. Pamiętam ten smród, zapach z tego worka. Dla mnie było czuć stacją benzynową - zeznawała kilka lat później znajoma zmarłej.
Badanie DNA potwierdziło już bez żadnych wątpliwości: znaleziona kobieta to Jolanta Brzeska.
Tak, jakby wyszła na chwilę
Jolanta Brzeska mieszkała w kamienicy przy ul. Nabielaka 9 na Mokotowie. Gdy przez kilka dni nie odpowiadała na telefony swojej córki, ta, zanim zgłosiła zaginięcie, postanowiła wejść do mieszkania mamy. Jolanta Brzeska zwykle zostawiała drzwi zamknięte na dwa z trzech zamków, tak też było tym razem.
Fragment zeznań córki: Przy drzwiach stała torebka, co mnie bardzo zdziwiło, ponieważ moja mama nigdzie nie wychodzi bez torebki lub portfela. Portfel był w torebce, był w nim dowód osobisty. W torebce było wszystko, to, co mama zwykle nosi: grzebień, chusteczki higieniczne, chusteczki wilgotne, baterie do aparatu słuchowego.


Kobieta wychodziła z domu bez torebki tylko wtedy, gdy przychodził listonosz. Dzwonił domofonem i trzeba było do niego zejść po schodach.
Zegarek zwykle zakładała na rękę rano i zdejmowała dopiero na noc. Dlaczego więc w chwili jej śmierci znajdował się w materiałowej torbie?
W kuchni niepozmywane naczynia po obiedzie. Przy zlewie ok. trzech-czterech kg ziemniaków, najprawdopodobniej Jolanta Brzeska zamierzała robić kopytka. W dużym pokoju pranie przyszykowane do prasowania. W mieszkaniu panował porządek, żadnych śladów szarpaniny, plądrowania. W torebce dowód wypłaty. Jolanta Brzeska kilka godzin przed śmiercią wypłaciła z banku 900 zł. Pieniądze były w mieszkaniu, nikt ich nie ukradł.
Brakowało zimowej kurtki do połowy uda, z kapturem, o kolorze kawy z mlekiem.


Ustalono, iż 1 marca między godz. 9 a 10 Jolanta Brzeska była na poczcie, odebrała cztery pisma od komornika. Najpewniej nie była nimi zaskoczona, biorąc pod uwagę sytuację, w której się znajdowała.
Następnie brała udział w zajęciach Uniwersytetu Trzeciego Wieku w Mazowieckim Centrum Kultury i Sztuki. To był wykład zatytułowany "Górny Śląsk - plebiscyty, powstania". Jej zachowanie nie wskazywało na to, iż coś działo się nie tak.
- Zajęcia skończyły się po godz. 12. Wyszłyśmy z budynku, chwilę porozmawiałyśmy i rozstałyśmy się na skrzyżowaniu ulic Orlej i Elektoralnej. W chwili rozstania zachowywała się normalnie, była spokojna i kiedy odchodziła, mówiła, iż jedzie do domu. Wtedy widziałam ją po raz ostatni - mówiła jedna z uczestniczek.
Tego dnia Jolanta Brzeska kupiła (a może dostała?) świeży numer "Gazety Wyborczej". Nie wiadomo, dlaczego akurat właśnie ten, bo nie kupowała prasy codziennie.


W środku m.in. wywiad z transplantologiem Robertem Beclerem o symbolicznym tytule: "O śmierci trzeba mówić prawdę".
Po godz. 13 poszła jeszcze do banku, by wypłacić pieniądze. Potem poszła do domu. Z mieszkania musiała wyjść w pośpiechu między godz. 14 a 16. Już nigdy do niego nie wróciła.
W ramach eksperymentu procesowego sprawdzono, iż autem przejazd z ul. Nabielaka do Alei Brzóz zająłby około 26 minut. Komunikacją miejską, a potem piechotą - ponad godzinę.


Kamienica przy ul. Nabielaka 9 Fot. Adam Stępień / Agencja Wyborcza.pl


- Moja mama bała się sama chodzić do lasu, nie miała kompletnie orientacji przestrzennej, miała lęk przestrzeni, lęk wysokości. Ostatnie wycieczki, jakie odbywała do lasu, miały miejsce za życia ojca i zupełnie nie były one w Parku Powsin. (...) Moja mama nigdy nie miała myśli samobójczych - podkreślała córka Jolanty Brzeskiej.
Podczas pierwszego przesłuchania stwierdziła, iż "nic jej nie wiadomo, żeby mamie ktoś groził". Jolanta Brzeska miała jednak mówić znajomym i bliskim, iż boi się Marka M.
Aktywna emerytura
Jolanta Brzeska osiem lat przed śmiercią przeszła na wcześniejszą emeryturę. Była pracowniczką biurową w dziekanacie Politechniki Warszawskiej.
- Była bardzo solidnym pracownikiem. Jak trzeba było podpisać listę do godz. 8:05 i ktoś tego nie zrobił, to lista była przez nią zabierana. Pracownik mógł się na tą listę wpisać później, ale już z adnotacją o spóźnieniu - mówiła potem śledczym jedna z koleżanek z pracy.


Z mężem Kazimierzem miała jedną córkę. Małżonek zmarł nagle pod koniec 2007 r. Znajomi Brzeskich twierdzili wręcz, iż pogorszenie stanu zdrowia wynikło ze stresu i problemów, które pojawiły się rok wcześniej.
Jolanta Brzeska nie pasowała do stereotypowego wizerunku emerytki. Ubierała się na kolorowo. Chodziła na aerobik, nordic walking. Lubiła spacery w Łazienkach.
Szalała na punkcie swojego kilkuletniego wnuka. W wykładach Uniwersytetu Trzeciego Wieku uczestniczyła od dobrych kilku lat.
Pewnie jeszcze bardziej korzystałaby z emerytury, gdyby nie jej wysokość - co miesiąc wpływało na konto zaledwie ok. 1,3 tys. zł.


W wieku 53 lat zrobiła prawo jazdy, bo marzył jej się wyjazd w Bieszczady, a tłuc się pociągiem nie miała ochoty.
Znajomi i sąsiedzi wspominają ją jako miłą i kulturalną osobę, ale niezbyt wylewną. Nie opowiadała o swoich prywatnych sprawach, o uczuciach, emocjach. Bardziej skupiała się na działaniu. Chętnie pomagała innym.
Kamienice wracają do "właścicieli"
Do działania zmusiło ją to, co wydarzyło się w 2006 roku. Lawina późniejszych zdarzeń sprawiła, iż Jolanta Brzeska stała się bohaterką warszawskich działaczy o prawa lokatorów.
Rodzina Brzeskich mieszkała w lokalu komunalnym w przedwojennej kamienicy na ul. Nabielaka 9 od początku lat 50. Ojciec pani Jolanty brał udział w jej odbudowie, dlatego dostał wtedy przydział. Trzy pokoje, łączna powierzchnia to prawie 80 m2. Ostatnią umowę z dzielnicą na korzystanie z mieszkania rodzina podpisała pod koniec lat 90.


Od lat w Warszawie trwała już wtedy reprywatyzacja, czyli zwrot nieruchomości. Chodziło o te budynki lub grunty, które zostały przed laty odebrane właścicielom i przejęte przez miasto na podstawie wydanego w 1945 roku tzw. dekretu Bieruta.
W procesie zwrotów dochodziło jednak, delikatnie mówiąc, do wielu nieprawidłowości. Stąd często w tym kontekście w medialnych doniesieniach można było przeczytać wręcz o "aferze reprywatyzacyjnej" i "reprywatyzacyjnej mafii".
W skrócie: na rynku zaczął kwitnąć "handel roszczeniami" do kamienic, czyli kupowanie praw do ich odzyskania.
"Zbywanie omawianych praw odbywało się częstokroć w niejasnych okolicznościach, w szczególności za cenę znacznie niższą niż ich wartość rynkowa i przy wykorzystaniu trudnej sytuacji materialnej lub życiowej właścicieli hipotecznych albo ich spadkobierców. W efekcie tego wydawano liczne decyzje zwrotowe na rzecz podmiotów, które nie były bezpośrednio pokrzywdzone nacjonalizacją gruntów" - wskazywała w 2023 r. komisja ds. reprywatyzacji nieruchomości warszawskich.


W stolicy zwrócono kilka tysięcy nieruchomości. Stowarzyszenie "Miasto Jest Nasze" wyliczyło, iż warszawska reprywatyzacja w latach 2002-2016 mogła dotknąć bezpośrednio łącznie ok. 55 tys. osób. Tylko dla wąskiej grupy z nich była ona korzystna (np. właścicieli domów jednorodzinnych).
Mieszkańcom reprywatyzowanych kamienic niejednokrotnie znacznie podwyższano czynsze, wymuszano na nich wyprowadzkę, dochodziło też do aktów przemocy, zastraszania, a w końcu eksmisji.
Marek M. przejmuje mieszkania
Również nieruchomość przy ul. Nabielaka 9, w której mieszkała Jolanta Brzeska, była objęta dekretem Bieruta. Udział w roszczeniach do budynku kupił przed 2002 r. Marek M., były antykwariusz.
Nie była to jedyna kamienica, która interesowała Marka M. Łącznie został właścicielem lub współwłaścicielem kilkunastu nieruchomości, miał też apetyt na zdecydowanie więcej. Jego działania opisywała w licznych artykułach Małgorzata Zubik z "Gazety Wyborczej".


W 2006 r. ówczesna prezydentka Warszawy Hanna Gronkiewicz-Waltz na podstawie wcześniejszych decyzji Samorządowego Kolegium Odwoławczego i szefa MSWiA ustanowiła na 99 lat prawo użytkowania wieczystego ponad połowy części gruntu przy ul. Nabielaka 9 na rzecz siedmiu osób, w tym właśnie Marka M.
Reszta - ok. 45 proc. - przysługiwała właścicielom pozostałych wyodrębnionych i sprzedanych wcześniej lokali.
W listopadzie 2006 r. Marek M. kupił udziały od innych nowych współwłaścicieli. W efekcie wszystkie dziewięć mieszkań (będących do tej pory w zasobie miejskim) należało do niego. Zależało mu na tym, by gwałtownie je sprzedać.
Niemal wszyscy lokatorzy opuścili mieszkania po krótszym lub dłuższym czasie.


Jolanta Brzeska i jej mąż wcale nie mieli jednak zamiaru się wyprowadzać. W mieszkaniu zameldowani byli też córka Brzeskich i jej syn, ale w praktyce od kilku lat oboje mieszkali już pod Warszawą.


"Państwa umowa najmu lokalu z m.st. Warszawa wygasła i utracili Państwo tytuł prawny do zajmowanego lokalu" - napisał Marek M. w piśmie do Brzeskich w 2006 r.. Poinformował, iż muszą płacić "odszkodowanie" za każdy miesiąc, do momentu, aż zwolnią mieszkanie. Od 1 maja 2006 r. miało być to blisko dwa tys. zł. Razem z zaliczkami za wodę i śmieci - ponad 2,4 tys. zł.
Z raportu portalu szybko.pl wynika, iż w pierwszym kwartale 2006 r. średnia cena wynajmu trzypokojowego mieszkania na Mokotowie wynosiła niemal 2,4 tys. zł.
Rzecz w tym, iż Brzescy płacili do tej pory miastu miesięcznie ok. 600-700 zł. Stawka narzucona przez M. była więc czterokrotnie wyższa. Małżeństwo było na emeryturze, łącznie miało do dyspozycji z tego tytułu 2,3 tys. zł miesięcznie. Kazimierz Brzeski pracował, co przynosiło dodatkowy tysiąc.


"Pamiętam moją wizytę u rodziców. Siedziałam i jadłam obiad, zadzwonił dzwonek do drzwi. Tata otworzył i weszli ludzie. Cała grupa, z 10 osób. Czuli się lepiej jak u siebie, choćby nie pytali, czy mogą wejść, chodzili jak po swojej własności, zaglądali nawet, co zjadam. A my, jak w transie, choćby nie protestowaliśmy" - opisywała córka Jolanty Brzeskiej w jednym z pism do urzędników.
"Na Nabielaka rozpoczęły się rzeczy straszne. Pewnego dnia o godz. 21 rodzice podczas oglądania telewizji usłyszeli odgłos cięcia sztab antywłamaniowych. To właściciel włamywał się do swojego mieszkania w asyście policji oraz ok. 10 innych podejrzanych osób (przypominających moim rodzicom "karki")" - dodała. Ostatecznie Marek M. wtedy do mieszkania nie wszedł.
- Była taka sytuacja, iż musieliśmy zrobić samodzielność każdego z lokali, robi to architekt. Musieliśmy wejść do lokali i architekt musi zmierzyć lokale. Pojechaliśmy na ul. Nabielaka i Jolanta Brzeska nie chciała nas wpuścić, wezwana była policja. Nie miałem z nią sporu z jakimiś wyzwiskami, normalnie z nią rozmawiałem - tłumaczył potem M.
Fragment zeznań byłego mieszkańca kamienicy: Miasto oddało Markowi M. również grunt przy kamienicy, czyli podwórko za domem i teren przed kamienicą. (...) M. zniszczył ogrodzenie, chodnik, zakazał chodzenia po terenie podwórka, a tam stał kontener na śmieci, który siłą rzeczy musiał zostać przeniesiony przed budynek.


Marek M. miał rzucać na zebraniach wspólnoty złośliwe uwagi na temat Jolanty Brzeskiej. Określany był jako arogancki, pogardliwy wobec ludzi. Ktoś stwierdził nawet, iż się "panoszył", iż bywał agresywny w swoim wypowiedziach. Niektórzy wskazywali, iż potrafił być także miły i kulturalny.
Walka Brzeskich
Małżeństwo od początku nie chciało odpuścić. Brzescy wychodzili z założenia, iż umowa, którą podpisali pod koniec lat 90. z dzielnicą, wciąż obowiązywała, a żądania Marka M. dotyczące odszkodowań uważali za bezpodstawne. Przekazali więc mężczyźnie, iż będą mu przesyłać na wskazane przez niego konto ok. 680 zł. Tyle samo, ile do tej pory przekazywali do urzędu.
Rozpoczęła się wymiana pism, a choćby pozwów. Marek M. informował o rosnących zaległościach, Jolanta Brzeska twardo domagała się uzasadnienia dla podwyżek i wyliczeń.
W sierpniu 2006 r. Marek M. żądał od Brzeskich opróżnienia piwnicy. W tym samym okresie jeden z bliskich współpracowników Marka M., Hubert M., wyniósł z pralni na klatkę schodową należącą do małżeństwa pralkę. Bo Brzeskim, jak zaznaczał, z pralni korzystać już nie było wolno.


Marek M. podczas przesłuchania na policji w 2006 r.: Nie można w żaden sposób porozumieć się z Brzeskimi, oni choćby nie życzą sobie, aby otrzymywać korespondencję. Z innymi lokatorami nie mam żadnego problemu, niektórzy za porozumieniem opuścili lokale.
Sąsiadka Jolanty Brzeskiej: Właściciel czasami przychodził do pani Joli, ale ona go nie wpuszczała.
W październiku 2006 r. umorzono dochodzenie ws. gróźb karalnych kierowanych przez Marka M. wobec Jolanty i Kazimierza Brzeskich.
Marek M. nie zamierzał rezygnować. W styczniu 2007 r. choćby zameldował się w mieszkaniu Brzeskich. W lutym decyzja została uchylona, bo zgodnie z przepisami powinien faktycznie tam mieszkać.


Jolanta Brzeska wraz z mężem zaangażowała się w działalność Warszawskiego Stowarzyszenia Lokatorów. Wiedzieli, iż nie są jedynymi, którzy mają taki problem. Członkowie WSL organizowali protesty, demonstracje, nagłaśniali problem eksmisji lokatorów reprywatyzowanych kamienic. Wzajemnie wspierali się na sądowych rozprawach, przychodzili na sesje Rady Miasta.


Jolanta Brzeska źródło: Warszawskie Stowarzyszenie Lokatorów im. Jolanty Brzeskiej


Działacz Warszawskiego Stowarzyszenia Lokatorów: Jola była silną psychicznie kobietą, nie załamywała się problemami, najlepiej czuła się wśród ludzi.
Jolanta Brzeska była konkretna, zdarzało jej się przerwać czyjąś wypowiedź, jeżeli ktoś mówił nie na temat.


- Zdarzało się, iż na spotkaniach Stowarzyszenia ktoś powiedział, iż nie pozostaje nic innego, jak "strzelić sobie w łeb". Jola wtedy mówiła: "nie rób nikomu przyjemności, tylko walcz o swoje". Była w tym zdeterminowana. (...) Od śmierci Joli lokatorzy przejmowanych kamienic przestali walczyć. Większość oddawała zajmowane przez siebie lokale bez jakiejkolwiek próby walki - relacjonowała inna osoba.
"Nie wiem co, ale coś róbmy" - miała mawiać Jolanta Brzeska na spotkaniach.
Ostatni raz była na zebraniu 25 lutego. Cztery dni później już nie żyła.
Fragment zeznań córki Jolanty Brzeskiej: Moja mama poświęciła się studiowaniu prawa lokalowego, mieszkaniowego. Absolutnie nie poddawała się i stała się pewnego rodzaju ekspertem, potrafiła napisać pismo, pozew, odpowiedź na pozew, prócz tego doradzać innym.


W maju 2008 r. wraz z trzema innymi osobami mieszkającymi w innych kamienicach Jolanta Brzeska złożyła do prokuratury "doniesienie o zorganizowanej grupie przestępczej".


Chociaż nasze kamienice odzyskali różni ludzie, to my padliśmy ofiarami tej samej grupy, która wyspecjalizowała się w odbieraniu rzekomo zagrabionego majątku przez komunistyczne władze. Piszemy "rzekomo", gdyż w przypadku kamienic, w których mieszkamy, prawa własności są mocno wątpliwe. Nie mamy pojęcia, kogo faktycznie reprezentują panowie oddelegowani do kontaktów z nami, lokatorami


- czytamy w zawiadomieniu.
"Nie mamy żadnych konkretnych dowodów na ich przestępczą działalność, poza naszą intuicją, logicznym rozumowaniem i kilkoma podejrzanymi pełnomocnictwami" - dodali autorzy pisma. W październiku 2008 r. odchodzenie w tej sprawie zostało umorzone.
Wiadomo, iż w kwietniu 2008 r. Jolanta Brzeska przyszła też do siedziby CBA i poinformowała o tym, iż Marek M. "usiłuje usunąć najemców". Żadnego postępowania w związku z tym nie wszczęto.


W lipcu 2007 r. mokotowski sąd nakazał rodzinie opuszczenie mieszkania. Niecały rok później Sąd Okręgowy w Warszawie zmienił ten wyrok i oddalił powództwo o eksmisję oraz zapłatę.
W marcu 2009 r. Marek M. przekazał swój udział w kamienicy na ul. Nabielaka matce, Barbarze Z. W praktyce wciąż zajmował się sprawami mieszkań.
W kwietniu 2010 r. Jolanta Brzeska dostała pismo od matki Marka M., z którego dowiedziała się, iż ma dodatkowo płacić też 500 zł za korzystanie z przejścia i przejazdu do i z budynku. Zareagował wtedy Zarząd Wspólnoty Mieszkaniowej, który wyraził zgodę na bezpłatne korzystanie.
Marek M. proponował Jolancie Brzeskiej pieniądze za to, by się wyprowadziła. Stopniowo podnosił kwoty, miały sięgać ostatecznie 120 tys. zł.


- Mama nie za bardzo mu wierzyła. Za pierwszym razem, kiedy próbowała się dogadać, to niby umówili się do notariusza. Pięć minut przed wyjściem dostała SMS, iż odwołują. I tak było kilka razy - mówiła potem córka Jolanty Brzeskiej.
Marek M. twierdził natomiast, iż Jolanta Brzeska żądała od niego większej kwoty, argumentując to tym, iż za 120 tys. zł nie kupiłaby wtedy mieszkania, choćby o wiele mniejszego. Lokal na Nabielaka był wtedy wart co najmniej 800 tys. zł.


Kamienica przy ul. Nabielaka 9 Fot. Adam Stępień / Agencja Wyborcza.pl


Fragment zeznań córki Jolanty Brzeskiej: Nigdy nie było tak, iż mama definitywnie zaniechała prób dogadania się z M. i zawarcia z nim ugody. Mam wrażenie, iż cały czas uważała, iż do ugody dojdzie. (...) Mama na pewno obawiała się M. i jego współpracownika. Nie wiem, z czego te obawy wynikały, możliwe, iż rodzice chronili mnie przed częścią informacji. Wiem, iż nie parkowali samochodu przed domem, parkowali go codziennie dwie ulice dalej.


Znajoma Jolanty Brzeskiej: Marek M. i jego współpracownik nigdy nie grozili Joli w mojej obecności. Jola nigdy nie mówiła mi, żeby ktoś z nich jej groził pozbawieniem życia lub zdrowia. We wrześniu 2010 r. otrzymałam ofertę od M., iż "ozłoci mnie" w zamian za mediację z Jolą. Absolutnie się nie zgodziłam.
Jolanta Brzeska miała powiedzieć w trakcie rozmowy z jedną ze swoich znajomych, iż osobom powiązanym ze sprawą jej kamienicy "morderstwo się nie kalkuje, iż to jest układ czysto biznesowy, iż to są zbyt duże pieniądze w grze, żeby ryzykować czynem, za który są najwyższe kary".
Sąd: Jolanta Brzeska musi się wyprowadzić
Wszystko wskazywało jednak na to, iż walka Jolanty Brzeskiej zakończy się porażką. W listopadzie 2009 r. Sąd Rejonowy dla Warszawy-Mokotowa nakazał Jolancie Brzeskiej opuszczenie mieszkania, bez prawa do lokalu socjalnego.
- Ówczesna linia orzecznicza sądów warszawskich była korzystna dla grup reprywatyzujących kamienice - komentował kilka lat później prawnik reprezentujący jedną z rodzin lokatorów.


Jeszcze w 2009 roku Jolanta Brzeska zwróciła się do mokotowskiego ratusza z wnioskiem o inny lokal z miejskich zasobów. Dostała odmowę, bo kolejka była długa, a lokali brak.
Z korespondencji wynika, iż w październiku 2010 r., na pięć miesięcy przed śmiercią Jolanty Brzeskiej, Urząd Miasta interweniował w sprawie warszawianki u władz dzielnicy. Władze Mokotowa stały jednak na stanowisku, iż skoro córce i wnukowi przysługiwał lokal socjalny, a Jolancie Brzeskiej nie, to mogła zamieszkać z nimi. Na takie rozwiązanie jednak nie chciała się zgodzić.
W tym samym okresie Jolanta Brzeska dowiedziała się od Barbary Z., iż wysokość comiesięcznego odszkodowania wzrosła już do 2,8 tys. zł. Łączne zaległości wyliczono na ponad 40 tys. zł. To było niecałe pół roku przed śmiercią mieszkanki kamienicy.
- Wiem, iż mama miała pieniądze na spłatę długów, ale nie robiła tego, bo wiedziała, iż jak spłaci jeden dług, to właściciel zażąda wyższego czynszu i wpadnie w nowe długi - mówiła śledczym córka Jolanty Brzeskiej.


Część emerytury Jolanty Brzeskiej była pobierana na poczet długów. W lutym 2011 r. w mieszkaniu przy ul. Nabielaka pojawił się komornik. Spisał protokół zajęcia rzeczy i zapowiedział, iż w marcu ma odbyć się licytacja. Najdrożej wyceniane były dwa samowary (po 500 zł), mniej telewizor (200 zł) i zegar w drewnianej obudowie (300 zł). Łącznie kilkadziesiąt przedmiotów. W związku z tragedią do licytacji nie doszło.
"Widać było ogień i ciemny dym"
Początkowo analiza wykazała na ubraniach Jolanty Brzeskiej obecność węglowodorów o składzie charakterystycznym dla oleju napędowego. Później krakowski Instytut Ekspertyz Sądowych doszedł do wniosku, iż była to nafta.
Córka Jolanty Brzeskiej: Nie zauważyłam, aby w domu mojej matki kiedykolwiek była nafta albo produkty ropopochodne. Nigdy nie widziałam i nie słyszałam od mojej matki, aby coś takiego kupowała.
Na osmolonych fragmentach szkła i fragmentach plastikowej butelki nie stwierdzono odcisków palców. Ekspert z Laboratorium Kryminalistycznego KSP uznał, iż szkło to mniej niż połowa rozbitej butelki, prawdopodobnie po zagranicznym alkoholu.


Sekcja zwłok wykazała, iż gdy pojawił się ogień, Jolanta Brzeska jeszcze żyła. Jak przyczynę śmierci wskazano wstrząs termiczny (oparzeniowy). Doszło również do podtrucia tlenkiem węgla.
Krakowski Instytut Ekspertyz Sądowych im. prof. dra Jana Sehna w swojej pierwszej opinii nie był w stanie jednoznacznie wskazać, kiedy doszło do podpalenia. Biegli nie mogli też określić na podstawie ułożenia zwłok, czy kobieta dokonała samospalenia, czy też podejmowała działania obronne.
Próbki pobrane z ciała działaczki przeanalizowano pod kątem obecności alkoholu, amfetaminy, opiatów, kokainy, benzodiazepin, barbituranów, kannabinoli i metadonu. Jolanta Brzeska nie była pod ich wpływem.


Jolanta Brzeska - neon przy ul. Emilii Plater 29 w Warszawie Fot. Adam Stępień / Agencja Wyborcza.pl


W lipcu, po czterech miesiącach, prowadzenie śledztwa przejął Wydział do Walki z Terrorem Kryminalnym i Zabójstw Komendy Stołecznej Policji. Wcześniej czynności wykonywała Komenda Rejonowa Policji Warszawa II.
W lipcu 2011 r. na policję zadzwonił informator, który twierdził, iż związek ze śmiercią Jolanty Brzeskiej ma trzech mężczyzn, w tym jeden, który zajmuje się wyłudzeniami haraczy.
W aktach odnajdujemy zapis rozmowy oficera dyżurnego KSP z informatorem. Mężczyzna mówił policjantowi, iż chciał porozmawiać o "pani Brzeskiej z Lasów Kabackich".
- Pani Brzeskiej? - pytał policjant.
- Tak.


- A kto to jest?
Funkcjonariusz wypytał mężczyznę o szczegóły. Policjanci badali ten wątek, ustalali dane wymienionych mężczyzn.
Okazało się, iż informator był poszukiwany listem gończym i w przeszłości był ukarany za wywołanie fałszywego alarmu o planowanym zabójstwie. Swoją wersję podtrzymywał. Twierdził, iż trzech mężczyzn miało zawieźć kobietę do lasu na Kabatach i tam podpalić, bo była "głupia" i nie chciała iść na ugodę. Jeden z nich miał się tym chwalić wręcz publicznie, przy obcych osobach.
Zeznania złożyła też dawna znajoma mężczyzny. Tłumaczyła, iż miała w przeszłości przez niego problemy, iż ją nachodził i wymyślał na swój temat "niestworzone historie". Również biegły psycholog radził, by z ostrożnością traktować opowieści mężczyzny. Policjanci i tak analizowali ten scenariusz. Nie znaleziono jednak dowodów, które mogłyby wskazywać, iż ci mężczyźni mieli jakikolwiek związek z tragedią.


Śledczy próbowali też ustalić, czy ktoś wystawił na sprzedaż zaginione aparaty słuchowe Jolanty Brzeskiej. Bezskutecznie. Nie znaleziono też karty miejskiej, którą posługiwała się kobieta podczas przejazdów autobusami i tramwajami. Brakowało również kolczyków.
Przesłuchani zostali też uczestnicy ogniska, które odbywało się kilkaset metrów od Alei Brzóz, miejsca śmierci kobiety.
Fragment zeznań jednego ze świadków: Doszło do nas dwoje starszych ludzi, małżeństwo, które uprawia tzw. nordic walking. Chwilę z nami porozmawiali. Potem poszli w stronę lasu. (...) W pewnym momencie zauważyłem, jak te osoby wracają szybkim krokiem przez ścieżkę na polu. Zauważyłem, iż są bardzo przestraszeni. Powiedzieli, iż tam przy brzózkach pali się człowiek. (...) Widać było ogień i ciemny dym. (...) Ogień zobaczyliśmy dopiero, jak wskazało go nam małżeństwo. Nie słyszeliśmy żadnych krzyków czy też innych odgłosów. Nie widzieliśmy żadnych samochodów czy motorów.


Miejsce, w którym odnaleziono ciało Jolanty Brzeskiej Marcin Kozłowski/Gazeta.pl


Przeprowadzono eksperyment procesowy. Policjanci chcieli sprawdzić, czy istniała możliwość, by uczestnicy ogniska usłyszeli jakieś dźwięki pochodzące z miejsca odnalezienia ciała Jolanty Brzeskiej. Krzyki mogły być słyszalne (ale tylko pod warunkiem panującej wokół absolutnej ciszy), natomiast głośne rozmowy i uruchomiony silnik auta - już nie.
Analiza z miejskich kamer monitoringu kilka wniosła. Kilka minut po godz. 13 zauważono na skrzyżowaniu ul. Puławskiej i Goworka kobietę, która rzeczywiście przypominała Jolantę Brzeską. Do dziś nie wiadomo adekwatnie, czy była to ona. Sprawdzono też bilingi zmarłej i świadków.
Nie obyło się bez błędów. Jak wynika z lektury akt udostępnionych portalowi Gazeta.pl, w październiku 2011 r. biegły odmówił analizy torby, zegarka, okularów, fragmentów gazet i wieczka od napoju pod kątem obecności substancji łatwopalnych. "Ze względu na niehermetyczne zapakowanie materiałów dowodowych oraz na fakt długiego czasookresu od ich zabezpieczenia do dostarczenia do badań (siedem miesięcy) odstąpiono od przeprowadzenia badań" - czytamy w jego decyzji.
Miesiąc po śmierci Jolanty Brzeskiej jedna z jej znajomych wyciągnęła z pogorzeliska fragmenty odzieży kobiety. Z niewiadomych powodów nie zostały zabezpieczone od razu przez policję. Do oględzin nadpalonych kawałków przez funkcjonariuszy doszło dopiero we wrześniu 2012 r.


"Dążyła jedynie do tego, aby umorzyć jej wszelkie zaległości"
Marek M. został przesłuchany w listopadzie, osiem miesięcy po śmierci Jolanty Brzeskiej. Z relacji mężczyzny wynika, iż w niedługo przed tragedią, w lutym, spotkał się z Brzeską na jej prośbę w kawiarni na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie. W spotkaniu miał uczestniczyć też Hubert M., który pomagał Markowi M. w zarządzaniu mieszkaniami.
W notatkach zmarłej rzeczywiście znajduje się zapis opatrzony datą 13.02.2011 r. - "Spotkanie z M. i M. Porozumienie?".
Jolanta Brzeska miała zapytać tego dnia Marka M., jakie są jego warunki, by sprawa z mieszkaniem się skończyła.
- Nie umiałem odpowiedzieć jej na to pytanie, ponieważ wiedziałem, iż komornik zajął jej rentę i przekazuje jakieś pieniądze na konto mojej matki oraz iż wyznaczony jest termin licytacji ruchomości [przedmiotów - red.] z mieszkania zajmowanego przez Brzeską. Brzeska wiedziała o terminie tej licytacji - mówił Marek M.


Jolanta Brzeska miała, według Marka M., zadeklarować, iż wyprowadzi się w ciągu sześciu miesięcy, pod warunkiem iż Marek M. nie będzie już domagał się od niej zaległych odszkodowań. Mężczyzna twierdził, iż Brzeska nie żądała żadnych dodatkowych pieniędzy. Chciała tylko umorzenia długów i zakończenia sprawy z komornikiem. Miała wręcz powiedzieć, iż "z tego mieszkania na pewno z długami nie wyjdzie".
- Dążyła jedynie do tego, aby umorzyć jej wszelkie zaległości zaległe i przyszłe, a wobec takiego umorzenia ona nie będzie sprawiała problemu przy orzeczeniu eksmisji. (...) Na spotkaniu nie udało się osiągnąć kompromisu - potwierdzał Hubert M.
Marek M. podczas przesłuchania: Wobec jej stanowiska, powiedzianego tak, jakby to jej się należało, to ja zrozumiałem, iż nie ma o czym dalej rozmawiać. Według mnie ugoda polega na tym, iż obie strony coś dają, a lokal i tak byłby zwolniony przez komornika. (...) Jak szliśmy na spotkanie z Hubertem M., to chciałem darować ten cały dług, ale byłem przekonany, iż będzie prosiła o to darowanie i iż uzgodni bardzo pilny termin wyprowadzenia się z lokalu. Natomiast takie twarde stanowisko nie dawało żadnych podstaw do spełnienia jej życzenia.
Następnego dnia współpracownik Marka M. rzeczywiście przysłał Jolancie Brzeskiej SMS-a: "Podczas wczorajszego spotkania niestety nie została osiągnięta decyzja o przychyleniu się do pani propozycji. Przepraszam, Hubert M.".
Marek M. zaznaczał, iż o śmierci Jolanty Brzeskiej dowiedział się telefonicznie od jej córki. Wskazał, iż nigdy nie był w Lesie Kabackim. Podobnie Hubert M.
Hubert M. przekonywał, iż śmierć Jolanty Brzeskiej oznaczała de facto "stratę dla właściciela w aspekcie utraty jednej z osób, od której można dochodzić spłaty odszkodowania". Bo na dzień 12 lutego 2011 r. Brzeska z córką miały być winne już ponad 67 tys. zł.
Przesłuchano też Kamila K. Mężczyzna był kierowcą Marka M., ale z materiałów sprawy wynika, iż zajmował się też innymi zleceniami. Jak twierdzili lokatorzy innej kamienicy, K. miał na polecenie swojego szefa uprzykrzać życie tym, który nie zamierzali się wyprowadzać.
- Pan K. jest w pełni zależny od M. Wykonuje jego polecenia bezkrytycznie. Były to takie krótkie polecenia, typu "podejdź tu", "weź to". Nigdy nie dyskutował z M. Według mnie to jego najwierniejszy żołnierz - mówił śledczym jeden ze świadków.
- Według mojego zdania Marek M. nic nie zyskał na śmierci Jolanty Brzeskiej z uwagi na fakt, iż posiadał wszystkie dokumenty, aby eksmitować Jolantę Brzeską, jak również stracił dłużnika. Ponadto po jej śmierci szkalowano jego dobre imię, sugerując, iż on miał związek z jej śmiercią - zaznaczył Kamil K. podczas przesłuchania.
Pod koniec marca Barbara Z., matka Marka M., złożyła wniosek o uchylenie zajęcia wynagrodzenia córki Jolanty Brzeskiej. W lipcu Marek M. w imieniu matki znów zawnioskował o zajmowanie jej pensji na poczet długów. Zabezpieczone wcześniej klucze od mieszkania Jolanty Brzeskiej odebrał we wrześniu 2012 r.
Tak zginęła Jolanta Brzeska? Biegli o możliwym przebiegu wydarzeń
W grudniu 2012 r. biegli z krakowskiego Instytutu Ekspertyz Sądowych sporządzili portret psychologiczny ewentualnego sprawcy zabójstwa. Uznali, iż związek ze śmiercią Jolanty Brzeskiej mogła mieć więcej niż jedna osoba - dwóch lub trzech silnych mężczyzn. Niewykluczone, iż mogli już wcześniej dokonywać podobnych czynów, dobrze znali okolicę.
"Obezwładnienie ofiary, a następnie oblanie jej substancją łatwopalną i podpalenie zajęłoby pojedynczemu sprawcy znaczną ilość czasu, narażając go tym samym na ryzyko zauważenia przez przypadkowe osoby" - czytamy.
"Przypuszczalnie celem sprawców było polanie Jolanty Brzeskiej substancją łatwopalną celem zastraszenia jej. Jednak wskutek nieprzewidzianych okoliczności (np. z powodu aktywnej obrony ze strony Jolanty Brzeskiej lub innych jej działań wzmagających agresję sprawców) sprawcy dokonali jej podpalenia" - ocenili biegli.
Eksperci uznali za mniej prawdopodobny scenariusz, w którym sprawcy chcieli zabić Jolantę Brzeską w ramach zemsty czy też w celu jej wyeliminowania z dalszej walki o prawa lokatorów. Doszli do wniosku, iż wtedy napastnicy bardziej starannie ukryliby ciało.


Można jedynie przypuszczać, iż sprawcy byli osobami na tyle znanymi Jolancie Brzeskiej (bądź też przedstawili się jako osoby związane z kimś jej znanym lub zaangażowane w sprawy dotyczące odzyskiwania nieruchomości), iż nakłonili ją pod jakimś pretekstem do rozmowy i wspólnej podróży autem. Następnie prawdopodobnie została podstępem lub wbrew swojej woli przewieziona do Lasu Kabackiego, gdzie sprawcy przez oblanie jej substancją łatwopalną próbowali zastraszyć ją i nakłonić do wycofania się z aktywności w Stowarzyszeniu Lokatorów. Nieprzewidziana obrona ze strony Jolanty Brzeskiej doprowadziła do eskalacji ich agresji, skutkującej podpaleniem jej ciała


- stwierdzono.
"Dostępny materiał pozwala domniemywać, że, biorąc pod uwagę czas i miejsce zdarzenia (prawdopodobnie celowo zaplanowane wcześniej przez sprawców), sprawcy ponosili niewielkie ryzyko dostrzeżenia ich i zidentyfikowania przez osoby postronne" - wskazano.
W drugiej opinii biegli wyraźnie zaznaczyli, iż "nie znaleźli przesłanek, które przemawiałyby za tym, aby Jolanta Brzeska miała wystarczające motywy do podjęcia decyzji o samobójstwie, uwzględniając zwłaszcza historię jej życia, problemy występujące w ostatnim okresie, a także miejsce zdarzenia i mechanizm śmierci".
Prokuratura: Nie ujawniono motywu sprawcy
W kwietniu 2013 r., po dwóch latach od tragedii, Prokuratura Okręgowa w Warszawie umorzyła śledztwo.


Wiele poszlak wskazuje, iż do śmierci J. Brzeskiej przyczyniły się osoby trzecie, ale mimo istniejących wątpliwości część ujawnionych okoliczności nie pozwala także kategorycznie odrzucić wersji z zamachem samobójczym. Nielogicznym bowiem wydaje się wybór przez sprawcę miejsca, czasu i sposobu popełnienia zbrodni. Co najmniej za lekkomyślne z punktu widzenia sprawcy należy uznać pozostawienie przez niego jeszcze palących się zwłok J. Brzeskiej w miejscu, gdzie w każdej chwili ktoś mógł nadejść. Miejsce to w porze dziennej jest często uczęszczane przez spacerowiczów, zwłaszcza w godzinach wczesnopopołudniowych, gdy pozostało widno


- czytamy w postanowieniu.
Prokuratura uznała też, iż "nie ujawniono motywu, jakim miałby kierować się sprawca".
"Kwestia spornego mieszkania nie wydaje się tutaj być przekonywująca, bowiem z dokonanych ustaleń wynika, iż było tylko kwestią czasu wyegzekwowanie od J. Brzeskiej opuszczenia mieszkania na mocy wyroków sądowych" - dodano.
Przyznano jednocześnie, iż mimo wszystko "więcej okoliczności" wskazuje na zabójstwo.
Wkracza Zbigniew Ziobro
W sierpniu 2016 r. wznowienie śledztwa (a w zasadzie "podjęcie na nowo") nakazał urzędujący od kilku miesięcy minister sprawiedliwości, prokurator generalny Zbigniew Ziobro.
- Zrobimy wszystko co jest możliwe, aby ta sprawa została wnikliwie zbadana i wyjaśniona. Sprawcy takich okrutnych zbrodni jak ta nie mogą czuć się bezkarni i spać spokojnie - przekazał na konferencji prasowej.
- W prokuraturze musi wrócić zasada odpowiedzialności. Dlatego też zostanie również wszczęte postępowanie, którego celem będzie ustalenie ewentualnej odpowiedzialności prokuratorów i policjantów za rażące braki i zaniechania w pierwszym etapie tego śledztwa - dodał wtedy Zbigniew Ziobro.
I rzeczywiście, w październiku 2016 r. Prokuratura Krajowa wszczęła śledztwo ws. niedopełnienia obowiązków przez prokuratorów i policjantów z Warszawy. Przesłuchano osoby, które brały udział w pierwszym postępowaniu.
Zapoznaliśmy się z dokumentami dotyczącymi również tego postępowania. Jak ustaliliśmy, w trakcie śledztwa wykazano m.in., iż protokoły oględzin zwłok i miejsca ich znalezienia zostały sporządzone "niedokładnie" i "mogą budzić zaniepokojenie co do profesjonalizmu". Rzeczywiście, policjantka, która te protokoły spisywała, przyznała, iż robiła to pierwszy raz, nie przeszła wcześniej specjalistycznego szkolenia, a uczyła się od doświadczonej koleżanki.
Zwrócono też uwagę, iż w trakcie śledztwa nie zabezpieczono i nie wykonano oględzin samochodów, którymi w marcu 2011 r. mogli poruszać się Kamil K. i Hubert M., współpracownicy Marka M. (jego auto zostało oględzinom poddane).
Ostatecznie w lipcu 2021 r. umorzono śledztwo ws. nieprawidłowości. W decyzji stwierdzono m.in., iż "czynności w sprawie były podejmowane z pewnym opóźnieniem, jednak ich realizacja nie budzi zastrzeżeń". "Nie sposób stwierdzić istnienie złych intencji prowadzących postępowanie czy choćby brak dobrej woli" - brzmi fragment postanowienia.
Drugie śledztwo ws. śmierci Jolanty Brzeskiej
Zgodnie z poleceniem Zbigniewa Ziobry prokuratura w 2016 r. wróciła do wyjaśniania okoliczności śmierci Jolanty Brzeskiej. Śledztwo przejęła Prokuratura Regionalna w Gdańsku, przeprowadzenie czynności zlecono Centralnemu Biuru Śledczemu Policji.
Ruszyła mrówcza, żmudna praca. Gdy za pierwszym razem umorzono śledztwo, tomów w sprawie zgromadzono osiem. Gdy doszło do drugiego umorzenia w ubiegłym roku, tomów było już 56.
Przesłuchano kierowców, którzy feralnego dnia prowadzili autobus 519 jadący do Parku Kultury w Powsinie (wtedy w pojazdach na tej linii nie było monitoringu), uczestników zajęć z Uniwersytetu Trzeciego Wieku, działaczy walczących o prawa lokatorów. Dokładnie przeanalizowano zapisy z kamer monitoringu ulic, którymi mogła być wieziona Jolanta Brzeska. Próbowano uzyskać zdjęcia satelitarne wykonane 1 marca 2011 r. Nie przyniosło to żadnego przełomu.
Rozmawiano też z sąsiadami z ul. Nabielaka. Większość nie utrzymywała z Jolantą Brzeską bliższych kontaktów, poza zwykłym "dzień dobry". Wspominali ją jako miłą osobę. Część potwierdzała, iż wiedziała o jej problemach z Markiem M.
- M. jest osobą impulsywną, arogancką, potrafi się gwałtownie zdenerwować, nieprawdomówną, dążącą do celu za wszelką cenę, nie patrząc na szkody, które wyrządza - wskazywał jeden z mieszkańców.
- Wydaje mi się, iż jakby Jolanta Brzeska sama się podpaliła, to nie zrobiłaby tego w lesie, tylko gdzieś pod Pałacem Prezydenckim - oceniała inna osoba.
Przeanalizowano też dane ze stacji przekaźnikowych, te jednak nie naprowadziły śledczych na żaden ślad. Szczegóły tych analiz opisujemy w Gazeta.pl jako pierwsi.
Przykładowo, wykazały one m.in., iż o godz. 16:16 telefon Marka M. logował się w rejonie stacji na ul. Marszałkowskiej 115, znajdującej się ok. 15 minut samochodem od kamienicy na ul. Nabielaka i ok. godziny od miejsca, gdzie ok. godz. 16.55 znaleziono Jolantę Brzeską. Z kolei Hubert M. przed godz. 17 był w okolicach ulicy Waszyngtona, prawie 50 minut autem od Lasu Kabackiego.
Ponownie przeszukano teren, gdzie znaleziono ciało Jolanty Brzeskiej. W grudniu 2016 r. Centralne Laboratorium Kryminalistyczne Policji poprawiło jakość zdjęć z miejsca zdarzenia. Na jednej z fotografii widoczne były ślady krawędzi opony. Nie nadawały się jednak do badań porównawczych.


Aleja Brzóz Marcin Kozłowski/Gazeta.pl


Do badań zostały wysłane ponownie okulary Jolanty Brzeskiej. Biegli orzekli, iż znajdujące się na nich mikroślady zawierają "niespecyficzne związki chemiczne powszechnie występujące w środowisku" i wykorzystywane są np. w wyrobach kosmetycznych.
Z akt sprawy wynika, iż Centralne Biuro Śledcze Policji analizowało rozmowy telefoniczne i SMS-y co najmniej kilku osób. Ich treść nie naprowadziła jednak na żaden trop.
Marek M. podłączony do wariografu
Prokuratura wróciła też m.in. do wątku informatora, który kilka lat wcześniej zgłosił się na policję. W lutym 2017 r. zorganizowana została konfrontacja z mężczyzną, który rzekomo brał udział w zabójstwie Jolanty Brzeskiej.
Z lektury dokumentów z tamtego okresu wynika, iż doszło do pomyłki. Prokuratura wezwała inną osobę, ale o tym samym imieniu i nazwisku. Konfrontacja została powtórzona w związku z tym po dwóch tygodniach, już z adekwatnym mężczyzną. Do niczego nie doprowadziła. Poza tym na rzeczach Jolanty Brzeskiej nie znaleziono jego odcisków palców ani śladów DNA.
Policja przesłuchiwała też m.in. więźnia, który miał usłyszeć od jednego z współosadzonych o tym, iż "dwóch bandytów z gangu żoliborskiego" miało podać się za policjantów i wywabić Jolantę Brzeską z mieszkania pod pozorem pilnego przesłuchania dotyczącego spraw reprywatyzacji.
Trudno w tę wersję uwierzyć. Jolanta Brzeska, oczytana w prawie i przepisach, na pewno doskonale wiedziała, iż musiałaby wziąć na takie przesłuchanie dowód osobisty. Starannie zweryfikowałaby też tożsamość funkcjonariuszy.
Mężczyzna przyznał potem, iż widział w telewizji informacje na temat Jolanty Brzeskiej. Chwalił się policjantom, iż posiada też ważne wskazówki w innych głośnych sprawach.


Marsz pamięci przed kamienicą na ul. Nabielaka. 1 marca 2024 r. Fot. Adam Stępień / Agencja Wyborcza.pl


Śledczy próbowali za wszelką cenę odnaleźć auto, którym w marcu 2011 r. jeździł Kamil K., kierowca Marka M. Mężczyzna wyjaśniał, iż w tym samym roku (po kilku miesiącach od śmierci Jolanty Brzeskiej) sprzedał je za kilkaset złotych, przekonywał, iż nadawało się tylko na złom.
Marek M. w 2016 r.: W tamtym okresie odzyskiwałem wiele kamienic i zawsze byli jacyś lokatorzy, z którymi szło się do sądu. Nie była to odosobniona sytuacja. (...) Sprawa pani Jolanty nie stanowiła dla mnie żadnego wielkiego problemu. Można powiedzieć, iż była statystyczna.
W kolejnych zeznaniach powtarzał, iż "stracił na śmierci Brzeskiej". - Po pierwsze straciłem zapłatę, która była zasądzona i prawomocna. Straciłem komorniczą licytację przedmiotów. Co prawda córka przekazała mieszkanie, ale po bardzo długim czasie, a klucze wysłała mojej matce pocztą - wyliczał.
Z kolei Hubert M. podkreślał, iż w 2016 r. zakończył współpracę z Markiem M. - Od wielu lat starałem się ją zakończyć, bo nie odpowiadał mi sposób bycia i działania pana Marka M. Pan M. innych traktował mocno z góry - ocenił. Twierdził też, iż Kamil K. jest "bardzo konfliktową osobą".
Mężczyzn, za ich zgodą, przebadano wariografem, popularnie nazywanym "wykrywaczem kłamstw". W Gazeta.pl po raz pierwszy cytujemy opinie biegłych dotyczące wyników.
Badanie wariograficzne Marka M. przeprowadzone w 2019 r. wykazało, iż "nie ukrywa faktów dotyczących przedmiotowego zdarzenia". Pytano go m.in. o to, czy zlecił zabójstwo Jolanty Brzeskiej lub czy bezpośrednio przyczynił się do jej śmierci. Również badanie Huberta M. nie wykazało, by miał związek ze zdarzeniem.
jeżeli chodzi o Kamila K., to w przypadku części pytań uznano, iż odpowiada szczerze, a w pozostałych uznano wynik za nierozstrzygnięty.
Jak wynika z udostępnionych nam materiałów, Kamil K. został ponownie przebadany po dwóch latach, już przez innego biegłego.
Ekspert ocenił, iż mężczyzna podczas odpowiadania na pytania "reagował w sposób, jaki zwykle obserwuje się u osób odpowiadających nieszczerze". To nie oznaczało jednak, iż Kamil K. na pewno wiedział, kto zabił Jolantę Brzeską. Biegły nie wykluczył bowiem, iż mężczyzna tego nie wiedział, a jego reakcje "mogły mieć związek z przemilczanymi subiektywnymi przypuszczeniami czy wątpliwościami".
Na torbie Jolanty Brzeskiej i fragmentach gazet stwierdzono DNA choćby pięciu osób, w tym co najmniej dwóch mężczyzn. Nie stwierdzono tam DNA Marka M., Huberta M., Kamila K. ani żadnej innej osoby, której nazwisko choć przez moment przejawiało się w śledztwie.
- Nie wierzę, iż Marek M. może stać za zabójstwem Jolanty Brzeskiej. On sprawia wrażenie drobnego cwaniaczka. M. jest raptusem. Lubi mieć wrogów i sprawia mu satysfakcję kłócenie się z innymi, ale nie dokonałby takiej zbrodni. Konflikt z Brzeską był bardzo głośny i moim zdaniem ktoś mógł wykorzystać ten konflikt i wrobić M., a ona stała się ofiarą - twierdził jeden z mieszkańców kamienicy.
Faktem jest natomiast, iż po śmierci Jolanty Brzeskiej wielu warszawskich lokatorów przyznało w zeznaniach, iż zaczęło obawiać się o swoje życie.
Fragment zeznań jednego z działaczy: Uważam, iż mogło być to ostrzeżenie dla całego ruchu lokatorskiego, albowiem Jolanta była jego widocznym członkiem.
Ślady hydroksyzyny w organizmie Jolanty Brzeskiej
Zamówiono też dodatkowe opinie. W jednej z nich, autorstwa biegłych z Uniwersytetu Medycznego im. Piastów Śląskich we Wrocławiu, uznano "ze znacząco dużym prawdopodobieństwem, iż łatwopalny płyn przed swym zapłonem rozprzestrzeniał się po ciele pokrzywdzonej, gdy znajdowało się ono w pozycji horyzontalnej", czyli innymi słowy "do oblania płynem doszło w pozycji leżącej".
"Dalsze wnioskowanie prowadzi do przypuszczenia, iż pokrzywdzona w tym momencie zdarzenia nie posiadała umiejętności samodzielnego zareagowania na przebieg zdarzenia, to znaczy samodzielnego poruszania się" - oceniono.
W kolejnej opinii nie wykluczyli, iż "w momencie zgonu Jolanta Brzeska znajdowała się pod wpływem substancji, które mogły spowodować znaczne, istotne ograniczenia świadomości lub utratę przytomności". Przeprowadzone wcześniej badania toksykologiczne mogły bowiem nie wykazać np. niektórych dopalaczy, leków nasennych.
Okazuje się, iż (o czym wcześniej media informowały) późniejsze dodatkowe analizy wykazały obecność hydroksyzyny (lek uspokajający, przeciwlękowy) w próbkach pobranych z mózgu, nerek, płuc, serca i wątroby, a także krwi Jolanty Brzeskiej. Kobieta nie przyjmowała na stałe leków, które miały w swoim składzie tę substancję.
Nie można było jednak już ustalić, jak duże stężenie tej substancji znajdowało się w organizmie 64-latki w chwili śmierci, czy Jolanta Brzeska przyjęła lek sama, czy raczej został jej podany i czy faktycznie uniemożliwiłby jej reakcję obronną.


Miejsce odnalezienia ciała Jolanty Brzeskiej Marcin Kozłowski/Gazeta.pl


"Przyjmując, iż Jolanta Brzeska sama nie zażyła wykrytych w jej organizmie leków (co podkreśla córka), a ich stężenie miało poziom toksyczny, można stwierdzić, iż zostały jej w jakiś sposób podane przez sprawców w celu pozbawienia przytomności, a tym samym możliwości aktywnej obrony (...). Taki przebieg zdarzenia wskazywałby, iż sprawcy od początku dążyli do pozbawienia życia Jolanty Brzeskiej" - ocenili biegli z krakowskiego Instytutu Ekspertyz Sądowych.
Analizę przebiegu zdarzenia wykonała też Szkoła Główna Służby Pożarniczej. Cytujemy jej treść jako pierwsi.
"W momencie zainicjowania spalania ciało Jolanty Brzeskiej znajdowało się w pozycji, w jakiej zostało ujawnione przez świadka. (...) Brak jest możliwości precyzyjnego określenia, jaka ilość cieczy palnej została użyta do podpalenia. Można jedynie oszacować, iż należy liczyć ją w litrach. Stan podłoża roślinnego w obszarze ujawnienia zwłok wskazuje, iż spalanie płomieniowe cieczy trwało kilka do kilkunastu minut. Opiniujący biegli nie są w stanie wypowiedzieć się w kwestii, czy Jolanta Brzeska podejmowała akcję obronną" - czytamy.
"Ale obiecujesz mi to na pewno, obiecujesz?"
W 2022 r. na policję zgłosił się świadek, który twierdził, iż mógł widzieć Jolantę Brzeską niedługo przed jej śmiercią. Prokuratura informowała o treści zeznań mężczyzny, jednak po raz pierwszy ujawniamy ich obszerne fragmenty.
Fragment zeznań: Około dwóch, trzech godzin przed zachodem słońca w okolicy skrzyżowania trzech dróg polnych w zagajniku brzozowym widziałem w różnych odstępach czasu dwie osoby. Kobietę w przybliżeniu 55 lat, średniego wzrostu w ciemnym płaszczu, botkach, pończochach. Oraz rosłego mężczyznę, w przybliżeniu 55 lat, w ciemnym płaszczu, długim za kolana i ciemnym kapeluszu. Sylwetka filmowego agenta.
Świadek dodał, iż "wymienione osoby długo tam stały i rozmawiały, czasem dynamicznie". W pewnym momencie zauważył, iż kobieta i mężczyzna "wykonują dziwne ruchy". - Obroty, skłony, podnoszą ręce i temu podobne. Pomyślałem, kłótnia z szarpaniem. Przypuszczam, iż wtedy doszło do oblania kobiety - relacjonował. Podkreślał jednak, iż do rękoczynów nie doszło. Kobieta miała mówić do mężczyzny: "ale obiecujesz mi to na pewno, ale obiecujesz? Obiecaj mi!".
Kobieta i mężczyzna mieli się następnie rozejść. Mieli pomachać sobie na pożegnanie, a mężczyzna miał pójść w kierunku stacji metra. Miał mieć przy sobie jakiś pakunek.


Aleja Brzóz Marcin Kozłowski/Gazeta.pl


- Kobieta została, stała jak wryta na miejscu w przybliżeniu ok. 10 minut. Patrzyła na północ - wskazywał mężczyzna. Następnie miała przejść w inne miejsce zagajnika i "wykonywać w tym czasie ekspresywne ruchy, gesty przypominające modlitwy, rozpacz, klątwy i temu podobne". Miała też unosić rękę do góry, "jakby trzymała w ręku kamerę lub telefon komórkowy i ogarniała nagranie".
Przez dziesięć minut świadek nie obserwował kobiety, idąc w inne miejsce. Gdy wrócił, zobaczył ogień w miejscu, w którym wcześniej stała. - Jasny ogień o wysokości w przybliżeniu dwóch metrów trwał w przybliżeniu minutę. Następnie przygasł. Unosił się jasny dym - wspominał. Mężczyzna był przesłuchiwany kilkakrotnie, z jego udziałem został przeprowadzony też eksperyment procesowy.
Śledztwo znów zamknięte
W październiku 2024 roku Prokuratura Regionalna w Gdańsku umorzyła śledztwo, co spotkało się z falą krytyki nie tylko ze strony środowisk lokatorskich, ale także obecnej opozycji.
"Żadne obiektywne dowody nie wskazują, aby w dniu zdarzenia Marek M. lub osoby z jego otoczenia miały bezpośredni kontakt z pokrzywdzoną lub zleciły zabójstwo innym osobom" - czytamy w postanowieniu.
Dodano jednocześnie, iż "brak na miejscu zdarzenia inicjatora ognia oraz pojemnika, w którym znajdowała się substancja łatwopalna, nakazują poddać w wątpliwość, iż pokrzywdzona oblała się naftą samodzielnie i podpaliła się".
W postanowieniu odniesiono się również do zeznań świadka, który miał widzieć kłótnię między kobietą a mężczyzną w Alei Brzóz.
"Zeznania złożone przez świadka nie są wystarczające do przyjęcia wersji samobójstwa. Wskazać należy, iż świadek złożył swoją relację po jedenastu latach od zdarzenia, co mogło mieć wpływ na wartość tych zeznań" - podkreślono. Poza tym, świadek "nie widział inicjacji ognia", więc siłą rzeczy jego zeznania nie mogły rozwiać istniejących wątpliwości.
"Umorzenie postępowania na obecnym etapie nie wyklucza możliwości podjęcia dalszych działań mających na celu wyjaśnienie okoliczności śmierci Jolanty Brzeskiej w przypadku ujawnienia się nowych dowodów. Będą one bieżąco sprawdzane w celu weryfikacji poszczególnych tez i ewentualnego przyjęcia jednej z nich przy wykluczeniu pozostałych" - zapewniła Prokuratura Regionalna w Gdańsku.
"Oficjalnie informuję, iż nie będę składać zażalenia na postanowienie Prokuratora Prokuratury Regionalnej w Gdańsku z dnia 28.10.2024 dotyczące umorzenia śledztwa w sprawie śmierci mojej mamy, Jolanty Brzeskiej w dniu 1.03.2011. Bardzo proszę o uszanowanie mojej decyzji" - skomentowała w połowie listopada w mediach społecznościowych córka Jolanty Brzeskiej.
Epilog
W 2017 roku skwer między ulicami Iwicką, Zakrzewską i Sielecką na Mokotowie został nazwany skwerem im. Jolanty Brzeskiej. W 2021 r. działaczka została Honorową Obywatelką m.st. Warszawy.
Komisja ds. reprywatyzacji nieruchomości warszawskich w 2018 r. w swojej decyzji m.in. nakazała Markowi M. i jego matce Barbarze Z. wypłacić miastu blisko trzy mln zł, które zarobili na sprzedaży mieszkań w kamienicy przy ul. Nabielaka 9. Sprawa trafiła do sądu. Jak ustaliliśmy, w listopadzie ubiegłego roku Wojewódzki Sąd Administracyjny w Warszawie uchylił decyzję komisji. Wyrok nie jest prawomocny.
Co stało się z mieszkaniem Jolanty Brzeskiej? - Już dawno zostało sprzedane przez pana M. i ktoś już tam mieszka - mówiła przed dwoma laty w rozmowie z portalem I.pl córka zmarłej działaczki.
W 2018 r. Marek M. został zatrzymany przez CBA w związku z nieprawidłowościami przy reprywatyzacji kilku nieruchomości. Postawiono mu m.in. zarzut oszustwa dwóch kobiet w związku z nabyciem roszczeń do nieruchomości przy ul. Dynasy 4. Miał odkupić roszczenia warte łącznie ponad dwa mln zł za 800 zł.
Na ławie oskarżonych zasiadła też współpracująca z nim Krystyna O. W lipcu 2023 r. Marek M. został skazany na dwa i pół roku więzienia, a także karę grzywny. Krystyna O. usłyszała karę więzienia, ale w zawieszeniu. Marek M. i prokuratura złożyli apelacje, nie zapadło jeszcze prawomocne orzeczenie.
Z kolei we wrześniu ubiegłego roku uprawomocnił się inny wyrok, wydany w 2018 roku. Marek M. został wtedy ukarany grzywną w wysokości 60 tys. zł. Sprawa dotyczyła zatajenia przez niego faktu śmierci osoby, którą chciał reprezentować w postępowaniu dotyczącym zwrotu jednej z nieruchomości.
W 2023 r. Naczelny Sąd Administracyjny unieważnił z kolei przejęcie przez Marka M. budynku przy ul. Hożej 25a.
Artykuł przygotowaliśmy na podstawie dokumentów uzyskanych z Prokuratury Regionalnej w Gdańsku. Była to część (ok. siedem tys. z 11 tys. kart) materiałów znajdujących się w ponad 50 tomach.
Jak przekazała nam prokuratura, całość akt nie została nam udostępniona z uwagi na to, iż "w aktach sprawy zgromadzone zostały dane wrażliwe dotyczące nie tylko pokrzywdzonej, ale również innych osób", a dane te "nie mają znaczenia dla ustalenia stanu faktycznego sprawy".
Ponadto "w aktach sprawy znajdują się dane mogące mieć znaczenie dla ewentualnego dalszego toku postępowania w przypadku ujawnienia nowych, istotnych dla sprawy, dowodów".
Idź do oryginalnego materiału