Czterech policjantów zostało publicznie zatrzymanych w Warszawie – na oczach kolegów i sąsiadów – skuto ich kajdankami i przewieziono do prokuratury. Tam usłyszeli zarzuty nadużycia uprawnień przy zatrzymaniu mężczyzny odpowiedzialnego za brutalne morderstwo na plebanii w Warszawie, do którego doszło sześć lat wcześniej. W środowisku policyjnym zawrzało. — To kompromitacja. Wystarczyło wezwać ich do stawienia się, nie trzeba było robić z tego pokazówki — mówią mundurowi. Prokuratura tłumaczy, iż sposób działania podyktowany był interesem śledztwa.
Środa, 16 lipca. Rano funkcjonariusze Biura Spraw Wewnętrznych Komendy Głównej Policji równocześnie wchodzą do warszawskiej komendy oraz trzech mieszkań — dwóch w stolicy i jednego na Mazowszu. Zatrzymują czterech mężczyzn. Trzej to czynni policjanci, czwarty to były funkcjonariusz.
Wszyscy zostają zakuci w kajdanki i odprowadzeni z budynków w obecności świadków. Następnie przewieziono ich do Prokuratury Okręgowej w Warszawie, która zleciła zatrzymania.
Każdy z nich usłyszał identyczny zarzut: działając wspólnie, przekroczyli swoje uprawnienia, stosując wobec zatrzymanego niedozwoloną metodę obezwładnienia — przełożyli jego stopy za kajdanki zapięte na rękach ułożonych za plecami. Prokuratura uznała to za naruszenie ustawy o środkach przymusu bezpośredniego.
Chodzi o wydarzenia z 11 kwietnia 2019 roku, kiedy na plebanii kościoła św. Augustyna przy ul. Nowolipki na warszawskiej Woli doszło do tragicznego ataku. 65-letni Marek T., ojciec księdza z Archidiecezji Warszawskiej, przyjechał z żoną na spowiedź. W przedsionku został brutalnie zaatakowany przez 38-letniego Jana B.
— Ten człowiek po prostu rzucił się na starszego pana bez żadnego powodu. Bił go, prawdopodobnie uderzał głową o mur lub podłogę, zmasakrował mu czaszkę — relacjonował ks. Walenty Królak, proboszcz parafii.
Pomocy próbował udzielić wikariusz, który usłyszał krzyki. On również został zaatakowany, ale odniósł jedynie lekkie obrażenia. Marek T. trafił do szpitala, ale lekarzom nie udało się go uratować.
Postępowanie trwało ponad rok. Jan B. został początkowo oskarżony o zabójstwo i pobicie księdza. Ostatecznie jednak śledztwo umorzono — biegli uznali, iż był niepoczytalny i stanowił poważne zagrożenie dla otoczenia. Trafił na przymusowe leczenie psychiatryczne.
Związkowcy nie kryją oburzenia. Rafał Jankowski, szef NSZZ Policjantów, mówi: — Zatrzymanie policjantów w miejscu pracy, zakucie ich i przewiezienie do prokuratury sześć lat po zdarzeniu budzi ogromne wątpliwości. Tym bardziej iż chodzi o zatrzymanie brutalnego przestępcy, który odebrał życie człowiekowi i usiłował zabić kolejnego.
Jankowski podkreśla, iż taka forma zatrzymania może mieć drugie dno. — Policjanci będą się bali działać zdecydowanie, jeżeli za kilka lat mogą ich spotkać takie konsekwencje. Przecież mogli zostać po prostu wezwani. Wszyscy by się stawili — zaznacza.
Prokuratura Okręgowa w Warszawie potwierdza, iż sprawa toczy się przeciwko Tomaszowi C., Wojciechowi N., Patrykowi M. i Arturowi S. Zarzucono im przekroczenie uprawnień i zastosowanie niedozwolonej techniki obezwładniania Jana B., co — według śledczych — mogło naruszyć jego prywatny interes.
Rzecznik prokuratury, Piotr Antoni Skiba, przypomina, iż środki przymusu należy stosować proporcjonalnie, w sposób minimalizujący szkody. Dodaje też, iż jeden z policjantów, Piotr M., miał użyć gazu pieprzowego w sposób nieprawidłowy — spryskał odzież Jana B., a następnie przyłożył ją do jego twarzy. Fakt ten nie został odnotowany w dokumentacji. Policjant miał też nieprawdziwie opisać przebieg zdarzenia w notatce służbowej.
W śledztwie wykorzystano nagrania z kamer nasobnych, które zarejestrowały interwencję. Analiza materiału wykazała poważne nieprawidłowości, w tym niewłaściwe zastosowanie siły oraz brak pełnej dokumentacji po użyciu gazu.
— Z uwagi na ujawnienie nowych okoliczności i ich wagę prawną, prokurator uznał, iż konieczne jest przymusowe doprowadzenie wszystkich podejrzanych w tym samym dniu — tłumaczy rzecznik. Dodaje, iż po przesłuchaniach zostali zwolnieni.
Komenda Główna Policji informuje, iż działania przeprowadzono zgodnie z postanowieniem prokuratury. Kajdanki założono w trakcie konwoju, co było zgodne z obowiązującymi przepisami. — Tylko jeden z funkcjonariuszy został zatrzymany w komendzie, pozostali w mieszkaniach — zaznacza kom. Mariusz Kurczyk.
Prokurator nie zastosował środków zapobiegawczych. Zatrzymani nie wnieśli zażaleń, choć — jak podaje KGP — funkcjonariusze BSW sugerowali prokuratorowi wezwanie, zamiast zatrzymania. Ten jednak odrzucił tę propozycję.
Obrońcy podejrzanych nie kryją krytyki. — Mój klient nie czuje się winny. Uważa, iż działał w sposób konieczny, by zapewnić bezpieczeństwo wszystkim obecnym — mówi mec. Tomasz Demzała. — Zarzut „działania wspólnie i w porozumieniu” jest kuriozalny. Policjanci reagowali na bieżąco.
Obrońcy wszystkich zatrzymanych złożyli zażalenia na decyzję prokuratora. — Forma zatrzymania była nieadekwatna, bezpodstawna i niepotrzebna — uważa mec. Piotr Dałkowski.