Trafił na „czarną księgę” i odkrył tajemnice Polaków sprzed trzystu lat. „Zajrzałem do zupełnie innego świata”

news.5v.pl 4 godzin temu
  • Kilka wieków temu mieszkańcy polskich miast porozumiewali się inaczej niż obecnie. Chociaż słowa były na pozór te same, to ich waga i siła sprawcza były o wiele większe
  • Wynikało to m.in. z faktu, iż wielu ludzi komunikowało się tylko słowem mówionym, nie umieli czytać ani pisać. Ogromne znaczenie miały też gesty
  • Zwyczaje komunikacyjne mieszkańców jednego z większych w XVIII w. miast w Wielkopolsce opisał historyk Łukasz Truściński w swojej niedawno wydanej książce „Wołania. Praktyki komunikacyjne w życiu codziennym mieszkańców Grodziska Wielkopolskiego w XVIII wieku”
  • Autor opierał się przede wszystkim na dostępnych w archiwach aktach sądowych, które zderzył z teoriami naukowców
  • Więcej takich historii znajdziesz na stronie głównej Onetu

Nazwanie kogoś „czarownicą” mogło się dla tej osoby skończyć choćby spaleniem na stosie. Łatka „złodzieja” przylegała na zawsze, chyba iż obrażony w ten sposób w porę interweniował. Najlepiej obelgą albo rękoczynami, bo tak było najprościej, jednak najskuteczniejsze było wniesienie sprawy o zniewagę przed sąd miejski.

W czasach, gdy mało kto potrafił pisać i czytać, wymawiane na głos słowa miały ogromne znaczenie, moc sprawczą. Bardzo łatwo i gwałtownie zamieniały się w rzeczywistość. Łukasz Truściński przez kilka lat badał komunikacyjne zwyczaje mieszkańców jednego wielkopolskiego miasta. Przeanalizował w tym czasie kilka tysięcy stron akt sądowych. Powstała z tego niezwykła książka.

Dalszy ciąg materiału pod wideo

„Czarna księga” i stosy akt sądowych

Beata Michalik, Onet: Dlaczego zainteresował pana właśnie Grodzisk Wielkopolski?

Łukasz Truściński: To jest jedna z moich ulubionych historii. Przez kilka lat pracowałem w Archiwum Głównym Akt Dawnych. To najstarsze archiwum państwowe działające do tej pory w Polsce. I jak to archiwista, czasem musiałem też po prostu poodkurzać te wszystkie mniej lub bardziej drogocenne materiały w magazynach. Przypadkowo trafiłem na księgę rękopiśmienną, która wydała mi się interesująca. Ściągnąłem ją z półki i zacząłem przeglądać. Okazało się, iż to tzw. czarna księga, czyli akta spraw kryminalnych z Grodziska Wielkopolskiego z pierwszej połowy XVIII w. Pierwsza sprawa, na którą trafiłem, to był proces o czary. Oczywiście praca poszła w kąt. Zacząłem to czytać i okazało się, iż to fascynujący materiał.

To był jedyny materiał do badań nad sposobami komunikacji?

Później okazało się, iż pozostało kilkadziesiąt innych ksiąg sądowych z tego okresu, właśnie z Grodziska. Czarna księga zawierała akta kryminalne, ale było też wiele innych dokumentów, np. dotyczących obrotu nieruchomościami, różnych spraw urzędniczych, czy też zwykłych relacji międzyludzkich. Jak policzyłem, wyszło tego łącznie jakieś 8 tys. stron. Materiał na co najmniej pracę doktorską. Oczywiście trzeba było to wszystko przejrzeć.

PL / pl.wikipedia.org

Grodzisk Wielkopolski współcześnie. Ul. Szeroka

Mówi pan o manuskryptach. Czy wszystkie rękopisy były czytelne?

Różnie, bo różne osoby to pisały, nie zawsze najbieglejsze w sztuce pisania. Mówiąc krótko, nie był to język literacki ani staranna kaligrafia, przydały mi się pewne umiejętności historyka, które zdobywa się już na studiach. Poza tym, jak się przebrnie przez kilkaset stron, to później jest już łatwiej. Zafascynowało mnie, iż czytając dawne akta sądowe można, jak przez dziurkę od klucza, zajrzeć do zupełnie innego świata. Nie elit, ale zwyczajnych ludzi: rzemieślników, czeladników, dziewczyn pracujących w karczmach.

„Siedzieli przy stole, pili piwo, grali w karty”

Nie obawiał się pan, iż ze względu na takie, a nie inne źródło informacji, wyjdzie z tego historia kryminalna, z elementami niekoniecznie charakterystycznymi dla całej społeczności?

Na pewno było pewne ryzyko, skoro mamy taką specyfikę materiałów, iż ten obraz będzie nieco skrzywiony. Ale z jednej strony dla tego typu zagadnień nie mamy do dyspozycji innych źródeł, bo tylko takie się zachowały, z drugiej jednak przy odrobinie uwagi można też dostrzec tę codzienność, taką zwyczajną, najprostszą.

W tych zeznaniach opowiada się dosyć szeroko, co się działo, zanim doszło do konfliktu np. w jakiejś karczmie. Są wypowiedzi świadków, iż siedzieli przy stole, pili piwo, grali w karty. Wyłania się z tego obraz codzienności. Trzeba też niestety dodać, iż wtedy pewna brutalność i skłonność do konfliktu były na wyższym poziomie niż dziś. Ludzie dość często popadali w konflikty, co nie znaczy, iż byli jakimiś kryminalistami, to byli zwykle normalni, porządni obywatele.

Co pana najbardziej zaskoczyło w trakcie prowadzenia badań i zbierania materiałów do książki?

To, jak zachowywali się wtedy szanowani obywatele. Mogę tu podać przykład ówczesnego burmistrza Grodziska Wielkopolskiego, który — co warto wiedzieć — był wtedy jednym z większych miast Wielkopolski, chociaż liczył może 2,5 tys. mieszkańców . Ten burmistrz, należący do ścisłej elity miasta, nieźle jak na tamte czasy wykształcony, w złości używał wobec ludzi określeń typu „kiep”, „szelma”, „huncwot”, które były wtedy uważane za bardzo obraźliwe. Co interesujące używał też, wydawałoby się, bardzo współczesnego wulgarnego określenia oznaczającego „syna matki uprawiającej niezbyt porządny zawód”.

Co jeszcze mnie zaskoczyło? Trafiłem na kilkanaście protokołów, z których wynikało, iż poborcy podatkowi składali raporty władzom miasta ustnie, nie prezentując żadnych dokumentów, liczb na papierze. Ci urzędnicy tego wysłuchiwali, bo najwyraźniej łatwiej było im przyswoić dane liczbowe wypowiadane, a nie napisane. To była intelektualna elita miasta, należeli do nielicznych piśmiennych mieszkańców. A jednak woleli słuchać niż czytać.

Może poziom intelektualny ludzi w XVIII-wiecznym Grodzisku był wyższy, niż nam się dziś wydaje?

Na pewno urzędnicy miejscy i sądowi musieli mieć sporą wiedzę, poruszali się chociażby w meandrach dawnego prawa miejskiego, a to było rozbudowane i skomplikowane. Wiedzieli, na jakiej podstawie wydawać wyroki. Co interesujące – to często ci sami ludzie, którzy byli członkami kapeli parafialnej, grywali symfonie Mozarta, nie tylko czytali, ale też czasami sami kopiowali nuty. Słowem – robili rzeczy, które choćby nam, współcześnie wydają się trudne. To też każe nam patrzeć na ówczesną społeczność z jednej strony z podziwem, z drugiej – jednak z pewnym zdziwieniem. Zaskakujące jest zestawienie niezłego wyedukowania ze specyficznym pojęciem moralności czy honoru, z tym obrzucaniem się obelgami i przywiązywaniem do nich ogromnej wagi.

„Głęboka myśl w środku awantury”

Takich zaskakujących zachowań, związanych z komunikacją oralną jest na pewno więcej.

Coś zadziwiającego wydarzyło się w jednej z grodziskich karczm. Nawiasem mówiąc, tego rodzaju przybytki najczęściej były prowadzone po prostu w domach mieszkalnych. Nie było tam — jak możemy sobie wyobrażać — baru z wyborem alkoholi, tylko raczej ktoś udostępniał swoją izbę mieszkalną, w której sprzedawał piwo i w której gromadzili się ludzie. I w jednej z takich knajp pewien szewc stał się ofiarą zaczepek i żartów. Nie wiadomo dlaczego, ale uwzięli się na niego. Próbował się odgryzać, ale nie pomagało.

W pewnym momencie wstał i wypowiedział niezwykłe zdanie. „Ja kiedym się upił, tom jest panem, ale kiedym się nie upił, tom nie jest panem. Jednak przed memi drzwiami słońce świeci”. Przyznam, iż jak to przeczytałem, to trochę mi szczęka opadła, bo to brzmi jak jakiś fragment traktatu filozoficznego. Tak bardzo głęboka, niespodziewana myśl w środku tej knajpy i awantury. Próbowałem szukać źródła, które mogło go zainspirować, miałem choćby pewne tropy, ale ostatecznie nie znalazłem.

Nieznany – „Grodzisk Wielkopolski – Zarys Dziejów” – Bogusław Polak / pl.wikipedia.org

Nieistniejący już browar w Grodzisku Wielkopolskim

Wspomniał pan o wyjątkowej wadze słów wypowiadanych dla społeczności „oralnej”, w większości niepiśmiennej.

W książce napisałem m.in. o pewnej międzysąsiedzkiej kłótni w Grodzisku, podczas której członkowie dwóch rodzin wzajemnie obrzucali się obelgami. I dla jednej z kobiet skończyło się to tak, cytuję: „na co ona, nie mogąc ścierpieć zelżywości swojej i opresji od nich takiej wielkiej, zemdlała”. Po prostu zemdlała i nie mogli jej docucić przez pół godziny. Oczywiście można to sobie racjonalizować, tłumaczyć, iż pewnie się tak zestresowała, ale jednak nikt jej przecież choćby nie dotknął. To były tylko słowa, ale ich moc była, jak widać, ogromna.

Historyk: alfabet gestów jest w każdej kulturze

Napisał pan o ważnej roli gestykulacji w dawnej komunikacji. Czy można powiedzieć, iż grodziszczanie mieli swój alfabet gestów?

Taki alfabet gestów jest adekwatnie w każdej kulturze. Współcześnie też — weźmy na przykład kiwanie głową. U nas kiwanie głową w górę i w dół oznacza potwierdzenie, a np. w Bułgarii zupełnie odwrotnie. Wydaje się mało intuicyjne, ale choćby odruchowe gesty są uwarunkowane kulturowo, nie wynikają z biologicznej natury człowieka. W dawnym Grodzisku Wielkopolskim ważnym gestem było np. zrzucenie komuś czapki z głowy. Było to oczywiście obraźliwe i jest takie do dzisiaj. Prawdopodobnie dlatego, iż głowa to ważna, o ile nie najważniejsza, część ciała, co przekładało się na jej znaczącą rolę symboliczną. Kolejnym takim gestem było spoliczkowanie kogoś.

Czy jest coś, czym różniło się opisane w książce społeczeństwo „typu oralnego” od współczesnego piśmiennego, a co pana szczególnie zdziwiło?

Dla mnie nieustająco zaskakująca jest ta uderzająca wrażliwość na słowa, która miała różne konsekwencje. Np. jeżeli ktoś w złości nazwał jakąś kobietę czarownicą, to mogło mieć niebagatelne konsekwencje, mogło się skończyć na stosie. I to nie jest gołosłowne, bo w Grodzisku w XVIII w. 24 osoby stanęły przed sądem, oskarżone o czary. Nie wiem, jaka część z nich faktycznie poniosła śmierć na stosie, ale na pewno to było realne zagrożenie.

Z kolei nazwanie kogoś złodziejem mogło skończyć się faktycznym skazaniem albo przynajmniej jakimś społecznym odium. Co mogła w takiej sytuacji zrobić osoba tak nazwana a w rzeczywistości niewinna? Przede wszystkim energicznie zaprzeczyć, by to określenie do niej nie przylgnęło. Takie sytuacje też często kończyły się pobiciem, no bo takiej obrazy nie można było tak po prostu zostawić. Najskuteczniejsze jednak było wniesienie sprawy przed sąd, który miał władzę oczyszczenia z zarzutów. W przeciwnym wypadku to słowo mogłoby stworzyć nowy fakt społeczny.

We wstępie opisał pan historię kobiety, która zbeształa dzieci sąsiada za kradzież jabłek z sadu i pogroziła im grabiami. Sąsiad ją za to pobił, ale i tak to ona musiała później przepraszać. To chyba mówi wiele nie tylko o komunikacji, ale też o stosunkach społecznych i roli kobiet?

To była społeczność patriarchalna, ale nie w takim rozumieniu, iż mężczyźni dominowali nad kobietami, tylko bardziej, iż to była władza ojca nad rodziną i wszystkimi domownikami, ze służbą, także męską, włącznie. Ta kobieta naruszyła pewien porządek i hierarchię społeczną, uderzając w dzieci swojego sąsiada, a później jego samego obrzucając obelgami.

Z drugiej strony on też nie powinien jej bić, bo nie była przecież jego żoną, więc nie miał nad nią władzy. Dlatego i on musiał ją przeprosić. To przykład na to, iż przemoc wtedy też miała swoistą rolę komunikacyjną, pokazywała ludziom, gdzie jest ich miejsce w hierarchii społecznej i iż nie należy tych niepisanych ustaleń podważać.

Kolejna książka będzie o Warszawie

Ma pan już pomysł na kolejną książkę, przybliżającą jakiś wycinek historii Polski?

Teraz chciałbym napisać o Warszawie w XVIII w. Pisałem już o Grodzisku, Drohobyczu, Kaliszu, więc najwyższa pora na miasto, w którym się urodziłem. Chciałbym zbadać, jak mieszkańcy Warszawy z różnych warstw społecznych postrzegali przestrzeń. Bo mam, poparte wstępnymi badaniami przeczucie, iż np. dla ludzi z arystokracji była ona czymś innym niż dla tych, którzy w pewnym sensie żyli na ulicy. Dla tych pierwszych w zasadzie Warszawa mogłaby nie istnieć, bo spędzali czas głównie między jednym a drugim salonem. To oczywiście tylko wstępna myśl, ale chciałbym sprawdzić, jak to wyglądało.

Idź do oryginalnego materiału