Teściowa przeklina mnie za to, iż ukradłam jej syna, który przestał tańczyć, jak mu zagrała.
Trzy lata temu przekroczyłam próg domu rodziny mojego męża i od pierwszej chwili zrozumiałam jedną rzecz: mojemu Krzysztofowi w tym gnieździe nie było dane zaznać szczęścia. Całe ciepło matczynego serca należało do młodszego syna, Dominika, a Krzysiek był tylko cieniem — wiecznym pomocnikiem, gotowym zginać kark na każde skinienie. Dominik zaś pływał w uwielbieniu: rozpieszczano go, chroniono jak kruchy skarb, nie pozwalając choćby palcem kiwnąć.
Teściowa, Bożena Kazimierzowa, i teść, Stanisław Janowicz, mieszkali w dużym drewnianym domu na skraju wsi, otoczonej bezkresnymi polami i rzeczką. W takim miejscu zawsze było co robić: raz ganku doglądać, raz stodołę naprawiać, raz grządki plewić. A do tego kury, kozy i cały ogród — roboty starczyłoby dla brygady. Dziękowałam losowi, iż z Krzysiem mieszkaliśmy daleko, w Łodzi, pięć godzin jazdy od ich królestwa. On sam cieszył się tą wolnością. ale wystarczyło, iż pojawiliśmy się w rodzicielskim domu, a już spadała na niego lawina obowiązków, jakby nie był synem, ale najemnikiem pracującym za miskę zupy.
Gdy zaczęliśmy żyć razem, Bożena Kazimierzowa śpiewała nam pieśni o sielance: ogniska pod gwiazdami, wędkowanie nad wodą, świeże powietrze i domowy kompot. Daliśmy się złapać na te opowieści i postanowiliśmy spędzić u nich pierwszy wspólny urlop. Marzyliśmy o spokoju, o długich wieczorach nad rzeczką, o ciszy przerywanej tylko szelestem liści. Ale nasze marzenia rozbiły się o brutalną rzeczywistość już na dworcu.
Ledwie postawiliśmy zmęczone nogi w progu, a urlop zamienił się w pył. Krzysia od razu wyposażono w podarte kalosze i wysłano naprawiać płot. Mnie zaś, bez chwili wytchnienia, usadzono przy stole z górą ziemniaków i brudnych naczyń po jakiejś imprezie. A potem gotowanie dla całej zgrai: teść, teściowa, ich znajomi, dalsi krewni. Dwa tygodnie urlopu stały się katorgą. Ognisko rozpaliliśmy raz — i to tylko po to, by upiec kiełbaski dla gości. Nad rzeczkę Krzysiek choćby nie zdążył zajrzeć. Ale najbardziej irytujące było zachowanie Dominika. My z mężem biegaliśmy po podwórku jak opętani, a on, leniwy i zadowolony z siebie, wylegiwał się na werandzie ze telefonem albo spał do południa. Jego życie ograniczało się do trzech miejsc: kanapa, kuchnia, toaleta. I przy tym wszystkim Bożena Kazimierzowa patrzyła na niego z uwielbieniem, jakby był jej jedyną nadzieją.
Siódmego dnia tego koszmaru straciłam cierpliwość. Nocą, gdy wreszcie zostaliśmy sami, zapytałam Krzysia: „Dlaczego twój brat nic nie robi? Czym on się zajmuje, poza spaniem?” Mąż, patrząc zmęczonym wzrokiem w sufit, odparł, iż Dominik to „przyszły geniusz”. Matka uważa, iż musi oszczędzać siły na naukę, a brudna robota nie dla niego. Tyle iż ta nauka ciągnęła się już dziewiąty rok: raz wyrzucenie ze studiów, raz powrót, raz kolejna porażka. A Krzysiek? Latami przyjeżdżał na ratunek: naprawiał dach, rąbał drewno, kopał grządki. I tak było, dopóki nie pojawiłam się ja w jego życiu.
Ten „urlop” stał się ostatnią kroplą. Zaczęłam rozmawiać z Krzysiem, iż czas zrzucić ten ciężar z pleców. Dlaczego on ma harować, podczas gdy Dominik żyje jak panicz? Czy młodszy nie mógłby wziąć choć trochę na siebie? Rodzice całymi miesiącami czekali na nasz przyjazd, by naprawić oborę czy pobielić ściany, chociaż teść mógł część zrobić sam. Ale Bożena Kazimierzowa strzegła Dominika jak skarbu, nie pozwalając mu choćby wziąć miotły do ręki.
Ku mojej uldze, Krzysiek zaczął się zastanawiać. Po raz pierwszy zobaczył, jak bardzo jest wykorzystywany, i przyznał mi rację: dość już bycia wiecznym wybawcą. Postanowiliśmy nie ulegać kolejnym namowom. Na majówkę, mimo telefonów teściowej, zostaliśmy w domu. I na inne święta też nie pojechaliśmy. A gdy pojawiła się okazja na prawdziwy urlop — z morzem, słońcem i wolnością — poinformowaliśmy o tym rodzinę. Bożena Kazimierzowa wybuchła jak wulkan. Krzyczała, iż zdradziliśmy rodzinę, iż potrzebują naszej pomocy. Krzysiek spokojnie zapytał, jakiej konkretnie. Okazało się, iż planują przebudowę werandy — i oczywiście liczyli na nas.
Wtedy mój mąż stracił cierpliwość. Rzucił matce w twarz: „Masz jeszcze jednego syna. Może czas, żeby on coś zrobił?” Teściowa zaczęła bełkotać, iż Dominik zajęty nauką, iż nie wolno go rozpraszać. Ale Krzysiek przypomniał jej, jak sam, będąc studentem, harował dla rodziny, bo „brat był jeszcze mały”. A teraz? Teraz Dominik jest dorosły, ale wciąż nietykalny. „Mamo, masz dwóch synów — powiedział, a w jego głosie słychać było ból. — A wygląda na to, iż jeden jest twój, a ja — obcy”. I rzucił słuchawkę.
Nie minęła minuta, a Bożena Kazimierzowa zadzwoniła do mnie. Jej głos drżał od złości i łez. Oskarżyła mnie, iż zatrułam umysł jej syna, iż rozbiłam rodzinę, iż ukradłam jej Krzysia. Cicho odłożyłam słuchawkę i zablokowałam jej numer. I wiecie co? Ani przez sekundę nie żałuję.
Gdyby Krzysiek był jedynakiem, sama namawiałabym go, by pomagał rodzicom. Ale gdy w rodzinie są dwaj synowie, a jeden żyje jak książątko, a drugi jak parobek — to niesprawiedliwe. Nie chcę, żeby mój mąż czuł się wykluczony we własnej rodzinie. I jeżeli trzeba dla tego zerwać kontakt z teściową — jestem gotowa. Nasze życie należy do nas i wreszcie wybraliśmy siebie.