Gęsta krew narodu, fiołkowa łuna świateł bije w nocy od Stade de France, paryskiej areny o sznycie płaskiego befsztyka z najtańszych spelun. Ukochany przez robotników, drobną szlachtę i złodziei, befsztyk bleu jest surowy w środku, a jego barwa balansuje na granicy czerwonego i niebieskiego. Niegdyś wyrażał ideały rewolucji, ale w XX wieku zyskał inne znaczenia. Stał się „pokarmem odkupienia” dla „oschłych intelektualistów” (tak nazwał go Roland Barthes) i symbolem tradycyjnej, kolonialnej energii dla stołecznych mieszczan. Tych samych, którzy fantazjowali o powrocie do rustykalnego raju (retournez à la terre) pod flagą Vichy, wprowadzali „algierską godzinę policyjną” i skazywali imigranckie rodziny na życie w gettach.
Na stadionie trwa ceremonia zakończenia olimpiady, kosmiczna gaskonada w reżyserii Thomasa Jolly’ego, utrzymana w poetyce opéra romantique. „Olimpizm ciągle pozostaje szansą dla świata, pomimo pewnej naiwności takiego myślenia”, pisał w maju legendarny dziennikarz Włodzimierz Szaranowicz, „dumny syn czarnogórskich imigrantów”, honorowy attaché prasowy reprezentacji Polski w Paryżu. Czy miał rację? W jakiejś mierze tak, bowiem gruba warstwa imperialnego pudru (wywózki bezdomnych poza miasto, militaryzacja ochrony igrzysk, przerażający banał propagandy Pałacu Elizejskiego) nie zdołała zakryć oblicza „Nowoczesnego Człowieka”, który wyłonił się z Paryża podczas olimpijskich obrzędów, tuż po wyborczej bitwie lewicowego bloku z faszystowskim Zjednoczeniem Narodowym.
Palę Paryż
Jedno z południowych przedmieść Paryża, należący do kurczącego się Czerwonego Pasa (Ceinture Rouge, miejscowości w regionie paryskim od ponad wieku rządzonych z architektoniczno-społecznym rozmachem przez Francuską Partię Komunistyczną) Malakoff gromadzi imigrancką klasę robotniczą i buntowniczych twórców przeróżnej proweniencji. Sporo tu notabene wątków polskich: mieszkańcami byli m.in. Maria Skłodowska-Curie z mężem Piotrem, Alina Szapocznikow (do śmierci miała pracownię przy rue Victor Hugo) i Józef Czapski z siostrą Marią, u których w lecie 1927 roku pomieszkiwali Bruno Jasieński z żoną Klarą. Na chwilę zetknęły się wówczas dwa żywioły polskiej inteligencji: ten głęboko przejęty sprawą polską i ten pragnący jej pogrzebania wraz z innymi „przesądami ziemiaństwa”. Czapskiego i Jasieńskego łączyła tylko podszyta biedą ideowość, którą podkreśla Aleksander Wat we fragmentach Mojego wieku, opisując paryski zwrot futurysty:
„On biedował bardzo i w związku z tym biedowaniem – a spotykaliśmy się codziennie – widziałem, jak się komunizuje. Trzeba powiedzieć, iż przeszedł już pewne ewolucje przedtem, bo kilka zostało z tego arcysnoba z monoklem i z tym lokiem na czole, grasejującego i otoczonego panienkami, jakim się przedstawiał w Warszawie i w Krakowie. We Lwowie zbliżył się do jakiejś komunizującej grupy teatralnej, i już był przerobiony, i już znać w nim było tzw. zakałkę, jakieś ślady tej fermentacji ideowej. Przynajmniej kiedy ja z nim rozmawiałem w Paryżu. Ale – tego jeszcze nikt nie zanotował – jego komunizm stał się już taki absolutny właśnie w związku z »Palę Paryż«, z tą awanturą o »Palę Paryż«, kiedy władze francuskie go wydaliły za to (katastroficzną powieść, na kartach której dokonuje się zamach biologiczny i rewolucyjna zagłada stolicy, uznano w 1929 roku m.in. za akt terroru wobec Republiki – przyp. aut.) i zrobił się krzyk”.
Kilkaset metrów od dawnego mieszkania Czapskich wchodzimy do ukrytej w zaułkach, wypełnionej lewicową literaturą Bibliothèque Associative de Malakoff (BAM), której współzałożycielem i patronem jest przyglądający się spotkaniu kolektywu Saccage 2024 Christian Pataud, ściskający mi rękę jak imadło 98-letni anarchista i partyzant ruchu oporu z czasów drugiej wojny światowej, walczący jako nastolatek u boku pierwszego francuskiego komendanta maquis Georgesa Guingouina.
Saccage 2024 skupia ludzi przeciwstawiających się olimpiadzie w Paryżu. Kolektyw przygotował szczegółowe opracowanie dotyczące wpływu, jaki wywierają igrzyska na życie obywateli. Jak tłumaczy nam współzałożyciel grupy, dr Frédéric Viale, nadużycia towarzyszące poprzednim igrzyskom powtarzają się i multiplikują w paryskim wydaniu. „Kapitalizm dociska pedał gazu, szereg procesów przyśpiesza, Debordowskie społeczeństwo spektaklu nabiera nowego wymiaru”.
Przykłady podawane przez Viale’a obejmują m.in. dewastację społeczną (w tym gwałtowną gentryfikację rejonów Saint-Denis, gdzie powstała wioska olimpijska), ekonomiczną (w tym kontynuację formuły Machiavellego, skutkującą regularnie zwiększającym nierówności, „odwróconym efektem skapywania”) i ekologiczną (w tym zablokowane przez sąd próby zniszczenia ogrodów miejskich w Aubervilliers) oraz wzrost agresji państwa wobec aktywistów i mediów, być może najważniejszy z globalnego punktu widzenia.
– Dziś rano oprowadzaliśmy media wzdłuż kanału Saint-Denis w ramach tzw. Toxic Tour, by pokazać skalę olimpijskich zniszczeń. Nasze zgromadzenie uznano za demonstrację i otoczono. Zostałem zatrzymany do wyjaśnienia, przesłuchanie koncentrowało się na mojej rzekomej przynależności politycznej. Od początku igrzysk aresztowano już co najmniej kilkadziesiąt osób, nie wyłączając dziennikarzy. Większość na krótko, część na dłużej. Od czasu protestów „żółtych kamizelek” francuska policja wraca do „starych, dobrych metod” i radykalizuje się z roku na rok. „Prawo jest twoim wrogiem” to hasło, które często słyszą policjanci od przełożonych (…). Jules Boykoff (amerykański badacz związków polityki i sportu – przyp. aut.) nazywa ten stan „olimpijskim państwem policyjnym”. Każdemu, kto próbuje się przeciwstawić igrzyskom, nadawana jest etykieta. Najczęściej słychać o „ekoterroryzmie”, ruchy klimatyczne są delegalizowane i rozbijane. Profilowanie działaczy przy pomocy zaawansowanych algorytmów staje się powszechną praktyką, a prezydent Macron wykorzystuje igrzyska do przedłużania powyborczego pata. Przepisy nagina się do tego stopnia, iż można mówić o politycznym polowaniu. W ten sposób powstrzymano choćby szeroko zakrojoną manifestację ruchu Extinction Rebellion dzień po otwarciu olimpiady (aresztowano wtedy 45 osób podejrzewanych o planowanie sabotażu – przyp. aut.), czy dokonano aresztowania człowieka podejrzanego o sabotaż infrastruktury kolejowej. Pamiętajmy jednocześnie, iż problemy podnoszone podczas igrzysk, na czele z katastrofą klimatyczną, będą jedynie narastać. Obecna sytuacja to dopiero początek fali przemocy (…) – mówi nam Noah Farjon, działacz Saccage 2024, który pojawił się w BAM tuż po opuszczeniu aresztu.
Wspomniany atak na infrastrukturę transportową – dokonany w dniu otwarcia IO w Paryżu, oparty na serii podpaleń obiektów kolejowych, paraliżujący francuską kolej dużych prędkości na okres trzech dni – pozostaje niewyjaśniony. W sieci opublikowano anonimowy manifest, wskazujący – według ministra spraw wewnętrznych, Geralda Darmanina – na „ultralewicowe korzenie” zamachowców. Tymczasem do pomocy w rozwikłaniu sprawy zaangażowano FBI, coraz częściej mówi się o powrocie do pierwotnej teorii: zamachu zleconego przez putinowską Rosję, maskowanego mylnymi tropami. Odnalezienie sprawców jest uznawane za priorytet francuskich służb w najbliższych tygodniach.
Król drillu
Bulwar Peryferyjny (Le Périph), dwujezdniowa obwodnica o szerokości od dwóch do pięciu pasów, otacza Paryż niczym mur twierdzy, oddzielając banlieues od głównej części miasta. Wchodzenie na obszar przedmieść nazywa się czasem „przekraczaniem périph”, jakby chodziło o przekraczanie granicy. Przylegające do Bulwaru tereny, wszelakie nasypy, rumowiska i zagajniki, są szczelinami miejskiej rzeczywistości, w których bytują migranci i bezdomni. Większość obozowisk w tym roku usunięto (szerzej o paryskich czystkach społecznych pisał Dariusz Faron z Wirtualnej Polski), gdzieniegdzie widać zgliszcza, sterty śmieci na tle brudnego betonu. Wśród nich ubrania z designerskimi logami, pogruchotana elektronika, opakowania po lekach i inne drillowe relikwie, na czele z emblematem francuskiego stylu: puszkami po maśle orzechowym Dakatine.
Podstawowa potrawa Afryki Zachodniej, mięsny lub warzywny gulasz mafé opiera swój sos na esencji z masła orzechowego. Dakatine to zaś marka ze Strasburga, która w latach 60. zaczęła podbijać rynek w byłych francuskich koloniach, zwłaszcza w Senegalu, Gwinei i Mali. Kiedy zatem obywatele tych państw migrowali do Francji, spotykali znajomą markę w sklepach i utożsamiali się z nią. Puszki Dakatine, bogate w białko, tłuszcz i witaminy „bomby proteinowe”, symbolizują w XXI w. siłę młodych Francuzów o zachodnioafrykańskich korzeniach. Znaczenie tego symbolu rozpowszechnił w 2020 roku francuski drill w swoim hymnie, którego głównym autorem jest Ibrahima Diakité aka Gazo, nazywany drillowym królem Francji.
Urodzony w gwinejskiej rodzinie artysta (daleki kuzyn pioniera afrotrapu Mohameda Sylli aka MHD) wychowywał się na ulicach Saint-Denis, La Chapelle i Belleville oraz w domach zastępczych. Przez cztery lata był klasyfikowany jako bezdomny, pomieszkiwał w squatach i traphouse’ach, należał do gangu narkotykowego MalaGang, swoje również odsiedział. Biografia idealna dla pogrobowca skrajnie aspołecznej, wiercącej dziury w filisterskich głowach, odmawiającej kompromisu kryminalnej moderny, jaką bywał drill w czystej postaci. Gazo to jednak ktoś więcej niż prawilny wyznawca drillowej estetyki. Nigdy nie był wprawdzie najbardziej oryginalny, nie wprowadził do brzmienia znad Sekwany niczego tak ożywczego jak cloudowe, melancholijne wyrafinowanie ulicznych książąt z PNL, ale jego afrykańska hymniczność, muskularna barwa głosu i monumentalne podbitki zagwarantowały mu miejsce w kanonie.
Muzykę Gazo bezpośrednio kształtowały m.in. klasycystyczne kompozycje jego nadwornego producenta Flem KGB, kolaboracje z brytyjskim geniuszem afrodrillu Pa Salieu czy zeszłoroczne, bezpieczne próby eksplorowania afropopu w albumowym duecie z Tiakolą. W tym roku drillowy król przekroczył natomiast wizerunkową barierę, która wydawała się jeszcze niedawno nieprzekraczalna, będąc jednym z uczestników sztafety ze zniczem olimpijskim. Część słuchaczy uznała ten krok za zdradę i ostateczną utratę autentyczności, część widzi w nim zwycięstwo wykluczonych. W napiętej atmosferze Gazo wchodzi na scenę w parku Georges-Valbon – na terenie Saint-Denis, niedaleko Stade de France, w ramach trasy Coca-Cola Olympic Tour – niczym Sienkiewiczowski sachem. Wśród publiczności członkowie rządu i turyści z dziećmi.
Z Paryża do Warszawy
Rozgrywająca reprezentacji Francji w piłce manualnej, pochodząca z Gwadelupy Orlane Kanor odbija się w ostatnim kroku lewą nogą, wznosząc się do rzutu z wyskoku. Rotacja tułowia, zamach prawą ręką, ustabilizowanie sylwetki w fazie lotu, osiągnięcie najwyższej wysokości. Oglądający mecz Afgańczycy w knajpie Afghan Mama wstają z miejsc i zastygają na moment w bezruchu. Porusza się tylko tłusta para z kabulskiego pilawu i wolno gotowanego szpinaku. Dym potraw stopniowo wydostaje się na zewnątrz przez szeroko otwarte drzwi. Przyprawia paryską spiekotę wraz z kurzem, spalinami i moczem. Popołudnie na rue de la Chapelle staje w pełnej krasie.
Zatłoczona ulica Afgańczyków, Tamilów, Sudańczyków, Bengalczyków, Somalijczyków i Pakistańczyków. Rzeźników, restauratorów, fryzjerów, żebraków, dilerów. Handlarzy owocami i warzywami, orzechami, dywanami, tkaninami, telefonami, perfumami, kwiatami. Wszystko w ogromnej różnorodności i gorączkowości, wszystko dźwięczące plątaniną języków i odmian francuskiego slangu argot. Nieustanny przepływ ulicznej élan vital, podmywającej stare fundamenty. Tradycyjna tutejsza dominacja mężczyzn podważana jest przez kobiety, domagające się poszanowania swoich praw na burzliwych zebraniach rady dzielnicy. Uchodźcy z pobliskiego obozu przy Porte de la Chapelle chcą z kolei po prostu żyć, otrzymać miejsce w strukturze metropolii. „Nikt w Paryżu nie zgina karku, popatrz na ulicę, ona nadaje nam rytm”, mówi mi wiekowy właściciel knajpy.
Jak pisze mieszkająca w Saint-Denis – sąsiadującym na południu z La Chapelle, oddzielonym od niego périph – Olga Stanisławska, przywołując słowa urodzonej w Gujanie Francuskiej polityczki i pisarki Christiane Taubiry: „Siła tego kraju nie leży w jakiejś wyobrażonej niewinności; powiada Taubira. Jest w jego zmaganiach. I w tym, jak jego lud wykracza poza nie”.
Zamiast Stanisławskiej i jej podobnych, prawdziwie doświadczonych Paryżem osób, w największych polskich mediach zaczynają się rozpychać eksperci od Francji i jej stolicy w rodzaju jawnego rasisty Kacpra Kity, tegorocznego gościa programów m.in. w TVP, TVN, Rzeczpospolitej i Kanale Zero, analityka Warsaw Institute i redaktora Nowego Ładu, autora absurdalnego Dziennika paryskiego, w którym znalazło się mnóstwo takich jak ten, smakowitych fragmentów:
„Saint-Denis to dziś niestety niebezpieczna okolica. Wielu Francuzów odradza zapuszczanie się do niej. Podjechaliśmy metrem, podeszliśmy do katedry, po zwiedzeniu wróciliśmy. W metrze momentami byliśmy dokładnie jedynymi białymi. Gdy po wyjściu robiliśmy zdjęcia katedry z zewnątrz, trzeba było unikać w kadrze czarnego nastolatka, który tuż przed wejściem do niej ćwiczył wygibasy na rowerze. Warto było jednak się wybrać dla tego poczucia bliskości Historii przez duże H”.
Na fali podsycania rasistowskich obsesji przez obie strony sporu politycznego doszliśmy do punktu, w którym trzeba zacząć się bić jak Francuzi. Rzucać kamieniami, pluć w twarz i nie podawać ręki nikomu, kto w szytym na miarę garniturze próbuje przekonywać, iż imigracja zagraża „zdrowej tkance narodowej”. Kitom i spółce na pohybel.