Nie ma już SAM-u przy skrzyżowaniu ulic Gojawiczyńskiej i Braci Załuskich, na warszawskim Żoliborzu. W tym miejscu stoi dziś apartamentowiec. Mało kto pamięta, iż 26 lat temu doszło w tym miejscu do napadu na konwój z pieniędzmi, zakończonego zabójstwem dwóch osób.
Pierwszym, który zauważył, iż coś się dzieje, był Adam M. Stał on przy ulicy Gojawiczyńskiej, obok wjazdu na strzeżony parking. Jego uwagę zwrócił szary polonez, a adekwatnie nadmierna – jak na osiedlową uliczkę – prędkość pojazdu. Adam M. określił, iż było to około 70 km/h. Polonezem jechało 3 lub 4 mężczyzn, w wieku 27 – 35 lat.
„Kierowca samochodu był brunetem, włosy miał krótkie, brody na pewno nie miał, natomiast nie pamiętam, czy miał wąsy. (…) Pamiętam tylko, iż za kierowcą siedział mężczyzna o jasnych, krótkich włosach. Siedział on trochę dziwnie, bo jakby tyłem do drzwi.”- zeznał potem Adam M.
Polonez zniknął z oczu Adama M. mniej więcej na wysokości osiedlowego sklepu spożywczego. Chwilę potem dało się słyszeć strzały.
Następny był Krzysztof Z. Właśnie przygotowywał swój sklepik do zamknięcia. Chwilę wcześniej widział, jak pod SAM podjechał biały polonez. Nagle usłyszał strzały. Wyjrzał: „Zobaczyłem jakiegoś mężczyznę, stojącego przy białym polonezie od strony pasażera. Usłyszałem słowa cyt. „napad, dawać pieniądze”. Zaraz też padły strzały, ale nie potrafię powiedzieć, czy strzelał ten mężczyzna, który stał przy białym polonezie. Na odgłos strzałów cofnąłem się do kiosku, zamknąłem drzwi. Gdy strzały ucichły, znów wyszedłem i zobaczyłem, iż spod sklepu odjeżdża inny polonez.”
Dopytywany o wygląd napastników, Krzysztof Z. zeznał: „Nie potrafię opisać mężczyzny, który stał przy polonezie, ani jego figury, ani jak był ubrany. Trochę dziwnie wymówił słowa: „Napad, dawać pieniądze”. Jakby był ze wsi.”
To było rozstrzelanie
Był piątek 8 grudnia 1995 r. Policjanci, którzy jako pierwsi przybyli na miejsce zdarzenia, zastali tłumek gapiów otaczający białego poloneza caro. W podziurawionym kulami samochodzie, znajdowały się ciała dwóch osób – mężczyzny i kobiety. Trzecia osoba – kierowca pojazdu przeżył. Nie odniósł adekwatnie żadnych obrażeń. gwałtownie ustalono, iż doszło do napadu rabunkowego na konwój z utargiem z Hali Marymonckiej, należącej do WSS Społem.
Inspektor Grażyna Biskupska kierowała oględzinami na miejscu zdarzenia. Po latach wspomina: – Pamiętam tamten dzień. Wróciłam właśnie do domu, a tu zadzwonili i znów musiałam wracać do pracy. Pamiętam, iż było wtedy zimno. Zamarzały nam długopisy, zrobiły mi się wylewy na dłoniach.
Podczas oględzin miejsca zbrodni, zabezpieczono 55 łusek trzech różnych kalibrów i wiele rdzeni pocisków. Prawy bok poloneza został poorany licznymi przestrzelinami.
– To był straszny widok – wspomina inspektor Biskupska – To było rozstrzelanie.
W protokole oględzin zapisano: „Zwłoki Józefa Szatybełko były ułożone na wznak na przednich siedzeniach samochodu z głową na lewym przednim fotelu i nogami wystającymi przez otwarte prawe drzwi pojazdu”.
Pomiędzy udami mężczyzny leżała plombownica do worków z pieniędzmi, a pomiędzy przednimi fotelami, należący do niego pistolet gazowy rohm, kalibru 8mm. 53–letni Józef Szatybełko odniósł wiele ran postrzałowych prawej części ciała i ranę postrzałową głowy.
Ciało 45-letniej Teresy M. znajdowało się na tylnej kanapie samochodu. Kobieta była skulona i skręcona w lewo. Jej zwłoki, dosłownie najeżone były odłamkami szkła z szyb samochodowych. Jak zaprotokołowano: „Bezpośrednią przyczyną śmierci Teresy M. były obrażenia głowy i mózgu, oraz obrażenia spowodowane rozległymi ranami postrzałowymi głowy, szyi i tylnej powierzchni klatki piersiowej i prawych kończyn”.
Trzy worki pieniędzy
Jako pierwszego przesłuchano ocalałego kierowcę. Stanisław G. zeznał, iż jak co dzień, wraz z Józefem Szatybełko konwojowali pieniądze z trzech sklepów Społem Żoliborz do banku PKO w Śródmieściu. Tego dnia, jak zwykle o godzinie 18.05, odebrali utarg z Hali Marymonckiej. Codziennie towarzyszkami ich podróży były kierowniczki stoisk w Hali. Tym razem padło na Teresę M.
Jak co dzień, najpierw udali się do sklepu spożywczego przy skrzyżowaniu ulic Gojawiczyńskiej i Braci Załuskich. Pod sklep zajechali około 18.15. Stanisław G. zaparkował od strony zaplecza. Jego partner wysiadł i poszedł do budynku. W tym samym czasie, zarówno G., jak również Teresa M. pozostali w pojeździe. Na tylnej kanapie obok kobiety znajdowała się torba, a w niej trzy worki bankowe z utargiem z Hali Marymonckiej.
Mężczyzna wrócił do samochodu, wsiadł tyłem, tak, iż jego nogi były przez cały czas poza pojazdem i powiedział: – Stasiu to napad.
Chwilę potem rozległy się serie strzałów.
Stanisław G. zeznał przesłuchującym go policjantom, iż dopiero wtedy: „Spostrzegł także stojący prostopadle do jego poloneza jakiś samochód, oraz mężczyznę stojącego z lewej strony poloneza, ubranego w czarny strój”. Wyjaśnił także, iż wszystko działo się zbyt szybko, by zapamiętał szczegóły wyglądu napastnika: „Zauważyłem mężczyznę. Był on średniego wzrostu, szczupły, zamaskowany kominiarką. Miał on na sobie ciemne ubranie, nie wiem jakie”. Tamten powiedział: – Wysiadaj napad – i natychmiast dało się słyszeć strzały. Nie wiem, czy strzelał on czy inny. I czy drzwi otworzyłem ja, czy kto inny. W każdym razie drzwi się otworzyły, ja wypadłem twarzą na beton i leżałem bez ruchu” – zeznał.
Kiedy Stanisław G. leżał na ziemi, słyszał jeszcze kilka serii strzałów i kroki po drugiej stronie pojazdu. Wywnioskował z tego, iż sprawców jest co najmniej trzech (licząc kierowcę samochodu). Sam mężczyzna udawał martwego, choćby gdy uderzono go czymś pod lewą łopatkę.
Gdy usłyszał, iż sprawcy napadu odjeżdżają „podniósł głowę i zobaczył odjeżdżający w kierunku ul. Braci Załuskich samochód osobowy marki polonez starego typu w kolorze szarym, którego numerów rejestracyjnych nie zapamiętał”.
Napad przebiegał tak szybko, iż Stanisław G. choćby nie sięgnął po legalnie posiadany pistolet TT, który miał w kaburze pod swetrem.
Twarze jak maski
Teresa M. była kierowniczką stoiska w Hali Marymonckiej. Wygląda na to, iż miała zwyczajnie pecha. Nie jeździła regularnie z utargiem. Zginęła prawdopodobnie przypadkiem.
Józef Szatybełko i Stanisław G. znali się z Milicji Obywatelskiej. Pracowali w jednej jednostce. Przez ostatnich siedem lat razem dorabiali do pensji, konwojując pieniądze WSS Społem.
Stanisław G. zeznał, iż nie mieli stałych tras przejazdu, poza odcinkiem z hali Marymont do Sam-u przy ul. Gojawiczyńskiej. Inny świadek zeznał potem, iż pod tym ostatnim sklepem samochód konwojentów widywał codziennie dokładnie o tej samej porze. To miejsce było więc idealne z punktu widzenia planowanego napadu rabunkowego.
Jak gwałtownie ustalono, łupem bandytów padło 39 600 zł. Co ciekawe, codzienny utarg z Hali Marymonckiej wynosił około 100 tysięcy złotych. Jednak tego dnia wypłacono pensje pracownikom sklepu.
– Oni zakładali, iż to był piątek i w piątki były zawsze większe utargi – wyjaśnia inspektor Grażyna Biskupska – Nie wzięli pod uwagę, iż pensje są brane z utargu. Ja potem w ramach czynności w tej sprawie rozmawiałam z kierowniczką sklepu. Jedną z tych, które jeździły z pieniędzmi. I ona powiedziała, iż gdyby nie wypłaty, to tego dnia byłoby bardzo dużo pieniędzy.
Po pewnym czasie do prokuratury zgłosiła się kobieta. Otrzymała ona status świadka incognito. Kobieta ta, gdy padły strzały, szła właśnie do samochodu: „W tym momencie, od strony gdzie stał ten samochód, zauważyłam przemykające się osoby. Oceniłam je jako młodych chłopców o bardzo szczupłych sylwetkach. (…) Przemykali się wzdłuż murku, dość mocno przychyleni, z tym, iż od czasu do czasu wychylali się w górę, rozglądając się na boki. (…) Wszyscy byli młodzi i szczupli. Twarze mieli odsłonięte, drobne, pociągłe”.
Sprawcy nie mieli na głowach kominiarek, tylko wywinięte czarne czapki, nazywane wtedy „bandytkami”. Byli bladzi na twarzy. Mieli też kurtki z postawionymi kołnierzami. Świadek opisał ich w ten oto sposób: „Twarze ich sprawiały wrażenie masek z wyraźnymi oczami. (…) Wydaje mi się, iż oni wszyscy byli do siebie bardzo podobni (…) Ci przemykający się mężczyźni, mieli sylwetki chłopięce, a twarze ich były bardzo dziecinne i drobne (…) Musieli być ludźmi wysokimi o szczupłych sylwetkach. Zwróciłam uwagę na ich bardzo sprawne i zwinne ruchy (…) Byli ubrani w czarne, dopasowane płaszcze lub trochę dłuższe kurtki”.
Sprawcy przemieszczali się wzdłuż około metrowego murku. Z opisu wynika, iż robili to tak, jak wyszkoleni żołnierze. Gęsiego, schyleni, tylko co jakiś czas wystawiali głowy, aby rozejrzeć się na boki. W tym czasie świadek zobaczył jak zza samochodu wstaje Stanisław G. Mężczyzna wstawał i znikał za pojazdem kilka razy. Wyraźnie chwiał się na nogach.
Dalej świadek incognito zeznał: „W pewnym momencie, nie wiadomo skąd – ale na pewno z ulicy Poli Gojawiczyńskiej, wyłonił się bardzo gwałtownie samochód marki Polonez w kolorze jasno szarym (…). Nie jestem pewna, ale polonez ten wyjechał zza tego murka, czyli stał blisko tylnej ściany. Wcześniej nie widziałam na ulicy Gojawiczyńskiej żadnego samochodu, a gdyby stał gdzie indziej, musiałabym widzieć przebiegających tych młodzieńców, a nie widziałam ich”.
Przytoczyłem tak obszerne zeznania tego świadka, gdyż w wielu miejscach stoją one w sprzeczności z tym, co oświadczył Stanisław G.
Wbrew temu co twierdził, sprawcy napadu wcale nie mieli na sobie kominiarek, nie blokowali swym samochodem poloneza, którym przewożone były pieniądze, zaś napadnięty miał dość dużo czasu, by zobaczyć numery rejestracyjne odjeżdżającego samochodu, a choćby sięgnąć po posiadaną broń palną. Sprawia to, iż rola Stanisława G. w napadzie jest co najmniej niejednoznaczna.
Inspektor Grażyna Biskupska, która rozmawiała z mężczyzną tuż po napadzie, tłumaczy to w ten sposób: – Moim zdaniem na skutek tych przeżyć i szoku, Stanisław G. stworzył sobie alternatywną wersję tego napadu i potem w nią brnął. Choć oczywiście podczas śledztwa były dyskusje na ten temat.
Wystrzelał magazynek
Kolejnych informacji na temat przebiegu napadu dostarczyła sporządzona ekspertyza balistyczna. Biegli zbadali łuski, rdzenie pocisków, rany postrzałowe ofiar. Już podczas oględzin miejsca zdarzenia, na jednej z łusek udało się zabezpieczyć odcisk palca. Biegli stwierdzili, iż sprawcy posługiwali się czterema sztukami broni palnej. Dwoma karabinkami kałasznikow kaliber 7,62 mm, karabinkiem skorpion kaliber 7,65 mm oraz nieustalonym do dziś szybkostrzelnym karabinkiem kaliber 9 mm. Z każdej z tych jednostek broni oddano strzały.
Najwięcej strzałów oddał sprawca posługujący się jednym z karabinków kałasznikow. Z mieszczącego 30 naboi magazynka wystrzelił 28 razy. Jednak można odnieść wrażenie, iż strzelał głównie w powietrze.
Drugą serię strzałów oddał mężczyzna stojący najdalej od napadniętego pojazdu. Pełnił on funkcję potocznie nazywaną „staniem na świecy”. Jak wynika z analizy, gdy zaczął strzelać, znajdował się na rogu ulic Gojawiczyńskiej i Braci Załuskich i najprawdopodobniej ubezpieczał kolegów. A mimo to, właśnie on oddał strzały, które przeszły przez prawy bok poloneza, zabiły Teresę M. i raniły Józefa Szatybełko. Co ważne – dwie kule przeszły także przez fotel kierowcy, zajmowany przez Stanisława G. Mężczyzna musiał więc już wtedy znajdować się na ziemi, poza samochodem.
Warto w tym miejscu zaznaczyć, iż dwie kule trafiły w pistolet gazowy należący do Józefa Szatybełko. Podczas oględzin stwierdzono, iż okładzina z rękojeści pistoletu znajdowała się w dłoni mężczyzny. Wygląda więc na to, iż emerytowany milicjant sięgnął po broń.
Trzeci ze sprawców posługujący się karabinkiem skorpion, niejako wszedł w rolę, którą napisał mu los. Z zimną krwią strzelił w głowę Józefa Szatybełko, dokonując jego zabójstwa, a następnie oddał dwa strzały w kierunku leżącego na ziemi Stanisława G. Obie kule z jakiegoś powodu nie trafiły w mężczyznę, ale w próg poniżej drzwi poloneza. Jak jednak zaznaczyli biegli, o ile Stanisław G. – jak twierdzi – leżał obok samochodu, to był narażony na trafienie dwoma rykoszetami. To więc, iż mężczyzna przeżył, świadczy prawdopodobnie o jego niebywałym wprost szczęściu.
Umorzenie śledztwa miało miejsce po ponad roku. Prokurator Wanda Marciniak w uzasadnieniu tego dokumentu wskazała, iż sami świadkowie nie byli w stanie w sposób bezsporny rozpoznać sprawców napadu. Nie udało się też ustalić, do kogo należał zabezpieczony odcisk palca.
Komisarz Agnieszka Hamelusz z Zespołu Prasowego KSP, na moje pytanie dotyczące tej sprawy odpowiada: – Po wprowadzeniu AFiS była przeprowadzona analiza śladu pozostawionego na łusce. Jednak z wynikiem negatywnym, czyli ślad pozostawiony nie został sparowany ze śladem papilarnym osób figurujących w naszych bazach. Sprawa jednak przez cały czas pozostaje w naszym zainteresowaniu i jeżeli pojawią się nowe okoliczności umożliwiające jej podjęcie, policjanci powrócą do niej.
– To jest jedna z takich spraw, które odbijają się czkawką – mówi inspektor Grażyna Biskupska – bo powinna zostać wyjaśniona, ale niestety się nie udało, i to mimo ogromnego nakładu pracy, którą wykonaliśmy. Pamiętam, iż nie było żadnego wyjścia dowodowo na sprawców w tej sprawie.
Bartłomiej Mostek