Są takie miasta, do których człowiek jedzie z jakimś wyobrażeniem. Na przykład Paryż – wiadomo, wieża Eiffla i croissanty. Londyn – Big Ben i mgła. A Amsterdam? No cóż, większość osób, które o nim wspominają, natychmiast wymienia trzy rzeczy: rowery, coffee shopy i dzielnicę czerwonych latarni.
I absolutnie żadna z tych rzeczy nie jest nieadekwatna. Ale – Amsterdam to coś znacznie więcej niż to, co robią tu turyści po zmroku. Amsterdam to miasto, które powstało adekwatnie z niczego. Było bagno, nie było miasta, Holendrzy spojrzeli na to bagno i stwierdzili, iż muszą coś z nim zrobić. Więc zaczęli osuszać, budować kanały, wznosić domy na drewnianych palach, a potem zrobili coś jeszcze bardziej zadziwiającego – stworzyli jedno z najbogatszych miast Europy.
Złoty Wiek Amsterdamu to XVII stulecie – wtedy miasto było światowym centrum handlu, bankowości i wszelkich interesów, o jakich można było pomyśleć. Holendrzy wysyłali swoje statki do najdalszych zakątków świata, przywozili przyprawy, porcelanę, futra, a w samym Amsterdamie kwitła sztuka. To właśnie wtedy tworzył Rembrandt, którego obrazy dziś można podziwiać w słynnym Rijksmuseum.
A skoro o bogactwie mowa – porozmawiajmy o tulipanach. W którymś momencie Holendrzy dosłownie dostali tulipomanii. Oszaleli na punkcie kwiatów. Gdyby dziś ktoś powiedział, iż sprzedał mieszkanie, żeby kupić cebulkę tulipana, wezwano by medyka. A w XVII-wiecznej Holandii? To był interes życia! Zaczęło się od tego, iż ktoś wpadł na pomysł sprowadzenia tulipanów z Imperium Osmańskiego. Piękne, egzotyczne, zupełnie inne od znanych Europejczykom roślin – oczywiście każdy musiał je mieć. A potem ktoś zauważył, iż niektóre cebulki dają kwiaty w niepowtarzalnych wzorach i kolorach. I zaczęło się.
Ceny cebulek poszybowały w górę do poziomu absolutnego absurdu. Za jedną można było kupić dom przy kanale w Amsterdamie. Rynek oszalał – ludzie sprzedawali majątki, żeby zainwestować w kwiaty, których choćby jeszcze nie mieli w ręku. A potem, jak to bywa z bańkami spekulacyjnymi, wszystko pękło. W 1637 roku ceny nagle spadły do zera. I co się okazało? Że ci, którzy jeszcze dzień wcześniej byli milionerami, teraz zostali z ogródkiem pełnym kwiatków, lub koszykiem cebulek, które nagle nie były już nic warte. I choć dziś już nikt nie zastawia domu za cebulkę, tulipany przez cały czas są jednym z symboli Amsterdamu. Wystarczy spojrzeć na targ kwiatowy przy Singel – setki odmian, kolory, zapachy… Aż człowiek zaczyna się zastanawiać, czy przypadkiem nie popełnia życiowego błędu, nie inwestując w jakiś szczególnie ładny okaz.
I tu przechodzimy do sedna – Amsterdam to raj dla miłośników piękna. Oczywiście, są tacy, którzy wolą inne rozrywki (o tym za chwilę), ale jeżeli już ktoś chce się zachwycić sztuką, to zdecydowanie jest w dobrym miejscu.
Na początek Rijksmuseum – obowiązkowy punkt programu. Rembrandt, Vermeer, Hals – oto panowie, którzy potrafili namalować ludzi tak realistycznie, iż ich obrazy wydają się wręcz „nieludzkie”. A „Straż nocna” Rembrandta? adekwatnie można by się tu zatrzymać na cały dzień i tylko wpatrywać w detale. Kilka kroków dalej, przy Paulus Potterstraat, jest Muzeum van Gogha. I proszę mi wierzyć – choć Vincent był biedny za życia i nikt nie chciał kupować jego obrazów, dziś każdy płaci niemałe pieniądze, żeby je zobaczyć. I słusznie! Kolory, emocje, wirujące pociągnięcia pędzla – to wszystko sprawia, iż człowiek wychodzi stamtąd oszołomiony, ale w najlepszym tego słowa znaczeniu.
Obok znajduje się Stedelijk Museum, czyli muzeum sztuki współczesnej. Tu można zobaczyć, do czego prowadzą eksperymenty artystyczne, jak wygląda malarstwo abstrakcyjne i dlaczego niektóre dzieła sztuki wyglądają, jakby stworzył je ktoś w trakcie przeprowadzki. Ale czyż sztuka nie powinna być odrobinę szalona?
Na koniec – i to już zupełnie inny rodzaj muzealnej refleksji – Dom Anny Frank. Mały budynek przy Prinsengracht 263, w którym ukrywała się rodzina Franków w czasie II Wojny Światowej. Miejsce, które zmusza do chwili milczenia, choćby jeżeli przez resztę podróży człowiek nie przestawał gadać jak najęty. I choćby kilometrowa kolejka nie jest w stanie odstraszyć od tego miejsca.
Nie można też zapomnieć o prawdziwym amsterdamskim klasyku – Muzeum Haszyszu, Marihuany i Konopi. Żeby poznać stolicę Holandii, warto poznać historię legalizacji tej substancji. Można się tu dowiedzieć wszystkiego o jej historii, pojawienia się w tym kraju i zastosowaniach. Choć są tacy, którzy twierdzą, iż najbardziej edukacyjnym elementem tej wizyty jest pobyt w jednym z coffee shopów i sprawdzenie tego doświadczenia w praktyce. Amsterdam to miasto, gdzie człowiek może wejść do kawiarni, zamówić ciastko i po piętnastu minutach zastanawiać się, czy jego nogi przez cały czas należą do niego, lub spędzić pół godziny na śmiechu (do bólu brzucha) przed plakatem, który wcale taki śmieszny nie jest. Coffee shopy to miejsca, których nigdzie indziej w Europie nie spotkasz w takiej formie. Marihuana jest legalna do użytku osobistego i palona jest niemal wszędzie – choć, co ciekawe, sami Holendrzy nie są aż takimi wielkimi amatorami. To turyści tu przyjeżdżają, aby „eksperymentować”. Każdy coffee shop ma swój klimat – od hipisowskich miejsc pełnych kolorów, po eleganckie, nowoczesne lokale, gdzie kelnerzy z powagą doradzają, na modłę somelierów, który szczep marihuany najlepiej pasuje do Twojego nastroju.
Następnym, również trochę kontrowersyjnym miejscem, jest słynna dzielnica czerwonych latarni. Uliczki wzdłuż kanałów, czerwone neony, witryny, w których kobiety i panowie prezentują swoje wdzięki. Turystów tam więcej niż klientów, a sama dzielnica to dziś raczej atrakcja niż prawdziwe centrum „interesów”. Ale jest to miejsce, które trzeba zobaczyć, choćby po to, żeby zrozumieć, jak Amsterdam potrafi łączyć swobodę z absolutnym porządkiem. Holendrzy to naród niezwykły. Po pierwsze – są wysocy. Naprawdę. jeżeli masz mniej niż 180 cm wzrostu, przygotuj się na to, iż będziesz wyglądać jak ktoś, kogo zapomnieli podlać. Po drugie – są niezwykle bezpośredni. jeżeli Holender uważa, iż masz na sobie coś absurdalnego, powie Ci to wprost, bez żadnych uprzejmości. A po trzecie – rowery. Amsterdam to miasto rowerzystów i jeżeli ktoś myśli, iż to przesada, to wystarczy spróbować przejść przez ulicę. Holendrzy na rowerach jeżdżą szybko, bez litości i bez hamulców. Pieszy jest tam nikim, samochody są nikim, a rowerzyści rządzą. Sama się o tym przekonałam, kiedy zostałam uraczona wiązką prawdopodobnie niezbyt przyjaznych określeń, kiedy jedną nogą przekroczyłam linię oddzielającą ścieżkę dla rowerów.
Amsterdam to miejsce, które zachwyci, oszołomi i zaskoczy. Tu Rembrandt i Van Gogh mieszają się z coffee shopami, a wśród tego wszystkiego kanały, tulipany, rowery i słynny holenderski luz. Czy chce się tam wrócić? Oczywiście. Ale najpierw trzeba nauczyć się schodzić rowerom z drogi.
Wojażerka




