Problemy z islamofobią. Jak Europa powinna karać spalenie Koranu?

11 godzin temu

W ostatnich tygodniach po dwóch stronach Kanału La Manche toczyła się kolejna runda debaty na temat relacji współczesnych demokracji i islamu. We Francji jej nową odsłonę sprowokowało zabójstwo Aboudekara Cissé – młodego migranta z Mali, zamordowanego pod koniec kwietnia w meczecie w Le Grande-Combe, niewielkiej miejscowości w departamencie Garde na południu Francji. W Wielkiej Brytanii zarzuty postawione przez prokuraturę Hamitowi Coskunowi – mężczyźnie, który w lutym spalił egzemplarz Koranu pod siedzibą konsulatu Turcji w Londynie.

Obie te dyskusje traktowane wspólnie są bardzo ciekawe, stawiają bowiem dylemat coraz bardziej istotny dla progresywnej lewicy w wielu zachodnich demokracjach: jak z jednej strony walczyć z praktykami społecznymi i państwowymi realnie stygmatyzującymi i wykluczającymi europejskich wyznawców islamu, a z drugiej twardo stać na straży wolności słowa i prawa do krytyki religii, także wtedy, gdy zagrażają jej roszczenia muzułmanów czy innych mniejszościowych grup.

Czy państwo francuskie pokazało swoją islamofobię?

Cissé został zaatakowany podczas piątkowych modlitw w meczecie. Napastnik zadał mu ponad 50 ciosów nożem, miał też nagrać wideo, na którym rzuca obelgi pod adresem Allaha oraz pokazuje ofiarę w agonii. Zabójca został ujęty, postawiono mu zarzuty morderstwa motywowanego nienawiścią rasową lub religijną. Środowiska muzułmańskie i część lewicy oskarżają jednak władze o niedostateczną reakcję.

Z krytyką spotkała się decyzja prokuratury, by nie potraktować sprawy jako aktu terroru, oraz działania ministra spraw wewnętrznych, Brunona Ratailleau, któremu zarzucano brak wsparcia dla lokalnej społeczności i rodziny ofiary. Pytany w mediach o to, czemu się z nią nie spotkał, Ratailleau powiedział, iż Cissé nie miał prawnie uregulowanego pobytu we Francji, przez co trudno było znaleźć jego bliskich. Gdy ostatecznie wyznaczono spotkanie ministra z rodziną Cissé na 5 maja, odwołała je rodzina zmarłego.

Na krytykę naraziła się też przewodnicząca francuskiego Zgromadzenia Narodowego – niższej izby francuskiego parlamentu – Yaël Braun-Pivet, po tym, gdy początkowo odmówiła uczczenia śmierci Cissé minutę ciszy w trakcie obrad izby, ustępując dopiero pod wpływem krytyki.

Dla części francuskiej lewicy wszystko to jest dowodem panującej nad Sekwaną systemowej islamofobii, obejmującej nie tylko skrajną prawicę, ale też skupione wokół Macrona centrum. Tak wydarzenia wokół śmierci migranta z Mali przedstawia np. na łamach brytyjskiego „Guardiana” francuska dziennikarka i aktywistka antyrasistowska Rokhaya Diallo, konsekwentnie krytykująca francuski model integracji migrantów i postmigranckich społeczności jako rasistowski i wzywająca do jego przebudowy w bardziej komunitariańskim kierunku.

Jednocześnie duża część francuskiej klasy politycznej w ogóle odrzuca pojęcie islamofobii – nie tylko w kontekście zabójstwa Cissé. Ratailleau zadeklarował, iż termin islamofobia jest „silnie ideologicznie obciążony” i iż jego resort nie będzie go używał. Jego kolega z rządu, minister ds. terytoriów zamorskich i były premier z ramienia socjalistów Manuel Valls stwierdził nawet, iż pojęcie to zostało „stworzone kilka dekad temu przez irańskich mułłów” i jego używanie służy tak naprawdę celom radykalnego islamu.

Podobny pogląd na temat pochodzenia słowa „islamofobia” wraca co jakiś czas we francuskiej debacie publicznej, ale jest fałszywy. Jak przypomina dziennik „Libération”, słowo to raz pierwszy pojawia się w języku francuskim już w 1910 roku, na długo przed rewolucją w Iranie. Jako pierwsi stosowali go nie mułłowie, ale afrykanista Maurice Delafosse i urzędnik ministerstwa kolonii Allain Quellien.

Kłopotliwy termin

Jednocześnie problem z tym terminem ma nie tylko prawica czy prezydenckie centrum, ale także lewica. Jak na łamach „Le Monde” zwróciła niedawno uwagę Sandrine Cassini, dziennikarka zajmująca się francuską lewicą, podczas gdy Francja Nieugięta mówi o systemowej islamofobii językiem przypominającym ten Diallo, to niektórzy działacze antyrasistowscy, lewica komunistyczna i socjalistyczna wolą posługiwać się takimi terminami jak „antyarabski” albo „antymuzułmański rasizm”.

Dziesięć lat temu na podobnym stanowisku stał lider Francji Nieugiętej Jean-Luc Mélenchon. Pytany o problemy Francji z islamofobią odpowiadał wówczas, iż ma problem z tym terminem, bo ludzie mogą przecież nie lubić islamu, podobnie jak mogą nie lubić katolicyzmu. Wszystko to jednak zmieniło się mniej więcej w 2019 roku, gdy Mélenchon i jego partia uznali, iż największy potencjał politycznego wzrostu daje im ekspansja na zdominowanych przez migrantów przedmieściach, co wymaga przemyślenia podejścia do obecności religii w sferze publicznej i francuskiego modelu integracji i laickości.

I to właśnie przywiązanie do modelu laickości oraz uniwersalistycznego modelu obywatelskości, odrzucającego wszelkie formy religijnego komunitaryzmu, sprawia, iż wiele środowisk na lewicy ma problem z pojęciem „islamofobii”. Ta część lewicy obawia się, iż określanie dyskryminacji, z jaką zmagają się osoby wywodzące się ze środowisk migrantów z Bliskiego Wschodu i Afryki Północnej jako „islamofobii” redukuje faktycznie defeworyzowanych obywateli do wyznawanej religii – choć mogą oni wcale nie myśleć o sobie przede wszystkim jako o muzułmanach.

Walka z islamofobią może też, jak obawiają się krytycy pojęcia, prowadzić do prób ograniczenia krytyki islamu. A na to Francja, z jej oświeceniowym dziedzictwem i tradycją świeckości, nie może się zgodzić. Islam, jak każda religia obecna w Republice musi być gotowa poddać się swobodnemu osądowi sfery publicznej. choćby wtedy, jeżeli przybiera ona obraźliwe dla wierzących formy, jak karykatury w „Charlie Hebdo”.

Problem religijnego weta

Sprawa z Wielkiej Brytanii może wyglądać na właśnie taki przypadek. Coskunowi postawiono bowiem zarzuty „zamiaru nękania, wywołania niepokoju lub cierpienia wobec religijnej instytucji islamu”. Takie sformułowanie zarzutu – wskazanie religii, jako instytucji, jako ofiary przestępstwa – wywołało protesty i obawy, iż w ten sposób prokuratura tylnymi drzwiami próbuje wprowadzić zniesione w 2008 roku przepisy penalizujące bluźnierstwo.

Oskarżony broni się, iż spalenie Koranu było formą protestu politycznego, wyrazem sprzeciwu wobec polityki prezydenta Turcji Recepa Tayyipa Erdoğana, który zdaniem Coskuna zmienił swój kraj w „bazę dla islamistów” oraz manifestacją solidarności z także oskarżonym o spalenie Koranu – tyle iż w Szwecji – uchodźcą z Iraku, który przed procesem został zastrzelony w swoim mieszkaniu. Prokuratura zapowiedziała zmianę klasyfikacji czynu, ale można się spodziewać, iż nie przyznałaby się do błędu, gdyby nie opór społeczny.

W obronie mężczyzny stanęło między innymi National Secular Society – licząca ponad półtora wieku organizacja walcząca o rozdział religii od państwa – ale także minister spraw wewnętrznych w gabinecie cieni konserwatystów, Robert Jenrick. Polityk Torysów napisał przy okazji sprawy: „wolność słowa istnieje tylko wtedy, gdy jednostki mają prawo szokować i obrażać”. W tym przez działania takie jak spalenie świętego tekstu jakiejś religii.

O ile – argumentuje dalej Jenrick – są sytuacje, gdy podobne akcje powinny być penalizowane, np. gdy ktoś pali egzemplarz Tory przed synagogą, wyraźnie biorąc na cel konkretną społeczność religijną, to co do zasady nie powinny – nie wtedy, gdy skierowane są do ogółu opinii publicznej. Państwo nie powinno się w tym przypadku uginać przed żądaniami muzułmanów, przekonujących, iż dla nich każde zniszczenie egzemplarza Koranu jest obrazą uczuć religijnych.

Można oczywiście zastanawiać się, czy konserwatywny polityk broniłby prawa muzułmańskich aktywistów do spalenia egzemplarza Ewangelii, można nie mieć zaufania do podobnych argumentów, gdy formułuje je prawicowy polityk, który co prawda przegrał niedawno walkę o przywództwo w partii, ale nie złożył broni i buduje sobie poparcie, zachodząc obecną liderkę Kemi Badenoch z prawej flanki, zwłaszcza w kwestiach migracji i wielokulturowości. Tym bardziej iż retoryka wolności słowa bywa w całym zachodnim świecie nadużywana przez mniej lub bardziej radykalną prawicę do uzasadniania antymuzułmańskich uprzedzeń.

Jednak gdy Jenrick mówi, iż wolność słowa musi też oznaczać prawo do głoszenia treści, które mogą rozdrażniać różne religijne grupy, to po prostu ma rację. Podobnie jak wtedy, gdy przestrzega przed tym, by w kwestii granic wolności słowa nie dawać prawa weta różnym grupom religijnym.

W zeszłym roku laburzystowski poseł z Birmingham, Tahir Ali, wzywał premiera Starmera, by zobowiązał się do wprowadzenia prawa zabraniającego aktów znieważających święte teksty „proroków religii abrahamicznych”. Starmer nie odpowiedział jednoznacznie „nie”, tylko stwierdził, iż islamofobię trzeba zwalczać innymi środkami. Jest to niestety bardzo niepokojąca odpowiedź z punktu widzenia wolności słowa w Zjednoczonym Królestwie.

Znaleźć miarę

Jednocześnie Starmer miał rację, iż problem islamofobii jest realny i państwo musi przeciwdziałać jego źródłom. Zwłaszcza w społeczeństwie, gdzie wyznawcy islamu stanowią istotną mniejszość i w interesie wszystkich jest to, by nie czuli się obywatelami drugiej kategorii, popychanymi w kierunku radykalizacji. Zmierzenie się z tym problemem wymaga w pierwszej kolejności uznania tego, iż on realnie istnieje – i opór części francuskiej lewicy, choćby jeżeli wypływa ze szlachetnych uniwersalistycznych przesłanek przed samym wypowiedzeniem terminu „islamofobia”, prowadzi tu niestety do błędnej polityki.

Islamofobia jest realnym problemem. Choć islam – tak jak każda religia – nie powinien stać ponad krytyką, to jednocześnie trudno zaprzeczać, iż antyimigranckie siły w całej Europie regularnie demonizują islam i osoby wywodzące się z islamskiego kręgu kulturowego, esencjonalizując i wyolbrzymiając najbardziej problematyczne elementy tej religii. Nie godząc się na islamofobię, europejskie społeczeństwa nie powinny jednak stawiać islamu ponad krytyką i ustanawiać go poza granicami wolności słowa.

A przynajmniej marzyłoby mi się, by takie było stanowisko progresywno-lewicowych sił. Przeciw islamofobii, za wolnością słowa, obejmującą także treści obraźliwe dla wielu muzułmanów. W praktyce oba stanowiska bardzo trudno pogodzić, trudno znaleźć adekwatną miarę łączącą wymagania harmonijnie żyjącego ze sobą, wieloreligijnego i wielokulturowego społeczeństwa z zasadami wolności słowa. Ale nie ma innego wyboru niż próbować.

Muzułmanie mają pełne prawo, by wyznawać swoją religię w Europie. Jednocześnie od wyznawców islamu – ale też mających z podobny problem niektórych polskich katolików – mamy prawo oczekiwać, iż zaakceptują, choćby jeżeli bez entuzjazmu, to, iż tak jak oni mają prawo budować swoje życie wokół Koranu, tak inni mają prawo wyrazić swój stosunek do tej księgi przy pomocy zapałek i ognia.

Idź do oryginalnego materiału