Próba zgwałcenia pod Chotyłowem, z którego kpiła prasa

slowopodlasia.pl 14 godzin temu
Dziś w cyklu Wieści z minionej niedzieli sięgamy do dawnych gazet, aby przypomnieć historie, które przed laty zajmowały mieszkańców polskich wsi i miasteczek. Tym razem trafiamy do 1934 roku i do czasopisma społeczno-politycznego „Głos Społeczny”, w którym opublikowano krótką informację o młodej dziewczynie napadniętej na szosie pod Chotyłowem. Notka miała charakter sensacyjno-dowcipny, jakby cała sprawa była tylko niefortunną przygodą zakochanego młodzieńca. A jednak za tym tonem kryje się obraz codzienności kobiet w II Rzeczypospolitej – codzienności, w której bezpieczeństwo zależało bardziej od ciemności drogi i spojrzeń sąsiadów niż od przepisów państwowych.Filomena w niebezpieczeństwie„Głos Społeczny”, wyd. z 20 października 1934 r., str. 7Panna Filomencia Kicińska, okazała dziewica, szesnaście wiosen sobie licząca, nie może się opędzić od tłumu adoratorów, którzy ją prześladują, ofiarowując swe serca, proszą o rękę pięknej Filomeny, a czasem i o coś więcej. Okazuje się, iż piękną dziewczynę należy pilnować więcej niż skarb złoty, bo łatwo jej coś zgubić czego się więcej nie znajdzie.Sprawdziło się to w całej pełni na biednej Filomenie, napadniętej w ciemną nockę na szosie pod Chotyłowem, przez gorącego wielbiciela jej wdzięków Witolda Świerczyńskiego. Wprawdzie Witold i Filomena - pięknie dźwięczy razem, ale widocznie para to była niedobrana, skoro romans zakończył się zameldowaniem na posterunku policji o usiłowanie gwałtu. Dochodzenie w toku.Sama sobie winnaW latach trzydziestych XX wieku życie kobiet na wsi kształtowała niepisana hierarchia wartości, w której najważniejsze było zachowanie opinii o czystości i skromności. Dziewczyna, zanim jeszcze osiągnęła pełnoletniość, była przygotowywana do roli przyszłej żony i matki. Wychowanie dziewczynek opierało się na zasadzie posłuszeństwa wobec ojca, a następnie męża. Od najmłodszych lat uczono je, iż powinny poruszać się wyznaczonymi ścieżkami – dosłownie i metaforycznie.Więcej o edukacji wiejskich dziewczynek: Walka o szkołę w Dubicy. Chłopki bagnetów się nie ulękłyReligijność była jednym z filarów lokalnej tożsamości. Nauki moralne głoszone w kościołach, a często powtarzane przez rodziny, wskazywały, iż największym zagrożeniem dla młodej kobiety jest „utrata cnoty”. Dziewictwo nie było traktowane jako prywatna sprawa ciała, ale jako kapitał moralny rodziny, warunek przyszłego małżeństwa i społecznego uznania. Każde ryzyko naruszenia tego stanu – spacer po zmroku, rozmowa z obcym mężczyzną, przebywanie na uboczu – mogło stać się powodem do plotek. Społeczności wiejskie były niewielkie, a kontakty międzyludzkie ścisłe i pełne zależności. Każdy ruch dziewczyny obserwowano i komentowano. Przyglądano się, kto ją odprowadza z kościoła, kto z nią zatańczy na odpuście, czy nie wraca z targu zbyt późno. Samotna droga nocą nie była postrzegana jako zwyczajna potrzeba – była tłumaczona nieostrożnością lub zbytnią swobodą. To właśnie w takim świecie krzywda mogła stać się „dowodem winy” pokrzywdzonej.Mechanizm obwiniania kobiet działał w sposób niemal automatyczny. jeżeli mężczyzna naruszył nietykalność dziewczyny, najpierw analizowano jej zachowanie – czy nie sprowokowała, czy nie dała pretekstu. Źródła z epoki, w tym raporty urzędowe, pokazują, iż pytania o okoliczności napaści skupiały się przede wszystkim na jej czynach, nie na działaniach napastnika. Odpowiedzialność za bezpieczeństwo spoczywała wyłącznie na niej. Mężczyźni natomiast korzystali z domyślnego kredytu zrozumienia. Uważano, iż młodzieńcza „porywczość” jest naturalna, a granice bywają trudne do wyznaczenia. Międzywojenna publicystyka i literatura popularna często przedstawiały agresję seksualną w konwencji namiętności wymykającej się spod kontroli. Takie narracje usprawiedliwiały zachowania, które w świetle prawa stanowiły przestępstwo, a w świetle obyczaju mogły zostać uznane za przejaw męskiej „siły”.W rezultacie, gdy zdarzała się napaść, dziewczyna stawała przed niewidzialnym sądem lokalnej społeczności. Wyrok zapadał gwałtownie i bywał surowszy niż jakiekolwiek orzeczenie sądu państwowego. jeżeli uznano, iż sama naraziła się na niebezpieczeństwo, mogła zostać na lata pozbawiona szacunku i akceptacji. o ile natomiast zdołała udowodnić swoją niewinność – przez cały czas pozostawał strach, iż wspomnienie zdarzenia powróci podczas rozmów o małżeństwie. Ten porządek wzmacniał milczenie. Krzywda kobiety nie była wydarzeniem publicznym – była problemem, który należało ukryć. Wiele historii, takich jak ta z Chotyłowa, nie przebiło się do prasy. A te, o których napisano, przedstawiano tak, by nie zagrozić ustalonemu ładowi: ton humorystyczny pozwalał zamaskować dramat i zostawić wszystko „po staremu”.„Wprawdzie Witold i Filomena - pięknie dźwięczy razem, ale widocznie para to była niedobrana, skoro romans zakończył się zameldowaniem na posterunku policji o usiłowanie gwałtu” – kpił z próby zgwałcenia 16-latki autor tekstu w „Głosie Społecznym”Pod kontrolą mężczyznNa wsi w II Rzeczypospolitej o pozycji kobiety nie decydowały jej umiejętności ani pracowitość, ale to, czy znajdował się przy niej mężczyzna uprawniony do podejmowania decyzji w jej imieniu. Samodzielność ekonomiczna kobiet była wyjątkiem, a nie normą – wynikało to zarówno z utrwalonych przekonań obyczajowych, jak i z przepisów prawa cywilnego, które w praktyce czyniły je zależnymi od ojca lub męża. Ten model obyczajowy wzmacniało prawo cywilne odziedziczone po zaborach. Choć konstytucja z 1921 roku formalnie zakazywała różnicowania praw obywateli ze względu na płeć, w praktyce przez cały czas obowiązywały kodeksy, które traktowały kobietę zamężną jako osobę o ograniczonej umiejętności działań prawnych. W wielu wypadkach żona nie mogła samodzielnie zawierać umów dotyczących majątku pozostającego pod zarządem męża, zaciągać zobowiązań kredytowych czy występować w sądzie bez jego zgody. Ojciec lub mąż byli ustawowymi reprezentantami rodziny, a kobieta pojawiała się w dokumentach najczęściej jako żona albo córka, rzadko jako samodzielny podmiot.Na wsi, gdzie podstawowym zabezpieczeniem bytu była ziemia, te ograniczenia miały szczególnie dotkliwe skutki. Grunty wpisywano zwykle na mężczyzn – głowę rodziny. Kobieta mogła być współwłaścicielką, ale to nie ona negocjowała sprzedaż, dzierżawę czy zastaw. Bez zgody męża miała niewielkie możliwości poruszania się w świecie urzędów, banków, sądów. Nie chodzi tylko o litery przepisów, ale o praktykę: urzędnicy i notariusze przywykli do tego, iż stroną rozmowy jest mężczyzna. Samotna kobieta w kancelarii wciąż była wyjątkiem, a nie normą.Ekonomiczna zależność od mężczyzny wynikała także z rynku pracy. Choć w II Rzeczypospolitej rosła liczba kobiet zatrudnionych w przemyśle, handlu i usługach, ich pozycja pozostawała niepewna. Zarabiały mniej, częściej traciły pracę w razie kryzysu, miały ograniczony dostęp do zawodów lepiej płatnych. Na wsi możliwości były jeszcze skromniejsze: służba, praca najemna przy żniwach, pomoc w gospodarstwie krewnych. Samodzielne utrzymanie się bez wsparcia rodziny albo męża było możliwe tylko dla nielicznych. W efekcie kobieta, która nie miała za plecami ojca, brata czy męża, funkcjonowała w społeczeństwie jak ktoś pozbawiony pełnych narzędzi do życia. Prawo dopuszczało jej podmiotowość, ale konstruowało ją w taki sposób, iż pełnię władzy nad majątkiem i decyzjami zachowywali mężczyźni. jeżeli dodać do tego obyczaj nakazujący skromność i zależność, obraz staje się jasny: samotność mogła oznaczać nie tylko wstyd, ale także realne zagrożenie biedą i marginalizacją.Kobieta, która nie miała za plecami ojca, brata czy męża, funkcjonowała w społeczeństwie jak ktoś pozbawiony pełnych narzędzi do życia. Najgorzej było na wsiach; zdjęcie ilustracyjne; 1938 r.; źródło: Narodowe Archiwum CyfroweIdeologia dziewictwa i kontrola ciałaW tradycji chrześcijańskiej – z której korzystał w Polsce w okresie międzywojennym także Kościół katolicki – dziewictwo przedmałżeńskie było nie tylko kwestią osobistej moralności, ale fundamentalnym elementem tożsamości kobiety. „Czystość” oznaczała nienaruszoną seksualność, a utrata dziewictwa, choćby jeżeli nastąpiła wskutek napaści, bywała traktowana jako uszczerbek na honorze. W piśmiennictwie kościelnym i moralistycznym seksualność kobiety lokowano w kategoriach świętości, a każdą intymność poza małżeństwem identyfikowano z grzechem, hańbą i grzechem przeciw cnotliwości. Taka konstrukcja społeczno-religijna dawała ogromną przewagę sprawcom. Mężczyzna mógł dopuścić się napaści, a odpowiedzialność za „naruszoną cnotę” spadała na kobietę. Jej ciało i jej wolność były definiowane przez normy moralne, nie przez prawo do bezpieczeństwa. o ile jej dziewictwo „kończyło się” – niezależnie od okoliczności – rodzina, sąsiedzi, duchowni uznawali, iż stała się „inna”. Jej wartość społeczna malała, a możliwość zawarcia małżeństwa lub utrzymania się w społeczności drastycznie spadała. W tym porządku to nie przestępstwo, ale „utrata czystości” była głównym problemem.Konsekwencje psychiczne takiego systemu były ogromne. Kobieta, która doświadczyła przemocy często nie miała prawa do żalu, traumatycznej żałoby czy domagania się ochrony. Zamiast tego dostawała ciszę, potępienie albo oczekiwanie, by zapomniała. W jej psychice zagnieżdżał się wstyd, lęk przed wykluczeniem, poczucie winy, choć to ona była ofiarą. W takiej sytuacji domaganie się sprawiedliwości oznaczało nie tylko konfrontację z oprawcą, ale z całym systemem wartości, który bronił się przed jej domaganiem. Struktury kościelne i społeczność były projektowane tak, by ten system trwał. W kościele głos decydujący o moralności należał niemal wyłącznie do mężczyzn (kapłanów). Kobieta nie miała realnego wpływu ani prawa interpretować norm, które ją dotyczyły. Jej rola ograniczano do bycia posłuszną, czystą, uległą. W ten sposób system zapewniał status quo – nietykalność mężczyzn i kontrolę nad ciałem kobiety.W świetle tej ideologii ofiara napaści nie była traktowana jako człowiek pokrzywdzony, ale jako osoba, która dopuściła się moralnego uchybienia. W efekcie wiele przypadków przemocy wobec kobiet nigdy nie zostało ujawnionych, zgłoszonych lub publicznie potępionych. Cisza i zmowa milczenia były częścią budowanego przez religię i obyczaj porządku społecznego — porządku, który kładł winę na kobiety, a chronił sprawców. To właśnie ta struktura – ideologia dziewictwa, religijna moralność, społeczna kontrola – dawała przewagę oprawcom. I to ona – nie prawo, a moralność – często decydowała o tym, iż to kobieta ponosiła ciężar krzywdy.Przemoc seksualna często nie kończyło się karą dla sprawcy, ale próbą „naprawienia szkody” poprzez ślub. o ile dziewczyna została napadnięta, a jej „honor” uznano za naruszony, rodzice wydawali ją za mąż za jej gwałciciela; zdjęcie ilustracyjne; 1932 r.; źródło: Narodowe Archiwum CyfrowePrawo tylko na papierzeW 1932 roku w II Rzeczypospolitej wprowadzono nowy kodeks karny, uznawany za jedno z najnowocześniejszych osiągnięć polskiego ustawodawstwa międzywojennego. Przemoc wobec kobiet, w tym zgwałcenie i usiłowanie zgwałcenia, zostało w nim zdefiniowana jako zbrodnia. Przepisy przewidywały surowe kary, a postępowania wszczynano z urzędu, niezależnie od tego, czy pokrzywdzona chciała wnosić skargę. Jednak w rzeczywistości małych powiatów – takich jak bialski – paragrafy zderzały się z praktykami utrwalonymi przez pokolenia. Policja Państwowa, której zadaniem było dochodzenie przestępstw seksualnych, w dużej mierze polegała na zeznaniach świadków. Tych przy napaściach na odludnej drodze zwykle brakowało. W sytuacjach, gdy sprawca i ofiara znali się wcześniej, ciężar dowodu sprowadzał się do rozstrzygnięcia, czy doszło do przemocy, czy też – jak często twierdzili oskarżeni – „dziewczyna zmieniła zdanie”.Procedury medyczne, które dziś stanowią podstawę postępowania dowodowego, w latach trzydziestych były niemal niedostępne na prowincji. Opinie lekarskie sporządzano tylko w większych ośrodkach, do których droga zajmowała wiele godzin. Zgubiony czas oznaczał zatarcie śladów, a bez nich oskarżenie traciło moc. Brak możliwości szybkiego reagowania sprawiał, iż policja i prokuratura musiały brać pod uwagę stanowisko rodziny pokrzywdzonej. Gdy rodzice – przerażeni konsekwencjami społecznymi – prosili o wycofanie sprawy, organy ścigania rzadko były w stanie temu zapobiec. Działo się tak choćby w przypadku najcięższych oskarżeń. Formalnie prawo nie pozwalało na zamknięcie postępowania na wniosek rodziny, ale w praktyce brak współpracy świadków czy niemożność potwierdzenia faktu przestępstwa skutecznie wygaszały śledztwo.Częstym rozwiązaniem była ugoda małżeńska. o ile sprawca proponował ślub, uznawano to za wynagrodzenie szkody. Dla rodziny dziewczyny oznaczało to ochronę jej przyszłego statusu, dla sprawcy – uniknięcie odpowiedzialności karnej. W takich przypadkach postępowania umarzano, a dokumentacja ograniczała się do krótkiej wzmianki, bez opisu czynu. To powodowało, iż statystyki przestępstw seksualnych w II RP były skrajnie zaniżone. W ten sposób przestępstwo, choć opisane i potępione przez ustawodawcę, w świadomości społecznej funkcjonowało jako konflikt obyczajowy, który można „załatwić po ludzku”. Państwo mogło odnosić wrażenie porządku, bo aktów oskarżenia było niewiele. Jednak za tą małą liczbą kryła się znacznie większa cisza – cisza wymuszona presją środowiska, lękiem przed skandalem i poczuciem, iż to ofiara ponosi konsekwencje, jeżeli zdecyduje się mówić.Rozbieżność między literą prawa a praktyką była więc znaczna. Kodeks chronił kobiety w teorii, ale mechanizmy ścigania i naciski społeczne odbierały im tę ochronę w praktyce. W efekcie wiele dziewcząt, tak jak Filomena, pozostawało bez realnej pomocy, choćby jeżeli formalnie państwo stanęło po ich stronie.Więcej tekstów z cyklu Wieści z minionej niedzieli:
Idź do oryginalnego materiału