Przypominamy archiwalny tekst Onetu
Córka pani Kathleen Grundy bardzo się zdziwiła, kiedy prawnik poinformował, iż jej matka zostawiła testament. Była skonsternowana, kiedy zobaczyła dokument: pełen błędów, napisany ubogą angielszczyzną – to nie pasowało do jej matki. Kiedy prawnik go odczytał, oniemiała. Spadek po pani Grundy był niemały: 386 tys. funtów. Tyle iż kobieta w ogóle nie wspomniała w nim o córce i wnukach. Swoim jednym spadkobiercą uczyniła własnego lekarza: „doktora Freda”, czyli niejakiego Harolda Fredericka Shipmana.
Pani Grundy, dawna burmistrz miasta Hyde (pod Manchesterem) wprawdzie była już po osiemdziesiątce, ale cieszyła się dobrym zdrowiem i kipiała energią. „Chodziłyśmy na ośmiokilometrowe spacery. Śmiałam się, iż jest w lepszej formie niż ja” – mówiła potem przed sądem jej córka. Pani Grundy niewyczerpanie wspierała lokalne organizacje dobroczynne, sama podawała posiłki w jednym z domów opieki.
Lekarz wpisał w jej akcie zgonu przyczynę śmierci: „podeszły wiek” – a więc nie widział powodu, dla którego miałby zlecać sekcję. Ale tym lekarzem był wspomniany Harold Shipman. Nic dziwnego, iż córka zmarłej podzieliła się swoimi podejrzeniami z policją. Ta ekshumowała zwłoki.
Odkryto w nich ślady przedawkowania morfiny – a tak się złożyło, iż Shipman był z wizytą u kobiety bezpośrednio przed jej śmiercią. Policja przetrząsnęła jego dom i znalazła m.in. maszynę do pisania. Badanie czcionek wykazało, iż to na niej sfałszowano testament.
Sprawa była wierzchołkiem góry lodowej.
Gdyby zabójca nie próbował się posłużyć tym dokumentem, pewnie nikt nie wpadłby na to, iż kobieta została zamordowana. Opinia publiczna miała się dopiero dowiedzieć, iż to tylko jedna spośród ponad 250 ofiar „Doktora Śmierć” (jak określiły Shipmana brytyjskie media). Mało który z seryjnych morderców na świecie mógł się pochwalić takimi „osiągnięciami”. Niewielu też mogło się cieszyć bezkarnością tak długo jak Shipman.
Ćwierć wieku zbrodni
Parę miesięcy przed śmiercią pani Grundy policja już raz go przesłuchiwała. To było wiosną 1998 r.: pewną lekarkę z Hyde zaalarmował personel miejscowego zakładu pogrzebowego, który dostrzegł, iż umierało nieproporcjonalnie wielu pacjentów doktora Shipmana. W dodatku lekarz nadzwyczaj często występował o formularze niezbędne przy kremacji zwłok – dotyczyło to zwłaszcza śmierci starszych kobiet.
Policja wtedy nie znalazła żadnych dowodów przeciw Shipmanowi. Po latach miało się okazać, iż przydzielono do tej niepozornie wyglądającej sprawy zbyt niedoświadczonych funkcjonariuszy. Skutek był taki, iż między pierwszym przesłuchaniem lekarza a jego aresztowaniem (w związku ze sprawą testamentu pani Grundy) minęło kilka miesięcy. W tym okresie Shipman zamordował przynajmniej trzy osoby.
Policjanci zlekceważyli wówczas dwa ważne epizody z przeszłości Shipmana.
Epizod pierwszy: jego matka, gdy miał 17 lat, powoli umierała na raka płuc. W ostatniej fazie choroby cierpiała już nieznośne bóle – a iż nie było jeszcze wówczas pomp infuzyjnych do podawania morfiny, w domu pojawiał się regularnie lekarz rodzinny, który robił matce Shipmana zastrzyki. Kobieta niedługo oczywiście zmarła, co pogrążyło w rozpaczy syna, dotąd pozostającego pod jej silnym wpływem. Ale z punktu widzenia „Freda” zastrzyk z morfiny działał tak, jakby choroba matki na chwilę cudownie ustępowała.
Epizod drugi: na progu kariery lekarskiej Shipmana przyłapano na fałszowaniu recept na petydynę – silny lek przeciwbólowy. Wypisywał recepty dla pacjentów, którzy ani tego środka nie potrzebowali, ani go potem nie dostawali. Wtedy wiele wskazywało na to, iż sam był uzależniony od tego leku – nie pojawiał się w pracy, tłumacząc to atakami padaczki. Kara dla lekarza była dość łagodna: kilkaset funtów grzywny i nakaz rozpoczęcia odwyku. Nikt nie podejrzewał, iż już wtedy Shipman mógł używać zastrzyków z petydyny do uśmiercania ludzi!
Mr Shipman i doktor Fred
Ze szkoły i studiów nikt go nie pamiętał – miał problemy z nawiązywaniem znajomości, co dotyczyło też dziewcząt. Ożenił się jednak już jako 19-latek, kiedy jego najprawdopodobniej pierwsza dziewczyna zaszła w ciążę. Żona i dzieci przez wszystkie późniejsze lata niczego nie podejrzewali.
Pacjenci znali go – zarówno na początku kariery, jak i po powrocie do zawodu z dwuletniego odwyku – jako sumiennego, zaangażowanego i godnego zaufania lekarza. Był dla nich „doktorem Fredem”. Koledzy z pracy kojarzyli go natomiast raczej jako dziwaka, cierpiącego na obsesję kontroli.
Już po śmierci Shipmana specjalny zespół dochodzeniowy wziął pod lupę wszystkie podejrzane zgony, które mogły być łączone z jego praktyką lekarską. Z zeznań świadków, którzy pracowali z nim na początku lat 70. (był lekarzem stażystą w Yorkshire), wynikało, iż swoją pierwszą ofiarę uśmiercił prawdopodobnie już w 1971 r. Raport wspominał też, iż jedną z pierwszych ofiar „Doktora Śmierć” była czteroletnia dziewczynka z zapaleniem płuc.
Starsze panie były ubrane
Jak to było możliwe, iż przez ćwierć wieku nikt nie zaczął go o nic podejrzewać? Dopiero wspomniany przedsiębiorca pogrzebowy dostrzegł nienormalnie wysoką śmiertelność wśród pacjentów Shipmana. Zauważył przy tym kilka prawidłowości.
Prawie zawsze umierały mieszkające samotnie starsze kobiety. Prawie zawsze znajdowano je martwe w fotelu czy na sofie, przed telewizorem albo nad książką. Kiedy pracownicy zakładu przyjeżdżali po ciało, na ogół nie widzieli żadnych rozścielonych łóżek, leków leżących przy nocnej lampce czy choćby termometru – po prostu nic nie wskazywało na to, iż zmarłej przed śmiercią cokolwiek dolegało.
Przede wszystkim: były ubrane. Żadnych pidżam czy koszul nocnych. „Dosłownie umierały tak jak siedziały. Coś mi tu nie pasowało” – tłumaczył przedsiębiorca.
Na papierze wszystko się zgadzało
Dlaczego policja wówczas to zlekceważyła? Bo w dokumentacji medycznej zmarłych wszystko na pozór pasowało. Później wyszło na jaw, iż Shipman już po zamordowaniu każdej ofiary fałszował jej dokumentację – tak aby historia choroby zgadzała się z przyczynami śmierci, które sam określał.
Z papierów wynikało np., iż dana pacjentka miesiącami skarżyła się lekarzowi na bóle w klatce piersiowej, zawroty głowy albo anginę. Tylko iż za jej życia jakoś nikt w jej domu o tych objawach nie wiedział. Zszokowane rodziny dopiero w dochodzeniu dowiadywały się, iż Shipman wpisywał w system komputerowy fikcyjne dolegliwości.
Recepty Shipmana też na pierwszy rzut nie budziły podejrzeń. Ale „Doktor Śmierć” wrócił do swojej dawnej praktyki: wypisywał recepty dla „martwych dusz” albo dla pacjentów, którzy silnych środków przeciwbólowych nie potrzebowali. W ten sposób mógł zdobywać morfinę, której używał do zabijania niczego nieświadomych kobiet.
Bezkarność go rozzuchwaliła
Policja po jego aresztowaniu była w stanie znaleźć dowody tylko na 15 zabójstw – i to one znalazły się w akcie oskarżenia. Przed sądem Shipman milczał, korzystając z prawa do niezeznawania przeciw sobie. Dowody i zeznania były miażdżące: dostał 15 kolejnych wyroków dożywocia i jeszcze cztery lata za sfałszowanie testamentu.
Wpadł dziwnie łatwo, jeżeli wziąć pod uwagę, z jaką swobodą wcześniej mordował. Dwaj dziennikarze, którzy potem napisali książkę o jego zbrodniczej karierze, ukuli na ten temat dwie teorie. Jedna mówiła, iż uważał swoje życie za pasmo porażek i po prostu chciał wreszcie zostać złapany. Dlatego miał się posłużyć tak prymitywnym i łatwym do zdemaskowania fałszerstwem.
Druga teoria jest bardziej prawdopodobna: wieloletnia bezkarność go rozzuchwaliła. Poczuł się zbyt pewnie i sądził, iż świetnie maskuje swoje zbrodnie, m.in. zmieniając dane post factum w systemie komputerowym. W pewnym sensie okazało się to prawdą, bo miażdżącą większość zabójstw przypisano mu dopiero po jego śmierci.
Shipman przed zabójstwem pani Grundy zamierzał ponoć przejść w ciągu paru lat na emeryturę i opuścić Wyspy – pieniądze ze spadku oczywiście bardzo by mu się przydały. Analiza odcisków palców na fałszywym testamencie wykazała, iż pani Grundy nigdy nie dotykała „dokumentu”.
Doktor Fred oglądał porcelanę
Z zeznań świadków, głównie rodzin zamordowanych, wyłaniał się wstrząsający obraz mordercy. Pewien mężczyzna wszedł do domu i zastał swoją żonę siedzącą nieruchomo w fotelu. „Doktor Fred” oglądał w tym czasie porcelanę na półkach. Powiedział, iż wezwał już karetkę (wielokrotnie kłamał w podobny sposób), ale kobieta przed paroma minutami zmarła. Dodał, iż nie ma już sensu jej reanimować, choć jej mąż zarzekał się, iż czuje puls.
Wszystkie zabójstwa, które obejmował akt oskarżenia, przydarzyły się w okresie poprzednich pięciu lat. Policja już wtedy podejrzewała, iż ofiar może być znacznie więcej. Na fali zainteresowania procesem zaczęli się zgłaszać ludzie, których bliscy zmarli jako pacjenci „Doktora Śmierć”; uruchomiono choćby specjalną infolinię dla takich zgłoszeń.
Było ich tak wiele, iż do ich zbadania powołano komisję pod przewodnictwem Janet Smith – sędzi Sądu Najwyższego. Zbadano ponad 500 przypadków zgonów, z którymi Shipman mógł mieć cokolwiek wspólnego. Wielokrotnie aktualizowany raport rozrósł się do ponad 2 tys. stron. Finalne ustalenia były szokujące: „Doktor Śmierć” zamordował na pewno nie mniej niż 236 osób, a w blisko 90 innych przypadkach jego wina była bardzo prawdopodobna.
Uzależniony od zabijania
Nie był typowym seryjnym mordercą – ofiar nie okaleczał ani nie zadawał im bólu. Nie wchodziły też w grę dewiacje seksualne, a motyw rabunkowy, który pojawił się w sprawie testamentu pani Grundy, był absolutnym wyjątkiem.
Shipman, jak to określono w dochodzeniu, był po prostu „uzależniony od zabijania” – uwielbiał patrzeć, jak czyjeś życie gaśnie.
W przeddzień swoich 58. urodzin, „Doktor Śmierć” powiesił się na prześcieradle w swojej więziennej celi. Brytyjskie tabloidy zawyły z euforii – „The Sun” użył w tytule makabrycznej gry słów: „Ship-Ship, hurraa!”. Wiele rodzin ofiar Shipmana było wstrząśniętych nie mniej niż wówczas, gdy dowiedzieli się o jego winie. W ich przekonaniu uniknął sprawiedliwości.
„Doktor Śmierć” nikogo nie prosił o wybaczenie i nigdy do niczego się nie przyznał. Wyrok skazujący go na dożywocie przyjął beznamiętnie. A potem odpowiedź na pytanie: dlaczego? – zabrał z sobą do grobu.