Opowieść autobusowa / szejkan

publixo.com 5 godzin temu

Autobus – niesamowite źródło wszelkiej inspiracji. Historie z życia wycięte, marzenia, które nigdy się nie spełnią, przeszłość upaprana błotem, smród i zgnilizna. Stoję na przystanku zdemolowanym przez jakichś debili, którzy w amoku alkoholowym myśleli, iż są wszechmocni — iż posiadają moc niszczenia. A tak naprawdę to kretyni, półgłówki z gąbką zamiast mózgu – homo alkoholis. Tak więc czekam. Jeszcze minuta i mój powóz powinien się pojawić na linii horyzontu. Nie łudzę się jednak – nigdy przecież nie przyjechał na czas. Zawsze przełamywał barierę ustalonego czasu, bo dla komunikacji PKS czas stanowił pojęcie względne. Godzina mogła rozciągnąć się na siedemdziesiąt minut, przy czym minuta składała się z sześćdziesięciu pięciu sekund, a zatem dokładna godzina przyjazdu nie była znana.
Nic to – nie nudziłem się, gdyż na szybie przystanku, tej jednej jedynej, ocalonej z huraganu głupoty i bezmyślności, naklejony był spis kandydatów do Sejmu i Senatu: Komarowski Zdzisław, prawnik, lat 42 – złożył oświadczenie lustracyjne. Kopa w dupę i do domu z chamem – startuje z listy partii postkomunistycznej. o ile nie on, to pewnie jego ojciec współpracował ze służbami. Dildowski Kazimierz, historyk, lat 57 – nazwisko nieciekawe, ale jasno wskazuje, kim on jest. Dość, stanowcze dość – plugawe kłamstwa!
Spoglądam na jezdnię – jeszcze nie jedzie. Według ustalonego czasu powinien być trzy minuty temu, ale wiadomo: korki, nieprzewidziane sytuacje, sygnalizacja świetlna. Sięgam do kieszeni i sprawdzam, czy mam bilet – jest. Miesięczny, tam i z powrotem. Oglądam uważnie świstek. Nic ciekawego, tylko ta cena – tyle pieniędzy wydanych na śmierdzący zgnilizną i potem autobus, który właśnie podjechał – dyliżans zaprzęgnięty w konie mechaniczne.
Uzbrojony w miesięczny, stanąłem niczym rewolwerowiec naprzeciwko kierowcy. Nasze oczy spotkały się w morderczym uścisku. Chwila niepewności – on patrzy na mnie, a ja na niego. Nie mówiąc nic, wyciągnąłem papierek. On kiwnął delikatnie głową, zapraszając mnie do środka. Ruszyłem ku tyłom – tam, gdzie mieszka cień, gdzie siedzieli najtwardsi z najtwardszych, gdzie można było posłuchać niezwykłych opowieści o pojedynkach z alkoholem i niewidzialnymi przeciwnikami. Szedłem, przepychając się przez tłumy studentów, których głowy, napuchnięte od nadmiaru wiedzy, zahaczały o półki na bagaże; przez łokcie robotników z fabryki paluszków rybnych, przypominających zombi; przez armię dewotek w swoich charakterystycznych beretach oddziałów specjalnych.
Czułem, jak oblepia mnie wzrok tych istot piekielnych – brakowało im tylko rogów, gdyż ogony pochowali pewnie w szparach między fotelami. Żeby tylko żadna poczwara nie zamieniła mnie w głaz – nieczuły i zimny. Dlatego czym prędzej popędziłem przed siebie w poszukiwaniu wolnego miejsca.
Po kilku sekundach mogłem odetchnąć z ulgą. Znalazłem dla siebie azyl. Rozpiąłem kurtkę, zdjąłem z ramienia torbę i oparłem głowę o wilgotną szybę, by dać się otulić w miękki płaszcz snu. Przymknąłem oczy i już chciałem wejść do onirycznego świata, gdy nagle usłyszałem ten szorstki i zachrypnięty głos bezimiennego. Kurwa, zawsze musi się znaleźć taki gawędziarz, który w jednej ręce trzyma piwo za dwa złote, a drugą pomaga sobie podczas opowiadania niezwykłych przygód Don Pedro z La Piczy. Ten dla odmiany pił z gwinta wódkę o jakże poetyckiej i delikatnej nazwie „Balsam Pomorski”. Twardy zawodnik. Niby tylko ćwiartka, ale podejrzewam, iż jest już po alkoholowym prologu i przeszedł do rozdziałów. Znalazł sobie ofiarę, która musi słuchać monologu, mitów i tej epopei międzyplanetarnej. Niby pogrążony w letargu, przysłuchałem się wyplutym zdaniom:
– Bo słuchaj, Czarny kiedyś rządził tym miastem. Nie całym, ale to był kozak. Kiedyś się nawaliliśmy – ja kulturalnie, wódeczka, bo byłem kierowcą, a oni, wiesz, w nos ładowali. Wsiedliśmy w beemkę i jazda w miasto. Patrzę, a tu psy stoją. Pytam się, czy zatrzymać, a Czarny, iż zatrzymać. No to staję i do psa, kulturalnie: „O co chodzi?”. A on do mnie, iż mi prawe światło nie działa. A z tyłu, wiesz, siedzą trzy karki, a na przednim siedzeniu Czarny. Wysiadłem – i faktycznie, nie działało. To ja do niego, iż zaraz to zrobię, a on do mnie, czy piłem. To ja mówię, iż nie – ja nie piję i nie palę, nie wiem, jak alkohol smakuje. Spojrzał na Czarnego, na moich kumpli z tyłu – i nic, tylko powiedział, żebym żarówkę sprawdził, i tyle. Taki czuł respekt przed Czarnym, młody. Bo Czarny to był gość z klasą. My musimy się kiedyś razem schlać, bo ty fajny gość jesteś, młody.
Taaa… Czarny to musiał być gość. Z klasą. A może choćby z dwiema klasami szkoły podstawowej. Jednak najbardziej spodobał mi się fragment, jak to pił kiedyś w sobotę ze swoim teściem – a teść to osoba bardzo religijna, jak to uroczyście podkreślił. Nazajutrz rano teść pyta się go:
– Idziesz do kościoła?
– W imię Ojca, Syna i Ducha Świętego… nie wiem, jakoś nogi mi się chwieją.
Muszę jeszcze wspomnieć, iż ten współczesny Jan Onufry Zagłoba, co to głowę ma mocną, ale odwagi jest niepewny, jechał właśnie na chrzciny. Ciekawe, czy dojedzie – wszak nogi mu się już chwieją.
Idź do oryginalnego materiału