Trzydziestolecie, które nastąpiło po pokonaniu III Rzeszy, wydawało się wspaniałe – w Stanach Zjednoczonych podobnie jak we Francji, w której ukuto formułę trente glorieuse. Za sprawą rozwiązań wprowadzonych w ramach Nowego Ładu, a potem także z powodu zimnej wojny i „zagrożenia komunistycznego”, które należało oddalać wszelkimi dostępnymi sposobami, kapitalizm z fazy drapieżno-monopolistycznej przeszedł w fazę stabilizacji. Wyglądało na to, iż – wbrew tezom i przepowiedniom marksistów z ich walką klas – między pracą i kapitałem zapanował rozejm.
Był to czas budowy welfare state, kapitalistycznego państwa dobrobytu – wprowadzania rozbudowanego systemu zabezpieczeń społecznych oraz stabilnego, długoterminowego zatrudnienia. Przemysł nie myślał jeszcze wówczas o ucieczce pod inne szerokości geograficzne, nie mówiło się też o working poor – praca dawała poczucie pewności i stabilności ekonomicznej, a przyszłość amerykańskich rodzin rysowała się w jasnych barwach.
Dzięki nowym wynalazkom i częściowej automatyzacji prac domowych także życie codzienne kobiet miało zmienić się na lepsze. Pocztówka z lat 50.: dom z ogródkiem na przedmieściu, przyzwoity samochód w garażu, on w garniturze, ona w eleganckiej sukience, schludnie ubrane dzieci, mieszkanie czyste i funkcjonalne, elektryczne sprzęty kuchenne itp. Mieszczańska sielanka.
Z późniejszej perspektywy – naznaczonej przez przyspieszony demontaż państwa dobrobytu, tak w Stanach, jak w Europie, ze wszystkimi tego konsekwencjami, które znamy pod nazwą neoliberalizmu – obrazek ten rzeczywiście może wyglądać sielankowo, a emanujący z niego dyskretny burżuazyjny urok sprawia, iż chciałoby się wziąć go za samą rzeczywistość. Naprawdę rzeczy miały się trochę inaczej. I to „trochę” wystarczyło, by już w kolejnej dekadzie owa rzekoma sielanka stała się przedmiotem odrzucenia albo, jak ujął to jeden z teoretyków tej rewolty, Wielkiej Odmowy.
Nie żeby powojenna prosperity była w całości złudzeniem. Amerykańska klasa średnia rzeczywiście prosperowała dobrze. Problem polegał, po pierwsze, na tym, iż choć obejmowała ona coraz więcej warstw społecznych, oparta była jednak na radykalnym wykluczeniu. Przede wszystkim na wykluczeniu czarnych. Także pozycja kobiet w dalszym ciągu była pozycją podporządkowaną.
Były to więc wspaniałe czasy dla wszystkich, pod warunkiem iż byli białymi mężczyznami, do tego najlepiej anglosaskimi protestantami (WASP). Po drugie, były też zewnętrzne koszty dobrobytu, umożliwianego przez politykę, którą trudno było określić inaczej niż jako imperialistyczną. Wreszcie, po trzecie, choćby grupy uprzywilejowane, które konsumowały ów dobrobyt, te szczęśliwe amerykański rodziny, przy bliższym wejrzeniu okazywały się nie aż tak bardzo pełne życia i euforii jak na plakatach reklamowych.
W roku 1963 wprowadzono w Stanach do sprzedaży nowy lek o nazwie valium, a rynek środków uspokajających od razu okazał się żyłą złota. Było to coś nowego w stosunku do wcześniejszej masowej konsumpcji stymulantów i środków nasennych, wynikającej z naprzemiennego rytmu coraz bardziej męczącej pracy i koniecznego odpoczynku. Leki nowej generacji miały przede wszystkim uśmierzać lęk, niepokój, który towarzyszył właśnie zabezpieczonej, poukładanej egzystencji klasy średniej. Valium – Mother’s Little Helper… Nieprzypadkowo w dużych ilościach przepisywano go amerykańskim żonom, housewives – to one znały ową egzystencję, by tak rzec, od podszewki i dostrzegły albo przeczuły w niej coś przerażającego.
Bez uwzględnienia tej drugiej, mrocznej strony „wspaniałych” dekad, jakie nastąpiły po II wojnie światowej, trudno byłoby zrozumieć przyczyny i sens kontrkulturowego buntu. Komu nie podobał się dobrobyt i postęp technologiczny służący zwiększeniu komfortu życia? Można by w ten sposób dojść do wniosku, iż cały pokoleniowy bunt lat 60. brał się „z nudów”, był jakąś fanaberią rozpieszczonej młodzieży, ewentualnie, jak głosili pogrobowcy makkartyzmu, skutkiem uwiedzenia przez obcą, komunistyczną ideologię.
Tymczasem w centrum konfliktu znajdowały się właśnie kwestie związane z wykluczeniem (ruch praw obywatelskich na rzecz upodmiotowienia czarnych oraz ruch feministyczny), geopolityką (wojna w Wietnamie, zagrożenie nuklearną apokalipsą), życiem codziennym (seksualnością, modelem rodziny, stosunkiem do pracy, konsumpcji itp.), a także, w coraz większym stopniu, problem ekologicznych kosztów kapitalistycznej hiperprodukcji. Panujący porządek został zakwestionowany u samych swoich ekonomicznych, społecznych i egzystencjalno-psychologicznych podstaw. Przedmiotem Wielkiej Odmowy był w istocie kierunek rozwoju dominujący w zachodniej cywilizacji co najmniej od rewolucji przemysłowej. Chodziło ni mniej, ni więcej, tylko o „jakościowo nowy sposób istnienia”.
Narkotyki, przede wszystkim z grupy psychodelików, odegrały w tym buncie znaczącą rolę – szczególnie w kontrkulturowej próbie rewolucji życia codziennego. Często można spotkać się ze stwierdzeniem, iż były też przyczyną, dla której próba ta się nie powiodła, tym, co ostatecznie wciągnęło buntowników w wir autodestrukcji. choćby jeżeli jest w tym pewna doza prawda, nie jest to jednak cała prawda o psychodelicznej rewolucji. Albo raczej: jest to specyficzny rodzaj prawdy, którą ustala się z perspektywy kresu, zgodnie z teleologicznym schematem („tak to się musiało skończyć”).
Innego rodzaju prawda leży jednak – albo raczej: staje się – pośrodku, tam, gdzie toczy się wciąż otwarty proces. „Ciekawe nie są nigdy ani początki, ani końce. Początki i końce to punkty. interesujący jest środek”. Substancje psychoaktywne – przede wszystkim LSD – były wehikułem, jednym z wehikułów kontrkulturowej rebelii. Otwierały „drzwi percepcji”, również (a choćby przede wszystkim) w sensie poszerzenia świadomości poprzez wgląd w społeczne i psychologiczne mechanizmy opresji – we wszystkie sposoby, na jakie ludzkie życie jest standaryzowane, tłamszone, redukowane, zakłamywane, zatruwane i pomniejszane w tak zwanym społeczeństwie dobrobytu. Właśnie ta zmieniona albo poszerzona świadomość miała stać się punktem wyjścia do działania, w tym działania politycznego.
Jeśli wszystko skończyło się porażką (w każdym razie gdy mierzy się ów koniec miarą początkowych ambicji), to nie z powodu narkotyków ani jakiegoś tajemniczego przeznaczenia, z góry skazującego buntowników na przegraną, tylko raczej ze względu na skrajnie nierówny stosunek sił oraz – nie pierwszy raz w historii radykalnych ruchów społecznych i politycznych – brak dobrego przełożenia między „poszerzoną” rewolucyjną świadomością a praktyką.
**
Fragment książki Michała Herera Nowoczesność na haju, która ukazała się w Wydawnictwie Krytyki Politycznej.
**
Michał Herer – filozof i tłumacz związany z Wydziałem Filozofii UW. Publikował teksty poświęcone myśli i kulturze współczesnej, w tym książki: Gilles Deleuze. Struktury – Maszyny – Kreacje (2006), Filozofia aktualności. Za Nietzschem i Marksem (2012), Pochwała przyjaźni (2017), Skąd ten faszyzm? (2024). Przekładał m.in. Althussera, Deleuze’a, Foucaulta i Theweleita.