Mężczyzna zasłabł na ulicy, tylko ja przyszedłem z pomocą

5 dni temu

Tego dnia jechałem autobusem na uczelnię. Zima, mróz, szyby zaparowane, w środku tłok, zapach taniego tytoniu i starej odzieży. Na jednym z przystanków wszedł mężczyzna koło pięćdziesiątki. Ledwo trzymał się na nogach, złapał się poręczy, jakby od tego zależało jego życie. Najpierw pomyślałem — pijany. Ale potem zrozumiałem: coś z nim nie tak. Oczy mętne, skóra szara, ruchy ospałe.

Wysiedliśmy na tym samym przystanku. Nie wiem, co mną kierowało, ale poszedłem za nim. Szedł nierówno, chwiejąc się, jakby walczył o każdy krok. Podszedłem bliżej.

— Przepraszam, źle się pan czuje? — zapytałem.
Spojrzał na mnie wzrokiem pełnym bólu i dezorientacji. Nie zdążył odpowiedzieć — po chwili po prostu runął na ziemię.

Rzuciłem się do niego, potrząsałem nim, próbując ocucić. Na próżno. Ludzie mijali nas obojętnie. Ktoś odwrócił wzrok, ktoś udawał, iż nie widzi, niektórzy choćby przyspieszyli kroku. Tylko ja klęczałem przy nieznajomym, trzęsąc go za ramiona i krzycząc do telefonu, wzywając pogotowie.

Karetka przyjechała dość szybko. Lekarze działali sprawnie, bez zbędnych słów. Jeden z nich — starszy pan z siwymi skroniami — spojrzał na mnie i powiedział:
— Dobrze się stało. Gdyby nie ty, nie przeżyłby.

Podziękowałem i ruszyłem na zajęcia. Spóźniłem się. Ale w środku czułem, iż zrobiłem coś ważnego.

Mieszkaliśmy z mamą sami. Ojciec odszedł, gdy jeszcze nie było mnie na świecie. Mama pracowała jako sprzątaczka. Pomagałem jej, wstawałem przed świtem, odgarniałem śnieg, dźwigałem ciężkie worki. Nie narzekaliśmy. Po prostu żyliśmy.

Aż pewnego dnia — wczesny poranek, mróz. Razem z mamą grabiliśmy właśnie śnieg, gdy zatrzymał się obok nas drogi samochód. Wysiadła z niego kobieta — elegancka, wypielęgnowana od stóp do głów.

— Ty jesteś Wojtek? — zapytała.
— Tak…
— Dostałam twój kontakt od lekarza. Uratowałeś mojego męża. Nie przeżyłby, gdyby nie ty… Dziękuję ci.

Wręczyła mi kopertę. Nie powiedziałem nic, tylko skinąłem głową. W środku były pieniądze — wystarczająco, by spłacić długi mamy. Pierwszy raz widziałem, jak płacze ze szczęścia.

Skończyłem studia, poszedłem do pracy w straży pożarnej. Mama była ze mnie dumna.
— Jesteś prawdziwym człowiekiem, synku. Dobrym, wrażliwym.

Po kilku latach poznałem Kingę. Skromna, mądra, prawdziwa. Kiedy przyprowadziłem ją do domu, mama od razu przytuliła ją jak córkę.

— Taką bym ci właśnie żonę życzyła — szepnęła mi do ucha.

Przyszedł czas, by poznać jej rodziców. Denerwowałem się — ich świat był zupełnie inny. Ojciec — właściciel firmy, matka — wykładowczyni. Weszliśmy do domu, a pierwsze, co zobaczyłem, to mężczyzna, który nagle zrobił się blady i usiadł, wpatrując się we mnie.

— To ty…? — wyszeptał.
Potem wstał, podszedł i mocno mnie objął.
— Kinga, pamiętasz, jak opowiadałem ci historię? O chłopaku, który uratował mi życie? To on…

Poznałem go. Ten sam człowiek, którego kiedyś nie zostawiłem na ulicy. Jego oczy nie były już przygaszone — przeciwnie, pełne były światła. I łez. Zwrócił się do żony:
— Widzisz, los potrafi być przewrotny.

Staliśmy w objęciach, a nikt nie krył wzruszenia. Ich córka została moją narzeczoną. A on — moim teściem.

Tak jedna chwila ludzkiej życzliwości zmieniła od razu kilka żyć.

Idź do oryginalnego materiału