Każdy przestępca kiedyś popełnia błąd. Zbrodnia sprzed lat: zabójstwo Joanny Surowieckiej

7 godzin temu

Od przeszło pół roku realizowane są poszukiwania Karoliny Wróbel. Blisko 20 lat temu inna rodzina z Czechowic-Dziedzic przeżywała podobny dramat. 7 czerwca 2006 roku zaginęła Joanna Surowiecka. Po ponad czterech latach sprawdził się najczarniejszy scenariusz.

Była tak blisko miejsca, z którego 7 czerwca 2006 roku o godz. 9.02 miała odjechać do Katowic… Odcinek drogi, który trzeba przebyć od domu Joanny Surowieckiej do dworca kolejowego Goczałkowice-Zdrój liczy około dwóch kilometrów. Wokół są gęste zarośla, za nimi stawy, kilka domów w okolicy. Wieczorem można się bać. Ale to był słoneczny poranek. Joanna miała tego dnia egzamin z psychologii w Katowicach, studiowała turystykę w Górnośląskiej Wyższej Szkole Handlowej. Wyszła z domu o godz. 8.35, a o 8.48 po raz ostatni użyła swojego telefonu. Próbowała zadzwonić do kolegi ze studiów, ale ten jeszcze spał. Mniej więcej w połowie drogi z domu na dworzec, w pobliżu starej winiarni, widział ją przejeżdżający samochodem sąsiad. To był ostatni ślad. Nie dotarła na dworzec, gdzie czekał na nią kolega z Czechowic. Mieli jechać razem. Nie było jej również na egzaminie, który rozpoczął się o godz. 11.15.

Fot. z archiwum Kroniki Beskidzkiej

„W międzyczasie próbowali się do niej dodzwonić młodsza siostra – Aneta oraz chłopak Łukasz. Najpierw nie odbierała, później w ogóle nie było sygnału. Zaczęli się niepokoić. Wreszcie Aneta skontaktowała się z koleżankami Joanny ze studiów. Potem zadzwoniła do kolegi, który miał na nią czekać na dworcu, a na koniec do mamy. Irena Surowiecka wykrzyczała do telefonu: – Dzwońcie na policję, stało się coś złego! Wieczorem na miejscu pojawiły się radiowozy. Rozpoczęły się poszukiwania” – tak w 2008 roku o sprawie pisała KRONIKA.

Szukali w złym miejscu

Nazajutrz pod domem Surowieckich było pełno ludzi. Znajomi Joanny, przyjaciele, rodzina, sąsiedzi oraz policjanci z psami tropiącymi. Przez następne trzy tygodnie szukali Joanny, fragmentów ubrania, śladów samochodu, w najgorszym razie zwłok, czegokolwiek. Nie znaleźli nic. Zaczęły się spekulacje. Może uciekła? Rodzice nie wierzyli. Świetnie się z córką dogadywali, po co miałaby uciekać?

Poza tym nie zabrała paszportu ani żadnych oszczędności, miała na sobie spódnicę, którą zakładała tylko od święta, bo bardziej komfortowo czuła się zawsze w spodniach. – Są przypadki, iż osoby odchodzą z niczym i wybierają mieszkanie na Dworcu Centralnym – tłumaczył jednak KRONICE oficer operacyjny bielskiej policji zajmujący się tą sprawą.

Poszukiwania 20-letniej czechowiczanki były nietuzinkowe. Akcja wyglądała inaczej niż w przypadku tysięcy zaginięć osób, do których każdego roku dochodzi w Polsce. Prowadzący tę sprawę bielscy policjanci nie ukrywali, iż dużą rolę odegrała tu wyjątkowa determinacja bliskich, zwłaszcza rodziców Joasi, którzy w przekonaniu, iż córka żyje, poruszyli niebo i ziemię, by ją odnaleźć. Afisze ze zdjęciem dziewczyny można było zobaczyć nie tylko w Czechowicach-Dziedzicach i okolicznych miejscowościach.

Pogodna, uśmiechnięta buzia poszukiwanej spoglądała z plakatów, które rozlepiano w całej Polsce, a także w wielu europejskich miastach. – Skala tych poszukiwań oraz liczba zaangażowanych w nie ludzi była ogromna. Bielscy policjanci, którzy w samym tylko 2006 roku prowadzili przeszło 10 tysięcy spraw, a informacje o zaginięciu człowieka przyjmują średnio co trzy dni, poświęcili tej konkretnej sprawie wiele czasu – mówił młodszy inspektor Krzysztof Chrobak, zastępca komendanta miejskiego policji w Bielsku-Białej.

Pod uwagę brano również to, iż Joanna została zamordowana. W poszukiwaniach ciała obok policjantów brali również udział strażacy oraz GOPR-owcy z psami tresowanymi do poszukiwania ludzi i ciał, a także wolontariusze.

Jak pokazał czas, poszukiwania prowadzono w złym rejonie. Założono bowiem, iż dziewczyna została porwana bądź zaatakowana jeszcze przed mostem na Wiśle, czyli około kilometr przed stacją w Goczałkowicach-Zdroju. Było zeznanie świadka, który właśnie w tym miejscu – jako ostatnia osoba – widział idącą w stronę Goczałkowic Joannę Surowiecką. Przyjęto więc, iż jeżeli została uprowadzona, to właśnie tam i do Goczałkowic, a zwłaszcza w okolice stacji, nie doszła.

Ponadto przed mostem na rzece pies zgubił trop dziewczyny. W zeznaniach rodziny, bliskich i znajomych Joanny przez cały czas przewijał się wątek wyjazdu za granicę. Dziewczyna, która już wcześniej jeździła do pracy za granicą, miała przecież plany kolejnego wyjazdu. Trudno byłoby zliczyć, ile takich fałszywych, a wiodących za granicę tropów przyszło badającym tę sprawę policjantom wykluczyć. Pięć osób, w tym jedna próbująca wyłudzić pieniądze od rodziny i druga, podająca się za Joannę (!), usłyszało zarzuty celowego wprowadzania w błąd rodziny i policjantów.

Jackowski i Rutkowski

Już dwa dni po zaginięciu Joanny do znanego jasnowidza Krzysztofa Jackowskiego zapukała czwórka przyjaciół Joanny. Jackowski najpierw patrzy na zdjęcie zaginionej, a potem ma wizję: mały drewniany domek, podobny do wielu innych w tym miejscu, otoczony przez choinki, zbiornik wodny w pobliżu. Miała tam być niedługo przed zaginięciem. Znajdują takie miejsce, niedaleko Pszczyny. Idealnie odpowiada opisowi. Rodzice Joanny jadą tam w niedzielę. Udaje im się ustalić, iż domek należy do rodziców jej kolegi. Ten przyznaje, iż owszem, była tam, ale przed ponad miesiącem, dokładnie trzeciego maja. Na miejsce wchodzi policyjny pies i podejmuje trop. Kazimierz Surowiecki, ojciec Joanny, twierdził wtedy, iż prowadzący psa policjant powiedział mu, iż zaginiona przebywała w tym miejscu najwyżej cztery dni wcześniej. Inaczej pies nie zwąchałby tropu. Potwierdzałoby to wersję przedstawioną przez jasnowidza, a przeczyło zeznaniom kolegi Joanny.

– Sprawdziliśmy wszystko bardzo dokładnie, zabezpieczyliśmy ślady. Mamy zeznania właścicieli domku i znajomego zaginionej, który zresztą bardzo nam pomógł w całej sprawie. Poddał się też badaniu na wariografie. Wątek jego udziału w sprawie zaginięcia został wykluczony – mówił KRONICE anonimowo oficer operacyjny policji.

Tydzień po zaginięciu do Czechowic-Dziedzic przybyli dwaj ludzie detektywa Krzysztofa Rutkowskiego. Wzięli do samochodu ojca Joanny i kazali pokazać wszystkie drogi ucieczki. Nie było wielu możliwości, najbardziej prawdopodobny wydawał się wyjazd na trasę do Katowic. Zatrzymali samochód u wylotu ulicy prowadzącej na trasę, bo ich uwagę przykuł pewien szczegół. Patrzyli w sam środek kamery umieszczonej na budynku znajdującego się po drugiej stronie dwupasmówki komisu samochodowego.

Pszczyńscy policjanci korzystali z nagrań tej kamery, aby sprawdzić, kto nielegalnie wyrzuca śmieci na pobliską działkę, ale zapomnieli o niej po zaginięciu Joanny Surowieckiej! Potem było już za późno, nagranie okazało się nieczytelne. Policja nie miała sobie jednak nic do zarzucenia: – Trudno mówić o naszym błędzie. Po prostu w pierwszej fazie poszukiwań skupiliśmy się na korycie rzeki, a nagrania z kamery i tak niczego nie wyjaśniły – przekonywali bielscy policjanci.

30 czerwca 2007 roku Prokuratura Rejonowa w Pszczynie umorzyła postępowanie w sprawie więzienia Joanny Surowieckiej. – Nic nie wskazuje na porwanie, nie znaleźliśmy żadnych śladów ani motywów, w tej sytuacji nie było przesłanek, by przez cały czas prowadzić śledztwo. Bielska policja nie popełniła większych błędów, być może małe zaniedbania, które jednak nie miały żadnego wpływu na prowadzone śledztwo – mówili wtedy zgodnie policjanci.

– Jestem pewna, iż Asia żyje, wiedziałabym, gdyby było inaczej, łączyła nas bardzo duża więź emocjonalna, wszyscy mówili, iż jesteśmy jak bliźniaczki. Wierzę, iż wróci. Rodzice są tego samego zdania. Przez cały czas próbują się połączyć z Joanną. Co miesiąc doładowują konto jej telefonu, aby ona mogła zadzwonić, jeżeli tylko będzie miała taką okazję. Ciągle wierzą, iż telefon zadzwoni, a w słuchawce usłyszą znajomy głos – mówiła KRONICE siostra zaginionej w 2008 roku.

Zbrodnia niedoskonała

Życie napisało jednak inny scenariusz. Okazało się, iż Joanna Surowiecka została zamordowana i to przez mężczyznę, który nigdy – przez cztery i pół roku – nie przewinął się w śledztwie! Sygnał z milczącego od 7 czerwca 2006 roku telefonu zamordowanej dziewczyny nie był jednak końcem, ale początkiem żmudnego śledztwa, które doprowadziło do Marka Z.

Dziś wiemy, iż zaledwie kilkadziesiąt metrów dzieliło Joannę Surowiecką od stacji kolejowej w Goczałkowicach-Zdroju, gdy na jej drodze stanął 32-letni wówczas mężczyzna, pracujący w tamtejszym barze nad zdrojowym stawem. Rzucił się na dziewczynę i przewrócił ją w zarośla, obok wiodącej do stacji alejki. Tam zadał jej kilka ciosów kamieniem w głowę. Następnie, wystraszony, ukrył ją w krzakach. Mieszkał w Goczałkowicach, po drugiej stronie parku. Wrócił na miejsce zbrodni po północy, po tym jak przez stację kolejową w Goczałkowicach-Zdroju przejechał ostatni pociąg z Bielska-Białej do Katowic. Wyposażony w taczki i łopatę przewiózł ciało dziewczyny na drugą stronę torów kolejowych. Wsadził do foliowego worka, łamiąc kości, a głowę przytwierdził do tułowia drutem, bo już się nie mieściła i zakopał w zagajniku położonym w odległości kilkunastu metrów od peronu. Tam ciało Joanny leżało przez cztery i pół roku.

Marek Z. został zatrzymany w 2010 roku pod Legnicą, gdzie wyjechał do pracy sezonowej przy wyrębie lasu. Przyznał się do zamordowania Joanny Surowieckiej, a w środę, 17 listopada, podczas wizji lokalnej wskazał policjantom i prokuratorom miejsce ukrycia zwłok. Mówi się, iż każdy przestępca w którymś momencie popełnia błąd. Tak było i w tym przypadku. Morderca pozbył się wszystkich rzeczy należących do ofiary. Zostawił sobie tylko jej telefon.

Wyłączył go zaraz po zabójstwie…

Prawdopodobnie czujność mordercy uśpił upływ czasu i przekonanie, iż policja już nie zajmuje się tą sprawą. Wtedy przekazał telefon innej osobie. Jak doszło do namierzenia telefonu? O czynności w sprawie nalegała po raz kolejny rodzina zaginionej. Gdy przymuszona policja włączyła monitoring, okazało się, iż telefon jest aktywny już od czterech miesięcy. Był w posiadaniu żony (wzięli ślub w 2009 roku) zabójcy. Marek Z. poczuł się na tyle bezpiecznie, iż zabrany aparat podarował żonie, tłumacząc jej, iż przywiózł go z zagranicy.

– To były naprawdę ciężkie trzy tygodnie. Na początku mieliśmy przecież tylko sygnał, iż telefon Joasi został włączony. Nie mogę ujawniać szczegółów działań operacyjnych, powiem tylko, iż tę sprawę trzeba było rozegrać tak, by nie spłoszyć żadnej z osób, przez których ręce przeszedł aparat, a było ich kilka i na początku nie znaliśmy ich związku z domniemanym zabójcą. A na koniec ustalić sprawcę zabójstwa i przytłoczyć go taką wiedzą na temat sprawy, by przyznał się do zabicia 20-latki oraz wskazał miejsce ukrycia ciała. To się udało. Więc choć finał jest tragiczny i smutny, możemy mieć satysfakcję, iż sprawca został ustalony, zatrzymany, stanie przed sądem i odpowie za swój czyn sprzed lat – komentował w 2010 roku w KRONICE Krzysztof Chrobak.

Plątał się w zeznaniach

Stuprocentowej pewności, iż zatrzymany został zabójca Joanny Surowieckiej policja nabrała dopiero w nocy z wtorku na środę, 17 listopada. Bo najpierw zatrzymany pod Legnicą Marek Z. nie przyznawał się do winy. Twierdził, iż w ogóle nie wie, o co chodzi, a zaginioną dziewczynę kojarzy tylko z plakatów, które rozwieszano również w Goczałkowicach. Miał duże szanse wytrwania w upartym nieprzyznawaniu się do niczego.

Co z tego bowiem, iż śledczy ustalili, iż był osobą rozpoczynającą „łańcuszek”, przez który przeszedł telefon. Przecież mógł go znaleźć. Do jego zadań – jako pracownika baru nad stawem – należało sprzątanie całego ciągnącego się nad stawem deptaka (i prawdopodobnie właśnie sprzątając, zwrócił uwagę na przechodzącą Joasię, poszedł za nią i zabił). Zatem mógł po prostu znaleźć leżący w trawie telefon. Mógł trzymać się tej wersji i ciężko byłoby udowodnić mu zbrodnię… Przesłuchiwany mężczyzna coraz bardziej jednak plątał się w zeznaniach. W końcu zaczął twierdzić, iż widział przechodzącą obok niego dziewczynę. Potem upierał się, iż upadła i rozbiła głowę. Przytłoczony wiedzą policjantów pękł – w środę, 17 listopada nad ranem – i przyznał się do zabicia dziewczyny. Powiedział też, gdzie i w jakich okolicznościach ukrył zwłoki.

Można podejrzewać, iż przychodząca regularnie na stację w Goczałkowicach studentka wpadła mu w oko już wcześniej, iż budziły się w nim jakieś związane z nią, chore emocje… Wygląda na to, iż to był impuls. Dziewczyna przeszła koło niego, podobała mu się, więc za nią poszedł. A potem wszystko rozegrało się w ciągu kilkudziesięciu sekund. – Zaatakowana próbowała się bronić, krzyczeć, drapać, więc chwycił kamień i uderzył ją kilka razy w głowę. Straciła przytomność. Wiedział, iż natychmiast musi wracać do baru, gdzie już na niego czekają. Dlatego przeciągnął ją dalej, w wyjątkowo gęste o tej porze roku zarośla, położył w zagłębieniu terenu i przykrył gałęziami. Jakby nic się nie stało wrócił do pracy, potem do domu, gdzie zjadł obiad… Słysząc, iż wokół zaginięcia dziewczyny – po południu było już o tym głośno – robi się wielka awantura uznał, iż zwłoki musi lepiej ukryć – mówił KRONICE Krzysztof Chrobak.

Nie wiadomo, czy to był przypadek, czy świadomy wybór, ale miejsce ukrycia zwłok było wręcz idealne. Po pierwsze, zabójca nie musiał jechać taczkami daleko, bo w linii prostej jest to około 200 metrów od miejsca, w którym zaatakował i zabił dziewczynę. Na skraju łąki dochodzącej do torów i peronu, z którego odjeżdża się w stronę Bielska-Białej, znajduje się gęsty zagajnik. Nikt się w to miejsce nie zapuszcza. Miejsce, w którym oprawca zakopał dziewczynę, przyszedł obejrzeć jeszcze następnego dnia, w świetle dziennym. Chciał się przekonać, czy działając po ciemku nie zostawił śladów. Uznał, iż wszystko jest w porządku i nie pojawił się tam już ani razu. Aż do środy, 17 listopada 2010 roku, kiedy – konwojowany przez uzbrojonych po zęby antyterrorystów i dziesiątki policjantów, których zgromadzono w obawie, by wizja lokalna nie zamieniła się w lincz – przywieziony został tam w charakterze podejrzanego.

Poszukiwanie ciała zamordowanej trwało długo i pierwszego dnia omal nie zakończyło się fiaskiem. Marek Z. kilka razy błędnie wskazywał przekopującym ziemię policjantom miejsce, w którym ukrył zwłoki. – Dało się choćby zauważyć, iż widząc, iż zbliżamy się do adekwatnego miejsca, zaczynał kłamać. Być może przyszło mu do głowy, iż może się jeszcze wycofać, iż jak nie będzie zwłok, to nie będzie sprawy. Do pracy wkroczyła koparka, która zaczęła delikatnie zdejmować wierzchnią warstwę ziemi. Zbliżał się jednak zmrok i zaczęliśmy brać pod uwagę możliwość, iż cały około hektarowy teren będzie trzeba ogrodzić, zabezpieczyć i przeszukiwać w kolejnych dniach metr po metrze. Niczego nie wyczuwały również psy, szkolone do szukania ciał. Pomógł leśnik, którego zabraliśmy jako konsultanta do spraw wyglądu terenu po upływie – było nie było – czterech i pół roku. Nie oglądając się na to, co mówi podejrzany, na podstawie opisu drzew z jego zeznań, wskazał miejsce, w którym powinny znajdować się zwłoki. Trafiliśmy od razu – tłumaczył w 2010 roku KRONICE Krzysztof Chrobak.

Przedterminowo? To już…

Co wiemy o mordercy? Marek Z. pochodził z wielodzietnego domu. Miał trójkę młodszego rodzeństwa. On był najstarszy. Jego dzieciństwo prawdopodobnie nie było usłane różami – niewykluczone, iż stosowano wobec niego przemoc fizyczną. Przed wejściem w dorosłość uczęszczał do szkoły górniczej. W trzeciej klasie stwierdzono jednak, iż ze względów zdrowotnych nie będzie mógł pracować jako górnik, więc szkoły nie skończył. Nie kontynuował nauki w żadnej innej placówce. Później pracował w kilku różnych miejscach, między innymi w barze w Goczałkowicach. Trzy lata po morderstwie, w 2009 roku, ożenił się, urodziło mu się dziecko.

1 marca 2012 roku Sąd Okręgowy w Katowicach wydał wyrok – 25 lat więzienia. – Nie ma takiego wyroku, który mógłby cokolwiek zmienić. Wyrok dla nas, jako rodziny, jest stanowczo za niski. Co trzeba zrobić, żeby w Polsce dostać dożywocie. Ile osób trzeba zamordować, zmasakrować? – powiedziała Aneta Surowiecka, siostra Joanny, w materiale w programie „Ślady” na YouTube.

Za pół roku – po 15 latach odsiadki – Marek Z. będzie mógł starać się o przedterminowe zwolnienie…

Opracował:

Idź do oryginalnego materiału