Piotr Guzik: Czym jest tytułowe Dolne Miasto z pana najnowszej książki?
Piotr Milewski: Kiedyś było częścią administracyjną Edo, jak nazywało się Tokio jeszcze za czasów szogunów. W Dolnym Mieście mieszkali obywatele niższych stanów: kupcy, rzemieślnicy, artyści i kurtyzany. Natomiast w Mieście Górnym, na wzgórzach, mieszkali samurajowie, możnowładcy oraz kler buddyjski. Odzwierciedlało to różnice klasowe ówczesnego społeczeństwa. Potem ten podział został zniesiony i mamy jedno, wielkie miasto.
– Podziału nie ma, ale różnice pozostały.
– Już na pierwszy rzut oka widać inną architekturę. Więcej jest niskiej i bardzo gęstej zabudowy. Mieszkańcy Dolnego Miasta utrzymują bardzo bliskie związki sąsiedzkie i kultywują wielowiekowe tradycje. Biorą udział w festiwalach i organizują akcje sprzątania swoich dzielnic w czynie społecznym. Pomagają sobie w razie kataklizmów. Mieszkałem tam przez sześć lat i miałem okazję doświadczyć tego wszystkiego, poznać tę społeczność. To zupełnie inne Tokio niż to znane z popularnych przewodników turystycznych i z wyobrażeń, w którym dominują wysokie budynki, szkło, stal i nowoczesne technologie. To jest Tokio zwykłych ludzi, którzy na co dzień bardzo ciężko pracują. I ja postanowiłem je opisać.

– Jak wygląda codzienność w Dolnym Mieście?
– Część mieszkańców pracuje w biurach na jego terenie. Na ulicach o poranku nie brak ludzi gnających pod krawatem i aktówką do pracy. Ale w Dolnym Mieście jest też wielu rzemieślników. Ci często nie mają daleko do pracy, gdyż warsztat bądź pracownia mieści się na parterze ich domu. I zwykle są to zakłady z wieloletnią tradycją, przekazywaną z pokolenia na pokolenie. Jak licząca ponad 110 lat drukarnia, która specjalizuje się w druku wizytówek, które w Japonii są czymś niezwykle ważnym. Praca rzemieślników z Dolnego Miasta nie jest lekka. Często wykonują ją od rana do nocy. Jednocześnie ich dzieła są na bardzo wysokim poziomie. Wykorzystują tradycyjne metody, ale stale doskonalą technologię.
– Jak takie zakłady mogą się utrzymać, skoro dzięki masowej produkcji zwykle można mieć to samo za mniejsze pieniądze?
– Bardzo wielu Japończyków potrafi docenić nie tylko kunszt twórcy, ale i unikatowość jego dzieła. Są gotowi zapłacić więcej za wyrób, za którym stoi często kilkaset lat tradycji i bardzo duży wysiłek. Dzieła rzemieślników są zwykle jedyne w swoim rodzaju. Nie można ich dostać nigdzie indziej. Jakością biją masową produkcję.
– Ale Dolne Miasto to nie tylko rzemieślnicy. Sam pan wspomniał o kurtyzanach.
– W dawnych czasach były tu bardzo znane dzielnice czerwonych latarni. To były wręcz miasta w mieście. Przychodzili do nich nie tylko mieszkańcy Dolnego Miasta, ale i przedstawiciele wyższych stanów ze wzgórz. W poszukiwaniu rozrywki. Nie tylko erotycznej. Tam uprawiano też sztuki na bardzo wysokim poziomie, jak wykonywanie pieśni, snucie opowieści czy taniec. Część z tego przetrwała do dziś. Przykładem sztuka rakugo, którą wykonuje pojedynczy aktor, siedząc na poduszce. Modulując głosem opowiada bardzo złożone, wieloosobowe narracje.
– Kultura trwa, a co z działalnością półświatka, którą też charakteryzowało się Dolne Miasto?
– Grupy przestępcze przez cały czas istnieją i w pewnym sensie pilnują porządku. Są też świadectwem pewnych tradycji, ich członkowie często biorą udział w lokalnych festiwalach. I w razie trudnych sytuacji, jak walka ze skutkami trzęsień ziemi, angażują się w pomoc społeczności. Nie są to jednak altruiści. Przykładem dzielnica Sanya, do której przez wiele dekad przybywali mieszkańcy z prowincji z całej Japonii w poszukiwaniu pracy. To byli zwykle robotnicy dniówkowi, wynajmowani poprzez pośredników deweloperom realizującym inwestycje na terenie Tokio. I grupy przestępcze często tych robotników wykorzystywały. Ludzie mieszkali tam w bardzo trudnych warunkach, po wiele osób w pokoju. Tacy robotnicy nie byli objęci systemem ubezpieczeń społecznych. Dzisiaj, kiedy w większości są to już starsze osoby, wielu z nich nie ma środków do życia. Muszą sobie jakoś radzić albo zwracać się do pomocy społecznej. W Japonii jest to czymś bardzo trudnym, ponieważ uważa się to za powód do wstydu.
– Doświadczył pan osobiście mroczniejszych stron życia w Japonii?
– Nie padłem ofiarą przestępstwa, ale byłem w Tokio, gdy doszło 11 marca 2011 roku do słynnego trzęsienia ziemi. Dla Japończyków to data, która na trwałe już wpisała się w ich historii. Wtedy tak naprawdę doszło do szeregu trzęsień i potężnego tsunami, które pochłonęło bardzo wiele ofiar, a wiele tysięcy osób do tej pory uznaje się za zaginione. Tokio nie ucierpiało wtedy aż tak bardzo. Zresztą, Tokio, a zatem i Dolne Miasto, na przestrzeni wieków było świadkiem szeregu kataklizmów. Do tej pory ważna jest pamięć o trzęsieniu ziemi z 1923 roku, które pochłonęło łącznie ponad 100 tys. ofiar. Głównie z powodu pożarów, które ze względu na porę suchą i ciasną, drewnianą zabudowę rozprzestrzeniały się w błyskawicznym tempie. W dzielnicy, w której mieszkałem, wieczorami spacerowali członkowie organizacji sąsiedzkiej, pokrzykując, by zwracać uwagę na ogień. Dzisiaj to już bardziej tradycja, niż faktyczne ostrzeżenie, ale to pokazuje, jak silna jest pamięć społeczna po katastrofach.
– Jak to się stało, iż zamieszkał pan w Japonii?
– Ze mnie zawsze był taki powsinoga. Dużo podróżowałem i te podróże opisywałem. Więc gdy 24 lata temu, jeszcze jako student, poznałem pewnego Japończyka, który zaoferował mi pomoc na miejscu, to postanowiłem się tam wybrać. A on dotrzymał słowa i bardzo mnie wspierał podczas tego trzymiesięcznego pobytu. Dzięki temu stwierdziłem, iż to jest miejsce, które chciałbym odwiedzić kolejny raz i zostać na dłużej. To ziściło się po paru latach. W sumie spędziłem w Japonii dziewięć lat.
– Jak wygląda tam życie codzienne?
– Kręci się głównie wokół pracy. Tokio to drogie miasto. Bez źródła pieniędzy nie da się funkcjonować. Dopiero, gdy człowiek ma ustabilizowaną sytuację finansową, może pomyśleć o zakładaniu rodziny. Ale i wtedy większość życia toczy się wokół pracy. jeżeli nie zostaje się w niej długo po nominalnych godzinach, to idzie się na spotkania do restauracji z kolegami albo kontrahentami. Opisałem to zresztą w innej swojej książce, „Planeta K. Pięć lat w japońskiej korporacji”.
– Będąc obcokrajowcem, o pracę jest łatwiej, czy trudniej?
– Na pewno to drugie. o ile mówimy bardzo dobrze po japońsku, to paleta możliwości jest nieco większa. jeżeli nie znamy języka, to tak naprawdę jesteśmy ograniczeni albo do poszukiwania zatrudnienia w firmach z kapitałem zagranicznym, gdzie język japoński nie jest wymagany, albo będziemy uczyć języka angielskiego bądź innych języków obcych, co bardzo ogranicza nam pole manewru. Znalezienie pracy potrafi być sporym wyzwaniem, choć nie jest niemożliwe.

– A jak jest z czasem wolnym?
– czasu w to, by cieszyć się swoim życiem, przeciętny tokijczyk nie ma wiele. W weekendy główną rozrywką są zakupy, ale nie brak osób odwiedzających świątynie w poszukiwaniu spokoju. A jeżeli w okolicy odbywa się festiwal, to też warto wziąć w nim udział. Ponieważ to okazja do tego, by zacieśnić więzi i by zobaczyć Japończyków, którzy nie są zagonieni, tylko naprawdę otwarci.
– Japończycy nie są zamknięci na obcokrajowców? Pytam, ponieważ zetknąłem się z historiami, iż nawet, jak ktoś dobrze posługiwał się językiem, to był ignorowany przez obsługę w restauracji albo w sklepie.
– o ile jesteśmy tam gośćmi, to na pewno będziemy bardzo dobrze traktowani. W Japonii każde takie spotkanie uważa się za jednorazowe. Bardzo ważne jest, aby przebiegło ono w najlepszy możliwy sposób i żebyśmy rozstali się, zabierając ze sobą wspaniałe wspomnienia. Natomiast kiedy zamieszkujemy już w jakimś miejscu w Japonii i planujemy tam zostać na dłużej, to zaczyna się od nas oczekiwać, iż będziemy przestrzegać wszystkich zasad, które obowiązują w jakiejś społeczności. Zarówno tych pisanych, jak i niepisanych. Kto ich nie respektuje, może nie spotka się z wrogością, ale na pewno z obojętnością.
– O jakich zasadach mowa?
– Chodzi o oczekiwanie, abyśmy nie tylko korzystali z tego, co nam dana wspólnota oferuje, ale byśmy też dużo dawali od siebie. Abyśmy brali udział w czynach społecznych, pomagali przy organizacji festiwali oraz zwyczajnie witali się z mieszkańcami. Ważne jest na przykład utrzymywanie porządku czy wystawianie określonych śmieci w określony dzień. To coś, czego lokalne społeczności bardzo surowo przestrzegają.
– Czemu to takie ważne?
– Tokio to olbrzymie miasto z bardzo dużą gęstością zaludnienia. Co sprawia, iż jeżeli każdy swobodnie wystawiałby dowolne śmieci w dowolnej chwili, to mogłoby dojść do sytuacji, w której system odbioru odpadów stałby się niewydolny i wymknąłby się spod kontroli. Takie zachowania nie są więc mile widziane.
– To zdaje się być charakterystyczne dla państw Azji Południowo-Wschodniej: iż nie ma tam miejsca na indywidualizm.
– O ile nie zaburzamy pewnej harmonii we wspólnocie, to swoboda jest całkowicie dopuszczalna. Przykładowo, jeżeli chodzi o stroje, to nie ma tutaj żadnych ograniczeń. Ludzie ubierają się kolorowo i niestandardowo. Natomiast w momencie, kiedy nasze zachowanie, słowa albo czyny zaczynają w jakiś sposób kolidować z dobrem wspólnym, to wtedy faktycznie można się spotkać z brakiem akceptacji.
– Jakie zachowania, które dla nas są czymś zupełnie naturalnym, w Japonii postawią nas w złym świetle?
– To swobodne i publiczne wyrażanie własnej opinii. Zanim Japończyk podzieli się swoim zdaniem na jakiś temat, zorientuje się, jak na daną kwestię zapatrują się inne osoby. jeżeli ich optyka będzie odmienna od jego własnej, to raczej powstrzyma się od jej wygłoszenia. Po to, żeby nie doprowadzić do pewnej niezręczności. Chodzi też o to, by nie zaburzyć pewnej harmonii. I tak, jak otwarte prezentowanie własnych opinii nie jest mile widziane, tak samo nie powinniśmy oczekiwać zajęcia przez kogoś bardzo jasnego stanowiska.
– Japonia znana jest też ze ścisłej polityki imigracyjnej. Zetknąłem się choćby z opiniami, iż to rasiści.
– Nie mogę się z tym zgodzić. Co nie zmienia faktu, iż polityka imigracyjna Japonii jest bardzo surowa. To wyspa, więc jej mieszkańcy mogą sobie na to pozwolić. Łatwiej bowiem kontrolować napływ osób z zagranicy. Uważam jednak, iż poluzowanie tej polityki to tylko kwestia czasu. Starzenie się społeczeństwa oraz bardzo niskie wskaźniki dzietności sprawiają, iż Japonia skazana jest na to, żeby szerzej się otworzyć. To zresztą w tej chwili temat bardzo poważnej dyskusji w tym kraju, w jakim stopniu i w jaki sposób to uczynić.
– Ale nie zgadza się pan na nazywanie ich rasistami.
– Na pewno znajdą się tam osoby o poglądach rasistowskich. Ale tacy są wszędzie. Zaś Japończycy przez blisko 80 lat po wojnie byli wychowywani w bardzo pokojowy sposób. Możemy powiedzieć, iż istnieją tam pewne obawy przed tym, iż masowy napływ osób z zagranicy mógłby doprowadzić do rozwodnienia kultury japońskiej i zatracenia jej odrębności. Tak, jak w każdym kraju, są bardzo różne grupy ludzi i różne poglądy.
– Dlaczego wyjechał pan z Japonii?
– Powodów było kilka. Jednym z nich była presja w pracy, której doświadczałem przez niemal sześć lat w tradycyjnej japońskiej firmie. Były też powody zupełnie osobiste i rodzinne. Ale do dzisiaj bardzo często tam podróżuję. Cały czas mam tam przyjaciół. To grupa osób z Dolnego Miasta, ze względu na których myślałem przez pewien czas, iż zostanę tam na stałe. Ci ludzie sprawiają, iż jedną nogą przez cały czas tam jestem.
– jeżeli ktoś chciałby pójść w pana ślady i spróbować życia w Japonii, to na co trzeba być przygotowanym?
– Na pewno nie polecam rzucać wszystkiego i stawiać na jedną kartę. Lepiej najpierw wybrać się na kilka miesięcy, by zorientować się, czy to miejsce rzeczywiście jest tym adekwatnym, czy się tam odnajdziemy. Bo może się okazać, iż nie pasuje nam klimat z bardzo gorącym i wilgotnym latem oraz z porą deszczową. Albo, iż mamy trudności językowe, ponieważ nie wszyscy Japończycy mówią po angielsku. Komuś na dłuższą metę może nie odpowiadać japońska kuchnia. Na pewno nie jest też łatwo przyjąć tamtejsze relacje międzyludzkie i hierarchię oraz zasady społeczne. Dopiero, jak sprawdzimy się przez tych kilka miesięcy, możemy decydować się na dłuższy pobyt.
– Najlepiej w Dolnym Mieście?
– To dla tych, którzy lubią tradycje i bliskie więzi. I odkrywanie czegoś, czego nie widać na pierwszy rzut oka.