Jak strzelanie stało się narodowym hobby Polaków. "Świetnie radzą sobie kobiety – są dokładniejsze"

6 godzin temu
Najpierw kojarzone tylko ze służbami mundurowymi albo z przestępczością, czymś zakazanym. Strzelectwo przed długi czas nie cieszyło się dobrą opinią. Potem stało się niszowym hobby dla nielicznych osób z licencją. Dopiero od niedawna Polacy równie chętnie chodzą na strzelnicę jak pograć w tenisa. Co kryje się za tym społecznym przełomem? Sprawdziliśmy.


Niebanalny pomysł na randkę? Strzelnica.

Sposób na odreagowanie stresu? Strzelnica.

Rodzinny niedzielny wypad? Strzelnica.

Strzelnice w Polsce przeżywają oblężenie. Powstają nowoczesne obiekty, które przyciągają zarówno pasjonatów broni, jak i osób szukających nowego hobby.

Ale: na samym celowaniu w tarczę często się nie kończy.

Coraz więcej Polaków chce również posiadać własną broń. Wystarczy spojrzeć na statystyki: z roku na rok rośnie liczba wydawanych pozwoleń na broń palną. W 2024 roku było ich aż 45,8 tysiąca – to zauważalny wzrost w porównaniu z poprzednimi latami: 40,9 tys. (2023 r.) i 37,4 tys. (2022 r.).

Pod koniec 2024 roku Polacy byli w legalnym posiadaniu 930,1 tys. sztuk broni palnej – aż o 86 tysięcy więcej niż rok wcześniej. Dla porównania: w 2017 roku zarejestrowanych było nieco ponad 460 tys. sztuk. W ciągu siedmiu lat ta liczba niemal się podwoiła, co najlepiej pokazuje skalę i tempo zmian.

Skąd ta nagła miłość do broni? Paweł Dyngosz, założyciel stowarzyszenia strzeleckiego "Braterstwo", nie ma wątpliwości, iż chodzi o coś więcej niż tylko o hobby. W rozmowie

z naTemat przyznaje, iż przełomowym momentem był wybuch pełnoskalowej wojny


w Ukrainie.

– Wiele osób, które wcześniej nie wyobrażały sobie posiadania broni, zmieniło zdanie. Obrazy z Buczy czy innych miejsc rosyjskich zbrodni uświadomiły ludziom, iż w sytuacji kryzysowej nie zawsze można liczyć na pomoc z zewnątrz. Policja może nie zdążyć, wojsko może być gdzie indziej. Broń staje się wtedy jak gaśnica – nie zastąpi straży pożarnej, ale może uratować życie. Daje poczucie spokoju, iż zrobiło się coś dla bezpieczeństwa swojego i swojej rodziny. To nie jest przejaw paranoi, tylko zdroworozsądkowa forma zabezpieczenia – opowiada o tej najważniejszej motywacji.

Zauważa też, iż wielu nowych adeptów strzelectwa początkowo przychodzi z pobudek czysto praktycznych, ale gwałtownie odkrywają, iż to coś więcej niż środek obrony.

– To również styl życia. Dla wielu strzelectwo staje się pasją, formą relaksu, sposobem spędzania czasu – tak jak jazda na rowerze, żeglarstwo czy narciarstwo. Broń ma w sobie coś fascynującego, bo to narzędzie, które od wieków kształtowało historię i równoważyło szanse – opowiada.

Jak mówi dalej, na strzelnicach spotyka się ludzi z różnych środowisk – lekarzy, prawników, dziennikarzy, sportowców, aktorów, ale też pracowników korporacji, mechaników, zwykłych, przeciętnych obywateli.

– Świetnie radzą sobie kobiety – są bardziej skupione, dokładniejsze – zauważa.

Jednak od pierwszego wystrzału do posiadania własnej broni droga wciąż jest daleka. Najpierw trzeba poznać teorię, potem przejść szkolenia praktyczne, zdać egzamin, wykonać szereg badań lekarskich, zdobyć licencję sportową i dopiero wtedy można złożyć wniosek do policji.

Złożoności procedur nie zniechęca Polaków. Liczba pozwoleń rośnie, a kolejne osoby zapisują się do klubów strzeleckich.

Jak mówi Paweł Dyngosz, polskie prawo w zakresie dostępu do broni należy do najbardziej surowych w Europie.

Zdaniem naszego rozmówcy, przepisy, choć mają gwarantować bezpieczeństwo, bywają zbyt restrykcyjne, szczególnie dla osób z niepełnosprawnościami.

– Przykładowo: osoba po amputacji nogi nie przejdzie badań lekarskich wymaganych do uzyskania pozwolenia – mówi.


I dodaje: – A przecież mamy dziś protezy nowej generacji, bardzo stabilne, czasem choćby sprawniejsze niż naturalna kończyna. To wykluczanie takich osób nie ma większego sensu.

Tłumaczy też, iż podobnie sytuacja wygląda w przypadku osób jednoocznych – mimo iż w strzelectwie sportowym i tak celuje się z jednym okiem zasłoniętym. Dyngosz uważa, iż obecne regulacje po prostu dyskryminują osoby z niepełnosprawnościami.

Zaznacza przy tym, iż rozumie konieczność wykluczania osób z zaburzeniami psychicznymi czy innymi stanami, które rzeczywiście mogą wpływać na bezpieczeństwo. – Ale osoba bez nogi czy z jednym okiem nie stanowi zagrożenia. To nie jest powód, by odmawiać jej prawa do uprawiania hobby czy do obrony własnego domu – dodaje.

Raz w życiu się poddałem


Jarosław Hebda, doktor nauk o bezpieczeństwie, ekspert strzelectwa praktycznego


i jedyny w Polsce biegły sądowy w zakresie użycia broni palnej, w rozmowie z naTemat zwraca uwagę, iż jednym z najczęstszych błędów początkujących strzelców jest brak zrozumienia, iż nauka obsługi broni to proces, który wymaga czasu, wysiłku i determinacji.

– Jeden z moich podopiecznych po sześciu latach treningów zaczął startować w mistrzostwach świata. Ale to wyjątek. Większość chce natychmiastowych rezultatów. Nacisnąć spust i trafiać. Tak się nie da. Wyrobienie nawyków trwa miesiącami, latami. Nie ma drogi na skróty. To tak, jakby od razu miałoby się jeździć samochodem, bez kursu, bo przecież auto ma cztery koła i silnik – porównuje.

I dodaje, iż w teorii sportu przyjmuje się, iż tzw. pamięć mięśniową osiąga się po około trzech tysiącach doskonałych powtórzeń danego ruchu. – Ale to nie może być zrobione "na raz". Mózg nie działa w ten sposób. Potrzebuje czasu, aby utrwalić schematy działania – tłumaczy.

Hebda zwraca też uwagę na ważny, a często pomijany problem: jakość szkolenia.

– Niestety, nie każdy instruktor to profesjonalista. Osoba początkująca nie ma szansy ocenić, czy uczy się poprawnie. A błędy popełnione na początku zostają na długo. To bardzo trudne do skorygowania – ostrzega.

Wielu zadaje sobie pytanie, czy ma predyspozycje do tej aktywności. Jarosław Hebda uważa, iż zdecydowana większość jest w stanie nauczyć się strzelać.

– Raz w życiu się poddałem. Kobieta, którą uczyłem, nie była w stanie pokonać lęku przed odgłosem wystrzału. Technicznie była świetna, ale emocjonalnie zablokowana. I nic nie dało się z tym zrobić – przyznaje ekspert.

Ale, jak dodaje, to wyjątek.

Strzelectwo to także sposób na prężnie rozwijający się biznes. Coraz więcej osób decyduje się na inwestowanie w różne formy infrastruktury strzeleckiej. Niektórzy robią to z chęci zysku, inni z pasji.

Ekspert przywołuje przykład swojego znajomego, który stworzył tzw. strzelnicę typu Arizona – niewielki, prywatny obiekt wykorzystujący naturalne ukształtowanie terenu.

– Zbudował ją na działce swojej teściowej, na południu Polski, w terenie podgórskim. Nie były to góry, ale bardzo pofałdowany teren. Wystarczyła godzina pracy koparki i gotowe. Miał też szczęście, bo trafił na rozsądnego wójta, który nie robił problemów – opowiada Hebda. I dorzuca: – Strzelnica powstała wyłącznie dla użytku właściciela i jego przyjaciół.

Inny przykład to zawodnik, którego Hebda prowadzi od lat – od początku kariery, aż po starty w mistrzostwach Europy i świata.

– To zamożny człowiek, który po dwóch latach treningów uznał, iż dość wynajmowania strzelnic. Po prostu zbudował własną. Dla niego to był wydatek porównywalny z kupnem nowego telefonu. I dziś ma miejsce tylko dla siebie. Nie zarabia na tym, nie wpuszcza przypadkowych osób. Czasem trenujemy tam razem, ewentualnie zaprasza bliskich znajomych. To wszystko – mówi Hebda.

Jak podkreśla, motywacje są różne. Ale problem jest jeden i powtarza się regularnie: opór urzędników. Lokalne władze wciąż mają wątpliwości, co do przyznawania pozwoleń na budowę strzelnic, szczególnie w małych miejscowościach, gdzie strzelectwo nie pozostało dobrze rozumiane i może budzić obawy.

– Czasem wynika z niewiedzy, czasem z asekuracyjnego podejścia: "lepiej odmówić, niż się pomylić". To typowe zaściankowe myślenie – podkreśla Hebda.

Na koniec rozmowy pytamy Jarosława Hebdę o przyszłość strzelectwa w Polsce i szansę na normalizację posiadania broni palnej przez cywilów. Czy nasz kraj ma szansę pójść śladem Stanów Zjednoczonych, gdzie broń od dawna jest integralną częścią społeczeństwa?

– Bardzo bym chciał, żeby tak się stało. Ale jestem raczej pesymistą – przyznaje Hebda.

– W USA broń była obecna w kulturze od samego początku państwowości. U nas przez dekady była zakazana, stygmatyzowana. To zostawiło ślad w mentalności – tłumaczy.

Jego zdaniem zmiany są możliwe, ale wymagają czasu. najważniejsze będzie dojrzewanie nowego pokolenia, które będą postrzegać broń i kulturę strzelecką inaczej niż ich rodzice czy dziadkowie.

– w tej chwili mamy jeden z najlepszych systemów wydawania pozwoleń na broń w Europie. Lepsze rozwiązania mają chyba tylko Czesi i Austriacy – zauważa ekspert – Ale to nie wystarczy. Musimy odejść od myślenia, w którym broń kojarzy się wyłącznie z zagrożeniem.

Hebda podkreśla, iż bez takiego przewartościowania nie uda się zbudować w Polsce zdrowej, odpowiedzialnej kultury strzeleckiej.

Strach i adrenalina


Anna Dzieża pierwszy raz na strzelnicę poszła dziesięć lat temu.


– Narzeczony zaplanował wyjście – niespodziankę. Nie spodziewałam się, iż będzie nią strzelnica. To było lato, miałam na sobie lekką, przewiewną sukienkę, bo byłam przekonana, iż jedziemy do restauracji – wspomina dziś z uśmiechem.

Na początku traktowała strzelectwo wyłącznie jako pasję. Pracowała wtedy w biurze, narzeczony prowadził gospodarstwo sadownicze. Celowanie do tarczy miało być tylko sposobem na spędzanie wolnego czasu. Dziś prowadzi swoją działalność gospodarczą

i organizuje kursy – m.in. na sędziego i prowadzącego strzelanie.

Jak mówi, w ostatnich latach wyraźnie widać wzrost zainteresowania strzelectwem, szczególnie wśród kobiet.

– Kiedy zakładaliśmy klub, długo byłam w nim jedyną kobietą. Dlatego obniżyliśmy składki członkowskie dla kobiet, żeby je zachęcić. Do dziś te zniżki obowiązują. Z czasem u nas zaczęły pojawiać się pary – małżeństwa, narzeczeni, partnerzy. Często najpierw zapisywał się mąż, a potem dołączała żona. Chcieli wspólnie spędzać niedziele. Kobiet jest zdecydowanie więcej niż kiedyś – choćby tych po sześćdziesiątce – opowiada.

Zapytana o różnice między kursantkami a kursantami, mówi bez wahania:


– Zdecydowanie wolę uczyć kobiety. Mają naturalną zdolność do wykonywania wielu czynności jednocześnie, a to w strzelectwie ogromna zaleta. Mężczyźni zwykle koncentrują się na jednej rzeczy. A strzelectwo to coś znacznie więcej, niż samo oddanie strzału. To naprawdę skomplikowany proces: oddech, kontrola spustu, postawa, skupienie wzroku na przyrządach celowniczych – tłumaczy.

W błędzie jest ten, kto myśli, iż po przekroczeniu strzelnicy natychmiast dostanie broń do ręki.

– Zaczynamy od teorii i zasad bezpieczeństwa. Potem przychodzi czas na ćwiczenia bezstrzałowe – praca na spuście, postawa, chwyt. I dopiero wtedy wchodzi się na strzelnicę. Na początku zawsze ładujemy tylko jeden nabój – nie wiadomo przecież, jak zareaguje ktoś, kto nigdy wcześniej nie strzelał.

I zapewnia:


– Wszystko odbywa się stopniowo, w pełni bezpiecznie i pod okiem instruktora.

Dziurawić papier


Inaczej na wzrost popularności strzelectwa patrzy Tomasz Krupienko, doświadczony instruktor. Jego zdaniem boom na strzelnice był efektem chwilowego impulsu.

– W momencie, kiedy wybuchła wojna w Ukrainie, przez trzy miesiące ludzie dosłownie oszaleli – wszyscy chcieli się nauczyć strzelać, żeby móc się obronić. A potem przyzwyczaili się do myśli, iż wojna jest gdzieś obok, ale nie tu. Ludzie znów zaczęli patrzeć bardziej w portfel, niż na potrzebę nabycia umiejętności obronnych – zauważa.

Z jego obserwacji wynika, iż zainteresowanie bronią bardzo często sprowadza się do jednorazowej przygody. Zwykle zapoczątkowują ją kobiety.

– To one dzwonią, pytają, umawiają strzelanie dla partnera, dla męża. Mężczyzna dostaje voucher na urodziny, przychodzi postrzelać, świetnie się bawi – i tyle. Tylko dwie osoby na sto wracają. Jeszcze mniej zostaje z nami na stałe jako klubowicze czy sportowcy – przyznaje.

Jak mówi dalej, kobiety zwykle zostają w charakterze organizatorki: tylko około 25 proc. osób pojawiających się na strzelnicy, żeby nabyć nowe umiejętności, to właśnie panie.

Na pytanie, kim są osoby, które wracają i rzeczywiście chcą się nauczyć strzelać, odpowiedź zaskakuje.

– Przyznam szczerze, iż przez siedem lat szkolenia miałem może dziesięciu takich ludzi na 3,5 tysiąca. I to nie są ludzie, którzy myślą o wojnie. To pasjonaci, którzy biorą udział w zawodach, ćwiczą regularnie. Osoby, które naprawdę traktują broń poważnie, to najczęściej sportowcy lub kolekcjonerzy.

Czy Polska powinna iść drogą większego zaangażowania obywateli w system obronny kraju? Zdaniem naszego rozmówcy – zdecydowanie tak.

– W Polsce przez dekady obowiązywała narracja, iż broń to coś złego. Indoktrynacja

z czasów PRL zrobiła swoje. Polacy się jej boją. Wciąż gdzieś głęboko tkwi w nas przeświadczenie, iż Polak to co najwyżej z kosą, jak za Kościuszki, może walczyć. Ale potem, jak już ktoś wejdzie na strzelnicę, to przekona się, iż to po prostu dobra zabawa, precyzyjna sztuka. Można "dziurawić papier", a nie od razu komuś zagrażać – opowiada.

I dodaje, iż paradoksalnie, broń uczy odpowiedzialności. Człowiek, który ją posiada, staje się ostrożniejszy.

– Już samo posiadanie broni wpływa na człowieka. Budzi w nim odpowiedzialność i pewien respekt. Człowiek staje się bardziej opanowany. choćby prowadząc samochód, mniej cisnę pedał gazu, bo wiem, iż jeżeli stracę prawo jazdy albo będę miał do czynienia z policją, mogę również stracić pozwolenie na broń. To naprawdę kształtuje postawę szacunku do prawa, do innych ludzi, do samego siebie. A przy okazji daje poczucie bezpieczeństwa – uważa.

Wielu zarzuca, iż strzelectwo to elitarny sport dla bogatych. Instruktor zgadza się, iż nie jest to tania zabawa. Ale jak zauważa, inne rozrywki, typu kręgle, quady czy gokarty też kosztują.

Idź do oryginalnego materiału