Fabryka strachu. Jak niemiecki koncern łamie prawa pracowników w Gnieźnie

2 dni temu

W cieniu potężnych hal produkcyjnych Jeremias rozgrywa się dramat zwykłych ludzi. To historia o tym, jak korporacyjna chciwość depcze godność pracowniczą, jak prawo do bezpieczeństwa przegrywa z żądzą zysku, i jak system chroni tych, którzy powinni odpowiadać.

„Tu śmierć czai się przy taśmie”

Wchodząc do lakierni Jeremias, od razu czuje się ten strach. Nie ten zwyczajny, związany z ciężką pracą, ale ten podszyty instynktem samozachowawczym. Pracownicy od lat szeptem mówią o iskrach przeskakujących między maszynami wypełnionymi łatwopalnymi chemikaliami. O oparach, od których kręci się w głowie. O poleceniach wylewania toksycznych odpadów do kanalizacji, wydawanych tak zwyczajnie, jakby to była część procesu produkcyjnego.

Raz widziałem, jak iskra przeleciała pół metra od beczki z rozpuszczalnikiem – opowiada jeden z pracowników, prosząc o anonimowość. Kierownik tylko machnął ręką. Mówią, iż jak się boję, to mogę iść do domu. Na zawsze.

System karze tych, którzy mówią „nie”

Mariusz Piotrowski długo wierzył, iż da się zmienić ten system od środka. Jako przewodniczący związku zawodowego i Społeczny Inspektor Pracy dokumentował naruszenia, wysyłał pisma, alarmował. W kwietniu 2023 roku oficjalnie poinformował dyrekcję o zagrożeniach w lakierni. Centralny Instytut Ochrony Pracy potwierdził jego obawy – w takich warunkach iskra to wyrok śmierci.

Odpowiedź przyszła szybciej, niż się spodziewał. Gdy doprowadził do zatrzymania niebezpiecznej produkcji i wezwał PIP, został wyprowadzony z zakładu. Jego zwolnienie było tak nagłe, iż nie zdążył choćby zabrać osobistych rzeczy z szafki.

Podobny los spotkał Dariusza Modrzejewskiego, który ośmielił się odmówić wykonania niebezpiecznego polecenia. Oficjalny powód? „Niesubordynacja”. Nieoficjalnie – wiedział za dużo i mówił głośno.

Niemiecki spokój, polski wyzysk

W tle tej historii majaczy cień niemieckiego właściciela. Jeremias to przecież tylko lokalna filia międzynarodowego koncernu, który w swojej centrali chwali się certyfikatami CSR i programami zrównoważonego rozwoju. Tymczasem w polskim oddziale standardy bezpieczeństwa przypominają te z lat 90.

Co najbardziej bulwersuje, firma wydaje krocie na walkę z pracownikami. Zatrudnia Littler – korporację prawną specjalizującą się w „neutralizowaniu” związków zawodowych. Paradoks? Te kosztowne usługi są częściowo finansowane przez… polskiego podatnika, bo firma może je wrzucać w koszty.

Milczenie instytucji

Najbardziej porażające jest to, jak długo trwała ta farsa. PIP dopiero teraz prowadzi kontrolę. Prokuratura jak zwykle śpi. Samorząd lokalny udaje, iż problem nie istnieje – w końcu Jeremias to „pracodawca strategiczny”.

Tymczasem w zakładzie wciąż pracują ludzie, którzy każdego dnia ryzykują zdrowiem. Boją się mówić, bo widzieli, co spotkało Piotrowskiego i Modrzejewskiego. Ich historie wychodzą na światło dzienne tylko dzięki determinacji Inicjatywy Pracowniczej, która teraz szykuje referendum strajkowe.

Czy coś się zmieni?

W tej chwili toczy się nie tylko walka o godne warunki pracy, ale przede wszystkim o podstawową sprawiedliwość. Czy państwo polskie stanie po stronie obywateli, czy znów okaże się, iż wielki biznes ma immunitet?

Jedno jest pewne – pracownicy Jeremias nie dadzą za wygraną. Jak mówią:

Nie chodzi tylko o naszą fabrykę. jeżeli tu im ujdą na sucho, jutro to samo będzie w kolejnych miejscach.

Tymczasem w niemieckiej centrali pewnie już przygotowują kolejny raport o społecznej odpowiedzialności biznesu. Będzie pięknie wyglądał w corocznym sprawozdaniu. Szkoda tylko, iż nikt nie pokaże w nim twarzy polskich pracowników.

Idź do oryginalnego materiału